Marek Nowakowski: DOGASANIE
Po przeciągającej się zimie, chłodnym kwietniu i maju, dopiero w czerwcu buchnęło upałem. Niedziela, duszna i nagrzana, sprawiła, że miasto opustoszało. Żar bił z murów i asfaltu niby z hutniczego pieca. Zatykał. Niewielu przechodniów pokazywało się na ulicach. Trzymali się cienia. Większość barów i kawiarni została zamknięta.
„Jutrzenka”, mały i ciemny lokalik na pryncypalnej ulicy, cudem zachowany wśród wszechogarniającej, luksusowej nowoczesności salonów mody, urody, agencji turystycznych i pubów, był wyjątkowo otwarty, ale klientów w nim niewielu. Trzech siedzących z osobna piwoszy nad dużymi szklanicami żółtego napoju. Pocili się obficie i pili. Stolik najbliżej bufetu zajmował mężczyzna w średnim wieku; zielony garnitur, biała koszula z bułą jaskrawego, żółtego krawatu pod szyją. Elegant niedzielny w niedzisiejszym stylu. Wychylił kieliszek wódki, łapczywie ssał plasterek cytryny obsypany cukrem. Zapatrzył się w sufit. Równocześnie wybił palcami po blacie stołu krótki, niecierpliwy tekst. W pustce zabrzmiało to bardzo głośno, wręcz wyzywająco. Bufetowa wychyliła się z zaplecza. Elegant nie powtórzył rytmicznej palcówki. Znów zapanowała senna cisza.
Najważniejszy był czwarty klient. Siedział przy oknie z widokiem na ulicę. Stary człowiek o dłoniach pokurczonych reumatyzmem. Powykrzywiane palce sterczały jak kikuty. Tymi palcami jednak z zadziwiającą sprawnością posługiwał się nożem i widelcem; spożywał żeberka w brązowym sosie i tłuczone kartofle. Bar słynął z tanich i dosyć smacznych potraw dostępnych na chudy portfel. Starszy pan wyglądał na emeryta urzędniczej profesji. Marynarka staromodna i znoszona ale czysta, bez śladu plam tłuszczu na szerokich klapach. Kremowa koszula z wyłożonym kołnierzykiem odsłaniała indyczą, pofałdowaną szyję ze sterczącą grdyką. Twarz wiekiem skamieniała, oczy wypłukane, puste. Jadł powoli, starannie drobił mięso i nadziewał na widelec. Podnosił do ust z widocznym trudem. Nie przeszkadzało mu słońce, które przez szybę posyłało gorące promienie, odsłaniając plątaninę zmarszczek na policzkach i brązowe plamy czy narośla na czole starca. Chlebem wyczyścił skrzętnie talerz z zakrzepłego sosu. Przysunął butelkę z piwem. Rozpoczął uroczystą celebrę nalewania napoju do szklanki. Czynił to bardzo uważnie, żeby nie zakłócić odpowiedniej proporcji piany w stosunku do piwa. Pił z rozkoszą. Nie uronił ani kropelki.
Wyschnięta, pomarszczona twarz poczerwieniała. Znieruchomiał. Mgła zasnuwała mu oczy, opadały powieki, leciutki poświst wydobywał się z nosa. Gwałtownie poderwał głowę i otworzył oczy. Zapatrzył się na ulicę. W polu jego widzenia znalazł się wychudły pies, który wywiesił ozór i ział. Zapadłe boki poruszały się miarowo. Przystanął i odpoczywał. Równocześnie na ulicy pokazała się gromadka dziewcząt i chłopców. Przebiegała przez jezdnię ignorując czerwone światło zakazu. Młodzi zręcznie uskakiwali przed samochodami. Dziewczyny prawie nagie, bluzki i spódnice miały tak skąpe, odsłaniały zadki, brzuchy i pępki z kolczykami, a piersi zdawały się wyskakiwać z dekoltów, zadziwiając jędrną bujnością.
Niedzielny elegant w zielonym garniturze podniósł się zza stołu, wpatrzony w wesołą młodzież. Niektóre z dziewcząt mogły wzburzyć męską krew. Mężczyzna szarpał duszący węzeł krawata. Dziewczyny kipiały od nadmiaru ciała.
Starca to jednak nie dotyczyło. Nadal patrzył nieruchomo w jednym kierunku. Psa już nie było. Starzec nałożył okulary o grubych szkłach. Rozpostarł płachtę gazety. Reumatyczna dłoń wyłuskała z kieszonki koszuli długopis. Wodził nim po stronicach. Linijka po linijce przepatrywał program telewizyjny. Podkreślał, stawiał wykrzykniki, pytajniki. Zakończył lekturę. Zdjął okulary i przetarł załzawione oczy. Powiódł martwym, obojętnym spojrzeniem po sali. Nikogo już nie było. Popatrzył na półkę z butelkami nad ladą. Trunki swojskie i zagraniczne. Wśród nich pękata butla ze rżniętego szkła opatrzona złotą etykietką i fantazyjną kokardką. Błysk zainteresowania w jego oczach.
– Może piwko? – zapytała życzliwie bufetowa, niemłoda kobieta o zmęczonej twarzy.
Cień uśmiechu pokazał się w okolicy wąskich, zapadłych ust starca. Pokręcił przecząco głową. Na łysą, różową głowę oplecioną wieńcem niebieskich, wypukłych żyłek nałożył słomkowy kapelusz z postrzępioną, czarną wstążką. Bezwiednym, stosowanym zapewne od lat ruchem dłoni nasunął rondo na czoło. W tym był odruch zawadiackiej fantazji młodego mężczyzny. To mu zostało. Dźwignął się od stołu. W nogi tak samo jak w dłonie wkręciły się śruby reumatyzmu. Przykurczone. Powoli powędrował do drzwi. Przystanął u progu i odezwał się po raz pierwszy.
– Nie przyjdą.
Głos zabrzmiał głucho, skrzekliwie.
– Kto? – zdziwiła się bufetowa.
Nie spojrzał w jej stronę. Może nie usłyszał pytania, zaprzątnięty trudem pokonywania trzech stopni schodów przed wyjściem. Poczłapał przed siebie. Choć nie wiadomo czy we właściwym kierunku. Bo ledwie uszedł kilkanaście kroków, przystanął i rozejrzał się płochliwie. Zawrócił. Nie zainteresował go przeszywający sygnał karetki pogotowia. Nie zwracał uwagi na przechodniów. Raz tylko obejrzał się za starą kobietą w czarnej, żałobnej sukni, osłaniała się przed słońcem czarną parasolką. Twarz miała koloru pergaminu ze śladami dawnej urody. Szła tak samo powolnie jak on przetaczając się na grubych, opuchniętych nogach w czarnych pończochach. Starzec powiódł za nią wzrokiem pełnym zastanowienia. Przystanął i patrzył. Ale szybko ta iskierka, która zatliła się w jego oczach, zgasła.
Wznowił człapanie, pokonując przykurcz mięśni i kości, pochłonięty golgotą drogi, koniecznej do przebycia. Znikł w najbliższej przecznicy.
A ja tam byłem od początku. Chowałem się w najciemniejszym kącie „Jutrzenki” i patrzyłem. Potem skradałem się za tym starym ulicą. Był ten starzec? Czy wcale go nie było. Sam siebie zobaczyłem.
Niebo było rozpaloną blachą. Zza niej przebijało się żarzące słońce. Paliło wszystko i oślepiało.