15 cze

Maria Jentys: Czas przeszły skończony

Aleksander Jurewicz, Dzień przed końcem świata, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008 ss. 139

Czasem przeszłym skończonym nazywa narrator nowej powieści Aleksandra Jurewicza czas sprzed „wczorajszej” śmierci ojca, a więc czas, który do nich obu, ojca i syna,  n a l e ż a ł  i w którym ojciec był        k i m ś   i n n y m   niż „wczoraj”; czas ten mieści w sobie około jedenastu tysięcy sześciuset nieodżałowanych, lecz jedynie wyrywkowo i mgliście pamiętanych dni. Łatwo je zliczyć, gdyż Alik Jurewicz, narrator tożsamy z autorem, który przyszedł na świat w roku 1952, mówi w którymś miejscu, że „miał” ojca przez trzydzieści dwa lata.
Śmierć rodziców jest dla dzieci — małych, dorosłych, postarzałych — czymś więcej niż dojmującym bólem, porażającym ciosem, nie dającą się z niczym porównać stratą; jest kataklizmem, który wypędza je z raju i skazuje na samotną tułaczkę z garbem nieukojonej tęsknoty; jest końcem świata. Zawsze, niezależnie od okoliczności. Widok zaś    k o g o ś  i n n e g o niż żywy jeszcze wczoraj, przedwczoraj, dwa tygodnie temu rodzic w trumnie to potężna trauma. Grób zaś wykopany w ziemi dla rodziców to otwarta rana.
Powieść Aleksandra Jurewicza Dzień przed końcem świata jest próbą uporania się z taką właśnie traumą przez wyemitowanie z pamięci — a także z niepamięci, owej skrytki tajemnic — obrazów zawierających w s p ó l n y  c z a s   p r z e s z ł y   s k o ń c z o n y  Michała i Alika Jurewiczów. Michała, czyli ojca, przesiedleńca z Białorusi, z białoruskiego miasta Lidy, do wsi pomorskiej gdzieś nie opodal Gdańska, mistrza krawieckiego i mistrza (amatora) sztuki śpiewaczej, człowieka skromnego, pracowitego, dzielnie i z godnością stawiającego czoło niełatwemu wygnańczemu losowi. Alika, czyli syna, inteligenta, mieszkającego w dużym mieście i dość często odwiedzającego rodziców. Kim jest, czym się zajmuje Alik, nie bardzo wiadomo. Jedynie mimochodem wspomina, że ma córeczkę. Przywiózł ją ze sobą na pogrzeb dziadka.
Porażony poranną telefoniczną wiadomością o niespodziewanej śmierci ojca we śnie, pogrąża się na cały powieściowy czas we  mgle, która wciąż dookoła niego gęstnieje, o którą „kaleczy się” idąc od dworca do domu rodziców, od domu do kaplicy cmentarnej, gdziekolwiek zresztą … Nieporównany Stachurowy motyw „mgły” jako „śmierci”, która omotuje człowieka całunem zgubnych, „mgielnych” lęków, został przez Aleksandra Jurewicza użyty świadomie, z zamiarem zapewne ożywienia wspaniałej metafory autora Siekierezady. Lecz narrator Dnia przed końcem świata, choć zrozpaczony, pełen żalu i nurtującego go nieznanego strachu, przerażony perspektywą spotkania w cmentarnej kaplicy z tym k i m ś i n n y m, kogo dotąd nazywał ojcem, a kto ojcem być przestał, niespokojny o matkę, która oczekuje, że on, najstarszy syn, obudzi wreszcie jej męża ze snu, odwrotnie niż Michał Kątny „odgarnia ciężką mgłę”, nie dając jej się obezwładnić. Nagłe odkrycie, że nie zna swego ojca, że przez wszystkie dotychczasowe lata ani razu nie zastanowił się, kim jest i jaki jest ów szczodry darczyńca, dawca dzieciństwa i młodości, najbliższy mu człowiek na ziemi, elektryzuje go i każe cofnąć się do wspólnych z ojcem chwil. Z ojcem, po którym zostały jedynie: „pusta ikona” okna pracowni krawieckiej, niepotrzebna maszyna do szycia, zużyty rower, „bezruch podwórka, sadu i nieba”. I mały kopczyk ziemi na cmentarzu.
Narracja staje się niezborna i poszarpana, gdyż pamięć narratora funkcjonuje jak projektor, „którego mechanizm się rozstroił i kadry filmu rozbiegają się po ekranie”. „Nie potrafię powstrzymać projekcji” — skarży się Alik — „podczas której mój młody ojciec rozmawia z posiwiałym mężczyzną, jakim go ze zdziwieniem zobaczyłem w czasie którychś odwiedzin, nawleka mi szpulki po niciach i robi z nich pociąg, i raptem pijemy za narodziny mojej córki, błądzi pomiędzy gdańskimi wieżowcami w poszukiwaniu tego, w którym mieszkam, i kłócimy się ze sobą prawie do krwi, leży w szpitalu po narkozie i nie może usiedzieć w fotelu, oglądając w telewizji walki bokserskie… I tak sekwencja po sekwencji, a w tle zwariowanego filmu ciągle pojawia się jego nieruchoma postać na trumiennym posłaniu”.
A jednak z tych skrawków, prawie strzępów wspomnień powstaje wyrazisty, mimo licznych niewiadomych, przeniknięty miłością i czcią OBRAZ CZŁOWIEKA, który dał szczęśliwy początek życia drugiemu CZŁOWIEKOWI, a przezeń trzeciemu, czwartemu, piątemu… Wbrew wyrzutom, które czyni zmarłemu opuszczony, osierocony, nieodwołalnie pozbawiony dzieciństwa i młodości syn, ojciec nie zostawił mu „wyziębionych zgliszczy” po wspólnym czasie przeszłym, lecz wyposażył go należycie we wszystko, co jest niezbędne człowiekowi, by mógł prawdziwie żyć. Inaczej skąd by się wzięła ta piękna i tęskna opowieść o Michale Jurewiczu, krawcu–śpiewaku, który nawet z terkotu maszyny do szycia potrafił wydobyć sensowny muzyczny akompaniament!? No skąd?!