14 sie

Marek Olszewski: Panie Piotrze, kto tak dzisiaj potrafi pisać?

Piotr Marecki, Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! Marian Pankowski mówi. Ha!art, Kraków 2011.

Śmierć Mariana Pankowskiego w kwietniu 2011 roku nie spowodowała nagłego wybuchu zainteresowania jego twórczością. Kilka portali internetowych, pism kulturalnych oraz wydawców odnotowało tę stratę i na tym właściwie można by zakończyć relację z żałoby. Pozycja czytelnicza autora Rudolfa nie uległa znaczącej zmianie. Pankowski był i, jak się wydaje, wciąż pozostaje pisarzem nie dla wszystkich, hołubionym przez pewne określone środowiska. Jego książki nigdy nie szturmowały list z bestsellerami i, prawdę mówiąc, nie po to były pisane.

Poprzez publikację wywiadu-rzeki o intrygującym tytule Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! krakowska Korporacja Ha!art już po raz kolejny podejmuje próbę kampanii nagłaśniającej nazwisko Pankowskiego. Jak informuje notka na ostatniej stronie okładki, jest to „istna encyklopedia” zarówno dla wielbicieli, jak i poznających dopiero Mariana Pankowskiego. Czy książka ta rzeczywiście jest szansą, by kontrowersyjny pisarz trafił wreszcie pod strzechy? Mam wątpliwości, które nie zależą bynajmniej od jakości przeprowadzonych rozmów. Mimo to, warto zauważyć, że nigdy jeszcze nie było tak dobrej atmosfery dla czytania Pankowskiego jak obecnie. A więc może jednak?

Myślę o istotnych przesunięciach na polu humanistyki. Jednym z wyraźnych symptomów zmiany jest zainteresowanie kontr-narracjami o rodzimej przeszłości, które podważają wymodelowany przez polski romantyzm kanon. W tym kontekście lektura tekstów sanockiego pisarza zapowiada się niezwykle obiecująco. To, co jeszcze przed półwieczem jednoznacznie klasyfikowano jako bezwartościową pornografię, aktualnie doczekało się godnych swej wartości czytelników. Można się o tym łatwo przekonać, stawiając sobie na przykład takie pytanie: czy kontrowersje, które wzbudzają operujące wulgarnym językiem opisy najrozmaitszych seksualnych praktyk i dewiacji, wystarczają by skazać ich autora na banicję ze świata kultury wysokiej, a tym samym zmarginalizować go i unieważnić (o ile podziału na wysokie-niskie uparcie chcielibyśmy się jeszcze trzymać)? Odpowiedź twierdząca: drogi czytelniku, właśnie pozbawiłeś się dostępu do tak ważnych dla naszych czasów twórców, jak: Georges Bataille, Elfride Jelinek, Michel Houelebecq i wielu innych. Za ścieśnianie horyzontu, anachroniczne spojrzenie na literaturę oraz tkwienie w iluzji elitaryzmu cofasz się na planszy kultury do początku gry. Odpowiedź przecząca: drogi czytelniku, zyskujesz dodatkowe życie, grasz dalej.

Oczywiście sprowadzanie twórczości Pankowskiego do powyżej zarysowanego modelu pisarstwa byłoby karykaturalnym uproszczeniem, dlatego warto przyjrzeć się bliżej temu, co miał do powiedzenia. Zachęcają do tego zadawane przez Piotra Mareckiego pytania, które zmierzają w ściśle wyznaczonym kierunku zarysowywania całościowej perspektywy. Wywiad ten wydawca chciałby zatem uznać za rodzaj monografii mówionej, do czego przyjdzie mi jeszcze w tym tekście poczynić zastrzeżenie.

Całość tradycyjnie rozpoczyna się od rozmowy o dzieciństwie literata, jego kontaktach z rodzicami, rówieśnikami oraz wielokulturową rzeczywistością rodzinnego Sanoka. Już od pierwszych stron daje o sobie znać nieprzystawalność Pankowskiego do romantycznego wzorca pisarza tęskniącego do krainy lat dziecinnych. Chociaż okres sanocki był dla niego bardzo ważny – zwłaszcza w kontekście kształtowania się pewnego rodzaju językowego usposobienia – nigdy nie myślał o tym, by po latach wrócić na Podkarpacie. Po wojnie jego domem stała się Bruksela. Mimo to, stale utrzymywał kontakty z rodziną, o czym najlepiej świadczą pieczołowicie przechowywane, a wcześniej pilnie przez niego studiowane listy, które otrzymywał z kraju od matki.

Rozmówcy przechodzą kolejno przez najważniejsze z perspektywy pisarstwa Pankowskiego tematy, osadzając je w biograficznym konkrecie, dopisując konteksty. Pytający silnie drąży pewne wątki, starając się niejako wydobyć z nieświadomości pisarza wszystko, co mogłoby dookreślić jego portret. Ważne miejsce zajmuje tu tematyka obozowa, do której Pankowski – więzień Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen, miał niezwykle specyficzny stosunek. To jeden z tych momentów, w których historia prywatna pisarza kłóci się z powszechnie przyjętymi normami mówienia o historycznych traumach. Autor Z Auszwicu do Belsen nie obawiał się pisać o estetyce doświadczenia obozowego, mimo iż czuł całą niestosowność takiego stawiania sprawy. W swej twórczości pytał o zasadność granicy między domeną prywatną a publiczną, podawał w wątpliwość uświęcone podziały. Dławił go patos oraz sentymentalizm, dlatego omijał je szerokim łukiem. Na emigracji z kolei wyróżniał go przychylny stosunek wobec PRL-u, do którego jeździł, z zadowoleniem odnotowując wszystkie pozytywne zmiany w kraju. To oczywiście nie mogło spodobać się „Kulturze” Giedroycia, z którą przez pewien czas współpracował jako jej brukselski korespondent.

