Marek Kochan: KWIACIARKI Z PLACU WILSONA
TOPOLA
Topola obok mnie, za oknem, zasłania albo ocienia, zależnie od pory dnia i roku. Czasem więcej czasem mniej słońca chciałby się. Kątem ją. Pluję. Jak o topoli? Jak do topoli?
Komu ona zieleń robi za oknem, domy zasłania, ten: dobra topola, moja topola. A kierowca, który musi pod nią parkować, powie: zła, głupia topola, sok puszcza, białe pyłki, kropki, krost wysypka na świeżo umytym aucie, ledwo z myjni się przyjechało, znów trzeba czyścić, tylko się na noc, czy na parę godzin postawiło. Jeśli miejsce jest, zawsze woli gdzie indziej zaparkować. A jeśli nie ma, musi zostawić auto pod topolą, złorzeczy. A niech wiatr jeszcze kruche gałęzie topoli połamie, walnie nimi o dach, blachę wypuczy, lakier porysuje. Wtedy, eh, służby miejskie z piłą wołać, wyciąć ten przerośnięty chwast przy ziemi, zabetonować, albo trawę posadzić. Zagrożenie dla życia, dla przechodniów! Coś się tu może tragicznego zdarzyć.
Jakie to właściwie drzewo topola? Samolubna jest, egoistyczna. Indywidualne indywiduum. Ona nie w grupie, lecz sama rośnie, a jeśli w grupie to tylko innych sobie podobnych sobków topoli, zawsze w należytym odstępie. Żadnego zbliżania, bratania się. Sok z ziemi wysysa, komu innemu obok siebie blisko nie pozwoli wyrosnąć. Topole rzędem, to jak wojsko, wyprężone, nasadzane w szeregu, na baczność. Zdyscyplinowane, żądnych zbędnych ruchów, skoków na boki, żadnego rozrastania się, wszystko w górę marsz. Gałęzie tak, ale wygięte do góry, nie na boki, z daleka jakby jeden pień obrośnięty po wierzchu. Słabo się na to wspina, nie jest to jak grusza czy orzech dla chłopców do wchodzenia, ani nawet jak oliwka.
Topola, drzewo awansu społecznego, najpierw wyścig, trzeba szybko urosnąć. Niech sobie korony zapuszczają powoli dworskich alei kasztany, jesiony albo dęby, ona nie ma czasu, ani energii, ona sobie nie może pozwolić na ten luksus, na taki zbędny wydatek. Do góry, jak najszybciej, bez względu na konsekwencje. Ona dla siebie, wszystko dla swojego wzrostu, cienia nikomu nie daje, a jeśli, to chwilowy, cienki, zaraz przesuwający się. Ona tylko z góry patrzy, wywyższa się. Kto tak urósł jak ja, karły jesteście, gdzie wam do mnie, mówi, sama w to nie wierzy, wie, że krucha, łamliwa, gdzie jej tam do akacji czy lipy, czy do kasztanowca.
A jednak rośnie, widoczna z daleka, rysuje kontur miasta nad domami. Może i trochę tandetna, ale stoi, już zdążyła urosnąć, wrosnąć, pień ma gruby. Kasztan zasadzić, to ile się będzie czekać, aż będzie duży, z koroną, wielu nie doczeka. A topola jest.
I oto, wracam z przechadzki, jakaś afera z tymi topolami. Przyjechała straż we fluorescencyjnych kamizelkach, pomarańczowe światła migają, droga biało-czerwonymi pasami zagrodzona, przechodzić nie wolno.
Co się dzieje, co tam robią?
Idzie chłopiec, mówi: kotek, kotka pewnie chcą uratować, na drzewo wszedł i zejść nie może, pomóc mu przyjechali z drabiną. Ale: czy by taki wóz wielki z drabiną wysuwaną przywozili dla kotka, myślę, czy by im się chciało, kto by za to zapłacił. Więc chyba nie.
Idzie kierowca, zły, nie może przejechać ani wyjechać. Bo to wylot, uliczka jednokierunkowa, korek się zrobił. Do przodu nie ani do tyłu, stoi rząd aut, ani zawrócić, ani minąć bokiem, po chodniku, bo za wąsko. Złość, bezsilność, już nie trąbią nawet, tylko się zapiekają w tej złości w samochodów piekarnikach.
Przyszła kryska na Matyska, mówi kierowca miejscowy, korkiem zaczopowany, zetną to wreszcie w cholerę, będzie można parkować, sok nie będzie kapać, a gałęzie spadać, pukać o dach.
A gdzie wycinać, cienia nie będzie, jak to by łyso bez topoli wyglądało, to mówi pani ze sklepu z butami, jej topola w sam raz cień na witrynie robi, ona pod topolę wychodzi na papierosa, dotlenić się, topola jej prywatny jakby ogródek robi. Bez topoli by ją słońce latem wyprażyło, na klimatyzacje ona swoim asortymentem nie zarobi.
Tak, możliwe, że to wycinka. Bo to było po wichurach, jakoś chyba na jesieni 2006, kiedy wiatr całe drzewa w Warszawie powywracał, kilka samochodów przygniotło, wiele drzew potem wycinali, przez parę dni słychać było w okolicy piły. Teraz nie słychać.
