09 wrz

Marek Ławrynowicz: Poeta wśród cieni

Jerzy Górzański, Festyn. Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2012.

Jerzy Górzański, nadając swojemu tomowi tytuł Festyn, wprowadził czytelnika w błąd. Festyn – rozumiany tu (co podkreśla okładka) jako diabelsko-dionizyjskie święto pełne gwaru, krzykliwych iluzjonistów, oszustów, podejrzanych linoskoczków, czyli wszelkiego rodzaju kiczu i tandety – nie jest ulubionym miejscem autora. Poeta musi przyznać, że we współczesnym świecie festyn staje się wszechogarniający i wszechabsorbujący. Człowiek dzisiejszy postrzega życie jako nieustanny festyn, zasypia przy pokazach sztucznych ogni, a budzi go skrzyp karuzeli. Wydaje się, że nic już poza festynem nie istnieje, ale to złudzenie, wystarczy wyjść poza obszar mrugających martwo kolorowych żarówek, odejść na tyle daleko, by ucichła zachrypła muzyka głośników, by odnaleźć zwykły świat, dość rzadko zaludniony (wszyscy poszli na festyn), ale za to prawdziwy. W nowym tomie poetyckim Górzański tak naprawdę opowiada nam o tym, co istnieje poza festynem.

Spróbujmy to wyliczyć. Jest tam prawdziwa, wielka sztuka wędrująca miedzy ciemnością a światłem jak van Gogh z „dwunastoma zapalonymi świeczkami umieszczonymi wokół kapelusza”. Sztuka pełna cieni, podczas gdy na festynie każdy cień zostaje od razu wytropiony i unicestwiony. Jest literatura z Szekspirem i Goethem na czele. Jest filozofia z melancholią konstatująca, że świat jest, jaki jest. Znajdujemy tam dzieje dawne i pradawne, z których możemy wyjąć to  co nam będzie przez chwilę przydatne, na przykład historię Incitatusa, konia zbrodniczego cesarza Kaliguli, który też w końcu stał się ofiarą zbrodni i z tej okazji pozbawiono konia godności rzymskiego konsula (z festynu nic nie możemy sobie tak prostu wziąć, wszystko musimy kupić, a gdy już zapłacimy, to coś okazuje się całkowicie bezwartościowe). W obszarze, przez który prowadzi nas Górzański, odnajdujemy wreszcie czas, także nasz czas osobisty, przemijanie, odchodzenie, umieranie, które poeta w ślad za jednym ze swych mistrzów, Henri Michaux, opisuje jako „powolną rozbiórkę rusztowań”. W czasie roztapia się wszystko z wyjątkiem pamięci, której autor poświęca ostatnią cześć tomu, Zawracanie języka. Utkwił mi w pamięci jeden obraz. Ojciec przyszłego poety goli się brzytwą, co pewien czas ostrzy ją na pasku, a od czasu do czasu dotyka nią dla żartu języka syna. Zestawienie czegoś tak ostrego i bezwzględnego jak brzytwa z delikatnością i miękkością języka jest aż bolesne. Ale jest w tym metafora – to ma być język, na którym ostrzono brzytwę. Po tym doświadczeniu może się już stać językiem stosownym dla poezji.

Poezja i drobne prozy Jerzego Górzańskiego są już od dłuższego czasu literacko perfekcyjne, ośmielę się powiedzieć: doskonałe. Tu nikt nie znajdzie „zbyt wielu nut” nietrafionej metafory, słów, które zajęły nie swoje miejsce. Z dala od festynu tworzy swoje kruche arcydzieła wielki mistrz polskiej literatury. Ale my tego nie widzimy, bo kręcąc się bez końca każdy na własnej karuzeli, patrzymy tylko na martwe, kolorowe żarówki. Tak powoli upływa życie poety i jego niedoszłego czytelnika. Bo nie wiadomo dlaczego, festyn zawsze jest górą.