Marek Ławrynowicz: Gubernator na promenadzie
Borysław Bednarski, Biały gubernator, Miniatura, Kraków 2007
O Borysławie Bednarskim wiem niewiele. Na tylnej okładce wydanego przez krakowską „Miniaturę” „Białego gubernatora” znajdujemy jedynie informację, że autor urodził się w 1975 roku, mieszka w Kołobrzegu, jest lekarzem i rok temu debiutował w kwartalniku „Latarnia morska”. Jak widać Borysław Bednarski, choć przedstawiciel literackiej rodziny, nie czynił do tej pory zbyt wiele, by „zaistnieć” w naszej literaturze. Wydawca informuje też, że „niniejszy tomik jest debiutem książkowym” Bednarskiego. Wydawca i autor zachowują się nader skromnie. „Biały gubernator” (choć wydany w typowym dla krakowskiego wydawnictwa niewielkim formacie) to siedemdziesiąt cztery wiersze na dziewięćdziesięciu stronach. Nie jest to więc „tomik”, lecz całkiem pokaźny zbiór pokazujący w pełni możliwości poety. Powiedzmy od razu poety ciekawego, pod wieloma względami zasługującego na uwagę.
Pierwsza i kto wie czy nie najważniejsza zaleta: Bednarski chodzi swoimi drogami, daleki jest od dominującej obecnie poezji lingwistycznej i innych aktualnych mód. Jest poetą ekspresji, emocji, obrazu. Często posługującym się perfekcyjnie językiem, ale wolnym od dominacji formy. Poetą egzystencji, samotności, śmierci, przede wszystkim jednak podpatrywaczem świata, łowcą chwil, lirycznym fotografem, krążącym niby bez celu wśród przechodniów podążających promenadą. Promenada nie jest tu elementem przypadkowym, pamiętajmy, że autor od drugiego roku życia mieszka w Kołobrzegu.
Jaki obraz świata widać przez obiektyw Bednarskiego? Wiele odmiennych obrazów, układających się wszakże w pewne cykle tematyczne. Pierwszy nazwałbym „Portrety”. Różni na nich widnieją ludzie: robotnik pracujący przy budowie wysokościowca, skazaniec prowadzony na śmierć, złodziej cmentarny, aktorka filmów pornograficznych, pływak, surfer, bokser (aż w trzech wierszach), tytułowy biały gubernator, wreszcie mój ulubiony bohater, szwacz szyjący worki w piwnicy z jednym oknem, który mówi o sobie: „Pragnę mało. / Żeby o mnie zapomniano. / Żebym do śmierci me życie spokojnie doszył”. Wszystkich ich łączy samotność, a także to, że zdają się istnieć w stanie pośrednim miedzy życiem a śmiercią, w przedsionku, niezdefiniowanej do końca przygotowalni do ostatecznej drogi.
„Portrety” korespondują tematycznie i nastrojem z wierszami związanymi z medyczną profesją poety. Jest ich w „Białym gubernatorze” niewiele, a szkoda, bo zdarzają się wśród nich bardzo piękne, jak „Drogi umierania”, gdzie znajdujemy taki oto obraz: „Usłyszałem karetkę / Wbijającą dziko swoje rogi, / Swoje hamulce w asfalt. /I gdy uchyliła białe skrzele / Na ciepłych noszach wypłynął człowiek / Otwarte usta OIOM / Stanęły zauroczone: / Oto ludzka świadomość / Zawahała się a potem / Zrobiła jeszcze jedno koło nad ciałem/ I poruszyła stopą”.
Obok portretów znajdujemy sporo wierszy, które nazwałbym „Obrazkami z promenady”, choć niekoniecznie akurat na promenadzie uchwycił te drobne, niemal niezauważalne sytuacje obiektyw poety. Widzimy tam dziecko ostrożnie dotykające skóry węża, balkon na którym można wypalić papierosa i opowiedzieć temu drugiemu o sobie, morze i plażę przesuwające się za płotem, ławkę na plaży, z której „Patrzyłem sennie jak mija mnie galeria / czerwonych brzuchów i brązowych ramion”. Są to zdarzenia nieistotne – istotne, czasem symboliczne, niekiedy banalne. Nie są one ważne same w sobie: wyobrażają świat przesuwający się fantasmagorycznie przed poetyckim obiektywem, zbyt duży, nie do końca zrozumiały, pełen nieprzystających do siebie elementów.
Pozostałe motywy tomu to miłość, Bóg i Holokaust. Miłość jest „trudna”, bolesna, podszyta groteską, albo trywialna, prostacka na wpół zwierzęca jak w wierszu zatytułowanym ironicznie „Miłość”. Nie znajdziemy w „Białym gubernatorze” wierszy dających się wpisać do sztambucha, raczej takie którymi zainteresowałby się psychoanalityk.
I wreszcie dochodzimy do największej słabości Borysława Bednarskiego. Ten poeta tak umiejętnie opisujący małych ludzi, drobne gesty, ulotne dramaty jest bezradny wobec tematów najważniejszych. Większość wierszy o Bogu i wszystkie bez wyjątku wiersze o Holokauście są nieudane. Tak jakby autor nie czuł w ogóle tematu, ale uważał, że wypada się nim zająć, skoro już się jest poetą. Bednarski, który potrafi stworzyć poruszający portret gwiazdy porno, opisując księdza, nie potrafi nawet o włos wyjść poza stereotyp. Czyżby i tego utalentowanego poetę dopadła „prowincjonalna choroba” – nadmierny szacunek dla autorytetów, potrzeba pisania o tym „co wypada”? Dowodziłoby to poetyckiej niedojrzałości, gorzej nawet, bo braku odwagi.
Mam jednak nadzieję, że Borysław Bednarski będzie dojrzewał z tomu na tom, jego obrazy nasycą się barwami, portrety nabiorą głębi, obrazki z promenady ujawnią nieoczekiwane konteksty. Te nadzieje uzasadnia zakończenie tomu wierszem „Piosenka o śmierci frajera”. Jest to utwór bardzo zabawny, lekki, zupełnie dla „Białego gubernatora” nietypowy. Umieszczenie go jako epilogu wskazuje, że autor ma do siebie i swojej twórczości sporo dystansu. A to cecha dla artysty wprost bezcenna.