Więc chyba nie jednak ścinanie. Drabina za to się wysuwa, widać z daleka, gdzieś wysoko wjeżdża.
Idzie Meksykanka z czwartego piętra, czworo dzieci, najmłodsze już w szkole, najstarsze jeszcze na studiach. Długo już w Polsce. Za miłością, za artystą polskim przyjechała, arystokratka tamtejsza. Tłumaczy tu czasami, dziennikarzem bywa. Czy bywała. Często spaceruje z psem, chartem afgańskim, po plantach Krasińskiego, wolnym krokiem, bezcelowo, nie po gazetę nawet, dla samego spacerowania tylko. Słońca jej pewnie brak, może myśli, jakby to teraz w Meksyku było, gdyby inaczej. Albo i nie myśli o tym wcale. Może to tylko ja za nią tak, przypisuję jej, że gdybym jak ona z Meksyku do Polski, to bym. Słońca by mi. Czy ona? Zwykle, spotkana, uśmiecha się, robi dobrą minę do tej gry, może się już przyzwyczaiła, po tylu latach. Poza tym, wiadomo, mąż, dzieci, chart afgański. Najstarszy syn w niedzielę dziewczyny smukłe przyprowadza, wnuki za kilka lat będą.
Co to, pani myśli, mówię, drabinę wystawili, ścinać będą, czy co? Ona patrzy, drabina wysoko podjeżdża, na wysokość może drugiego piętra. Patrzy, oczy mruży, ręką osłania od światła. Nie widzi, z daleka. Podejść by bliżej, ale nie można, zagrodzone. Samobójca, mówi, wszedł na drzewo, skoczyć chciał, zabić się, teraz się boi zejść, ściągać go będą. Widzi to pani, pytam, próbuję dojrzeć sylwetkę między gałęziami, nic. Eee, chyba to nie to, raczej. Albo może pewnie się schował od drugiej strony, w gałęziach. Postoimy, zobaczymy.
Tłumek się robi, jedni, że żal będzie, dziura po topolach, sentymentalni, ktoś bardziej ekologicznie nastawiony mówi, zatrzymywać, nie pozwolić, po dziennikarzy dzwonić. A inni znowu, dobrze, ścinać! Żeby nam na głowę spadła, samochód przywaliła, a niechby na budynek, takie wielkie drzewo, to i budynek by ucierpiał.
A tu telefon, czy wracam niedługo, pyta R., bo jeśli już, a jeszcze zaraz nie, to żeby po drodze kupić, oraz tamto, zakupy w ogóle zrobić. Ja, że na większe zakupy raczej nie, auto mam teraz zablokowane. Więc tylko te najpilniejsze, piechotą nawet, w sklepie niedaleko. Bo to na jutro rano, a jak wychodzę, to nie zdążę. Pójdę, kupię, mówię, robi się z tego taki jakby zwrot dramaturgiczny, jeśli nie perypetia, to retardacja przynajmniej. W sklepie kolejka, wiadomo, taka godzina, ludzie z pracy wracają, przesiadają się, po drodze zakupy robią. Młodzi dwa piwa, na skwerek. Samotne kobiety serek, pomidor, jedno piwo na samotną kolację, czasem jakaś kiełbaska mała do tego, albo kilka plasterków wędliny, sprawunki jak wizytówka, historyjka opowiedziana o sobie na dnie koszyka. Ale nie o tym teraz, o sklepie będzie innym razem. Czekam w tej kolejce, dłuży mi się. Ścieli czy nie ścieli, mi topolę zza okna?
W tym miejscu urywa mi się pisanie o topoli z braku czasu, może to i dobrze, bo brak pointy, drzewo rozkraczone na rozdrożu możliwych fabuł. Czekam, co los da. Może tydzień od tego (pisania, nie ścinania) muszę uprzątnąć stare gazety z okna tego, przez które topola mi do pokoju a ja na nią. Sterta urosła na parapecie za duża, światło zasłania, piramida chuda a wysoka zaraz się rozsypie i gazety polecą na podłogę. Więc eliminuję, usuwam niepotrzebne, po nie przeczytaniu w terminie pozostałe, jak stare kanapki do szkoły, nie zjedzone, na dnie tornistra zarosłe pleśnią. Ale żal tak po prostu wyrzucić, może coś ważnego, olśniewającego tam czeka, napisali, a ja nie przeczytałem, wyjaśnioną tajemnicę straciłem. I oto jest, w tytule, wyboldowana. Topola! Po modyfikacji oczyści środowisko. Wycinam, czytam. Zespół naukowców, de de de, zaskakującą ale tanią i skuteczną metodę, de de de, o czym pisze najnowszy numer. Ślizgam się do końca, do morału. Drzewa topoli, do których DNA dodano gen, mikrobów zdolnych, rozłożenia heksogenu. A co to? Chemiczny, stosowany, jako materiał wybuchowy. Topola to rozłoży? Bombę rozbroi? Da radę? Ano tak, bo wykorzystali naturalną zdolność wyciągania chemikaliów z wody. Wyssała 91 procent z ciekłego roztworu. Gdy naturalna 3 procent. Ano tak, ale ją najpierw zmodyfikowali, w laboratorium. Groźne związki przetworzyła na nieszkodliwe.