Biorąc pod uwagę tę mocno rzucającą się w oczy osobność Pankowskiego, nie sposób nie pytać o jej przyczyny. Marecki dopytuje i niestety pada często ofiarą naiwności, na którą być może w większym lub mniejszym stopniu skazany jest każdy twórca monografii. Trudno się bowiem pozbyć wrażenia, że momentami w wywiadowcy górę bierze nadmierna chęć sklasyfikowania, dopowiedzenia czy prostego wyjaśnienia złożonych problemów, składających się na biografię intelektualną Pankowskiego. W efekcie czytelnik czuje się jak na szkolnej lekcji, gdzie w dobrej co prawda wierze tłumaczy mu się „jak to było”. Maniera ciągłego podsumowywania tego, co już udało się dowiedzieć, wyjaśnić, zrozumieć grozi spłaszczeniem wieloaspektowych procesów. Przybiera to czasem wręcz kuriozalną formę (na przykład relacje Pankowskiego z kobietami Marecki chciałby widzieć następująco: „Czyli podsumowując, najpierw było patrzenie na oczy, następnie – pod wpływem brata – postrzeganie kobiet jak obiektów do zdobycia, a na końcu upodmiotowienie kobiet?” Prawda, że proste?).

Skłonność do uproszczeń, czarno-białych obrysów daje się zresztą zauważyć nie tylko w sposobie, w jaki Marecki chciałby postrzegać Pankowskiego. Przeszkadza również pewna schematyczność potraktowania polskiej literatury powojennej, jakby rzeczywiście jedyny Pankowski przełamywał schemat dobrego Polaka i złego Niemca (wystarczyłoby choćby przywołanie dramatów Różewicza, by podać w wątpliwość „czystość” podobnych stwierdzeń). Ideologicznie uproszczona jest też wizja papieża Jana Pawła II, z którym Pankowski studiował przez rok na krakowskiej polonistyce. Marecki kreuje swojego rozmówcę jako tego, który bronił ciała przed kościołem spychającym je w otchłanie piekielne. Może zostanie mi to poczytane za małostkowość, ale sądzę, że warto mimo wszystko pamiętać o tym, że nie kto inny, ale właśnie demonizowany Jan Paweł II dał początek ważnemu zwrotowi w antropocentrycznej teologii, której istotę stanowiło właśnie dowartościowanie ciała. Ot, szczegóły.

Oczywiście wywiad rządzi się swoimi prawami, nie jest zobowiązany do naukowej rzetelności. Wspominam więc o schematyzmach myślowych, służących zazwyczaj konstruowaniu obrazu Pankowskiego jako „bardzo-ważnego-pisarza”, nie po to, by z satysfakcją punktować słabe miejsca publikacji, ale by zwrócić uwagę przede wszystkim na kreacjonistyczny wymiar książki. Najmocniej jest on zresztą obecny w samych wypowiedziach Pankowskiego, który autokreuje ex post biografię „siebie pisarza”.

Z tego powodu chętniej niż o monografii, której jako takiej zdążyłem już postawić kilka zarzutów, mówiłbym o tej książce jako o opowieści autobiograficznej po prostu. Takiej, która rządzi się dokładnie tymi samymi prawami, co literacka fikcja. Pankowski, nazywający siebie „zawodowym gadułą”, nie zapomina, że jest przede wszystkim pisarzem. Nieprzypadkowo, zamiast pracy nad kolejną powieścią, w ostatnich miesiącach swojego życia, oddał się pracy redaktorskiej nad wywiadem udzielonym Mareckiemu. Pewnie dlatego niektóre jego wypowiedzi są miniarcydziełami prozy Pankowskiego. Można je właściwie smakować osobno, wsłuchując się w rytm frazy znakomitego i oryginalnego stylisty.

Zwraca tu również uwagę podejmowany przez autora wysiłek wprzęgania własnej biografii w literackie schematy, które legitymizowałyby jego tożsamość pisarza. Świetnym przykładem jest opowieść o pewnej sanockiej lipie, pod którą jako młody chłopiec uwielbiał spędzać czas, porównanej, jakżeby inaczej, do lipy czarnoleskiej. Literaturą jest podszyta również pocieszna anegdota o początkach pisania, które miało zrodzić się jako naturalna potrzeba, reakcja obronna na obraźliwe okrzyki zdenerwowanego brata. Tego typu przykłady można by mnożyć. Sugerują one, że Nam wieczna w polszczyźnie rozróba! to starannie napisana (o)powieść, którą Panko żegna się ze swoimi czytelnikami, jednocześnie czyniąc gest otwarcia.