Marek Ławrynowicz: Wrzosowisko (fragment)
Jakoś tak w miesiąc po weselu Matyskowej do Mamci przyszedł list z Anglii. Właściwie nie do Mamci tylko do jej syna Krzysztofa, który znikł po powstaniu warszawskim. Nadawca listu, podpisujący się „Charłamp” wyrażał nadzieję, że Krzysztof nie musi się już ukrywać i może rozpocząć w miarę normalne życie. Na wypadek gdyby mimo zmian, jakie zaszły, okazało się ono trudne i pełne prześladowań, „Charłamp” zapraszał syna Mamci do siebie do Kornwalii, gdzie hoduje owce i zupełnie dobrze mu się powodzi.
Mamcia przeczytała list kilkanaście razy i zrozumiała tylko jedno: jej syn nie był w Anglii tak jak jej się wydawało. Ale gdzie był? Z wiezienia już by go wypuścili. Gdyby ukrywał się pod innym nazwiskiem, teraz mógłby się ujawnić, a przynajmniej dać matce znak życia. Mamcia stała się małomówna, nie wychodziła swoim zwyczajem na podwórko, nie plotkowała, nawet przestała uchylać drzwi, gdy ktoś do nas pukał. Pewnego dnia przesiedziała z Przastkową całe po popołudnie na ławce przed domem, a gdy zaczął zapadać zmierzch, udały się obie do Witkowej, choć zasadniczo nikt w naszym domu nie utrzymywał z nią bliższych kontaktów. Jak się później okazało, chodziło im o informację, co się dzieje z ubekiem Witką, o którym od pewnego czasu nie mieliśmy żadnych wiadomości.
Witce powodziło się zupełnie dobrze. Ponieważ – w co trudno uwierzyć – nie należał do najgorszych siepaczy UB, przeniesiono go do Milicji Obywatelskiej i w randze kapitana zatrudniono w komendzie stołecznej. Mamcia odnalazła go w niezbyt dużym gabinecie w Pałacu Mostowskich, gdzie siedział w milicyjnym mundurze wśród rozłożonych na biurku akt i udawał przyzwoitego człowieka. Na widok Mamci zerwał się z krzesła i powitał ją niemal entuzjastycznie.
– Co obywatelkę Mamcię do mnie sprowadza?! – zawołał kordialnie. – Proszę, proszę siadać!
Mamcia usiadła na brzeżku stojącego przy biurku krzesła i patrzyła na szeroko uśmiechniętego Witkę. Wydał jej się jeszcze bardziej obrzydliwy niż poprzednio. Przemogła się jednak i zaczęła opowiadać, z czym przyszła. Witka słuchał uważnie, w co istotniejszych momentach kiwał głową na znak, że rozumie, o co się rozchodzi, raz nawet głośno wytarł nos – jak się zdawało Mamci, z nijakim współczuciem. Gdy skończyła swą opowieść, wyciągnął w jej stronę otwartą papierośnicę, a gdy odmówiła, sam zapalił i zapatrzył się w sufit.
– Dobrze że przyszliście obywatelko Mamcio – rzekł – Milicja Obywatelska jest po to, żeby obywatelowi pomagać. I wam obywatelko Milicja Obywatelska pomoże.
– Bóg zapłać – rzekła Mamcia, a czując, że nie najlepiej to ujęła, dodała – Dziękuję towarzyszu Witka.
– Nie mnie, nie mnie lecz władzy ludowej – rzekł towarzysz kapitan, uśmiechając się filuternie. – A zatem idźcie obywatelko Mamcio i czekajcie. Władza ludowa o was nie zapomni.
Ignacy Witka energicznie zabrał się za sprawę syna Mamci. Nie dlatego, żeby została w nim choćby reszta ludzkich uczuć. Po prostu doszedł do przekonania, że gdyby władza ludowa posunęła się do jeszcze większego liberalnego odchylenia, dobre słowo z ust matki AK-owca mogłoby się przydać. Nigdy nic nie wiadomo.
Mamcia niecierpliwie czekała. Ale minął tydzień, potem drugi, a Witka nie dawał znaku życia.
– Spalili te wszystkie papiery, kochana pani – tłumaczył jej Grzegorek. – Spaliły dranie i teraz sami gówno wiedzą. Tak to już jest z komunistami.
I Grzegorek rozejrzał się niespokojnie, by sprawdzić, czy aby nie słyszy go ktoś niepowołany.
Przastkowa miała inną teorię.
– Pieniędzy chce świnia – dowodziła – Taki jak on, to za darmo nawet żeber człowiekowi porządnie nie połamie.
Mamcia miała coraz mniej nadziei. Nie powiedzą. Po co mieliby mówić? Wiadomo, swołocz i tyle.
Gdy Mamcia już całkiem zwątpiła, na podwórko zajechał radiowóz i wysiadł z niego towarzysz kapitan Ignac Witka. Nie poszedł do Mamci tylko do siebie, obejrzał dzieciaki, dał każdemu po cukierku, najmłodszego Mirka posadził sobie na kolanach i obiecał mu, że też zostanie milicjantem. Witkowa chciała byłemu mężowi dać coś do zjedzenia albo przynajmniej do picia, ale odmówił. Witkowej wydał się w tym stalowym milicyjnym mundurze niezwykle piękny i dostojny i zaczęła się zastanawiać nad różnymi kobiecymi sposobami, dzięki którym mogłaby zwabić Witkę z powrotem na łono rodziny, ale nim do czegokolwiek doszła w swych rozmyślaniach, Witka wstał, znowu wręczył dzieciom po cukierku, a potem nie żegnając się z żoną, wyszedł z mieszkania i poszedł do Mamci. Mamcia już od dłuższego czasu warowała przy drzwiach, toteż ledwo zapukał, otworzyła i była już ubrana, na głowie miała kapelusz, a w ręku torebkę. Witka obejrzał ją z uznaniem, nic bowiem bardziej nie cieszy przedstawiciela resortu niż obywatel gotowy do współpracy. Wyszli oboje i wsiedli do radiowozu. Wiele osób poczuło nagle, że ma interesy na podwórku i niemal cała kamienica stała wokół radiowozu, patrząc jak Mamcia odjeżdża w nieznane. Witka nikomu się nie ukłonił, siedział nieruchomo obok kierowcy, patrząc w przednią szybę, gdzie być może widział świetlaną przyszłość socjalizmu, bo twarz miał łagodną i delikatnie uśmiechał się do siebie. Mamcia siedziała z tyłu, skulona, przyciskając nie wiadomo dlaczego do piersi torebkę. Wreszcie radiowóz ruszył i przepadł wśród drzew.
CAŁOŚĆ W OSTATNIM NUMERZE WYSPY.