Patrzę przez okno z podziwem. Taka ty jesteś zdolna! Jednak dobrze, że cię nie wykarczowali wtedy, tylko gałęzie co bardziej wystające, opróchniałe, ściachali. Które mogły się na głowę, na dach auta odłamać. Można powiedzieć, że też ją zmodyfikowali, choć niegenetycznie. Niech dalej oczyszcza środowisko. Topola potrafi!
TWIERDZA
Znowu kino. Tym razem po kinie, wracam. Z kina Luna. Z Film Fest Warszawa. Pidginem, polengliszem to powiedziane. Pewnie nie wiedzą, że to znaczy, a tym bardziej, co. Kto fest, kto git, nie dosłyszeli, nie doczytali. Ale Film Git by nie nazwali. Choć byłoby lepiej. Bo fest to więzienny mieszczuch. Nie grypsujący, ale też nie buntujący się. Przystosowany. A dopiero git, to jest ktoś! Git człowiek, bandzior dyplomowany. Film Git lepiej by pasowało. Film Fest – słabe.
Film na dwudziestą pierwszą, i do tego długi, ponad dwie godziny. Izraelski, wojenny. Nazywał się Beaufort. Fort Beaufort. Na szczycie góry, z widokiem. Warownia krzyżowców w Libanie. Zdobyta przez izraelskie wojsko w 1982, szturmem, opuszczona, dobrowolnie, w 2000. Film o ostatnich miesiącach w tej twierdzy. Żołnierze pochowani w bunkrach wrytych głęboko w górę, w skałę. Młodzi, weseli. Dziewczyny mają, albo nie mają. I skądś lecą na nich rakiety, zabijają. Oni na warcie, a tu znienacka, w połowie dowcipu opowiadanego przez radio tym co zostali w schronie, rakieta nie wiadomo skąd wystrzelona – bach! I już ciało wynoszą, popalone, osmalone. Potem w stołówce oglądają w wiadomościach, że na posterunku zginął żołnierz taki to a taki. A to ich kolega. Poprzedniego wieczoru na keyboardzie grał, miał po wojsku zespół założyć, więc już wiadomo, że nie założy. Ojciec tego żołnierza w telewizorze mówi, właściwie co on ma mówić. Politycy radzą – opuszczać, nie opuszczać. W końcu to w osiemdziesiątym drugim zdobyte, szturmem. I tylu już zginęło na straży. A znów – nie opuścić, to jeszcze więcej zginie. Więc siedzą w tych schronach zakopani i nie wiedzą, czy im każą zostać, czy wychodzić. Który zginie jutro od nowej rakiety.
Ale nie o tym, nie o filmie miałem, tylko o powrocie. Wracam, film długi, jest po jedenastej, a może później, bo reklamy, bo zanim z kina, zanim do samochodu. Powiedzmy: wpół do dwunastej. Piątek, plac Bankowy, kiedyś Felixplatz. Trzy pasy. Lewy dla skręcających w lewo, w Świerczewskiego, prawy dla skręcających w prawo, na Pragę, środkowy dla jadących prosto, na Żoliborz. Tam jest tak: kto chce prosto, ma zwykle korek, czeka długo. Po co stać, myśli jeden z drugim, udaje, że w lewo, lewy pusty, jedzie nim jak najdalej, prawie do torów i nagle pod sam koniec przez ciągłą zajeżdża, że niby zmienił zdanie, że się namyślił, teraz chce prosto, na chama się wpycha. A jak wół na lewym były strzałki od poprzednich świateł, że to dla skręcających. Nie, on nie zważa, nie musi, jego czas cenny, on ma jeszcze cztery spożywczaki do objechania z listy z bazy z Excela, jak tam POS-y, jak ekspozycja i czy w lodówce firmowej obcych towarów nie ma, on zobaczy, skontroluje, jest główną personą w dziale sprzedaży, starszym zastępcą młodszego wicehandlowca. Więc musi szybciej niż inni, jego sprawy ważniejsze od cudzych jakichkolwiek tam. A ja często tamtędy, z centrum na Żoliborz, więc się nauczyłem, na Felixpltzu sztywno, zderzak w zderzak, żadnego chama chamskiego zajeżdżającego drogę przez ciągłą nie puszczę. Nie raz pewnie blokuję zamiast puścić prawdziwego zagubionego, albo starszego, co strzałki w lewo nie zauważył, mruga światłem, chce naprawić błąd, liczy na życzliwość. Czyją? Życzliwości tu nie ma, została zużyta, stępiona przez tamtych wpychaczy. Ja też nie, nie patrzę nawet, nie zauważam, miejsca nie robię. Sam więc na tym placu chamieję, dopasowuję się, chamem obrastam jak naskórkiem na piętach, wyrzucam sobie. Nie nadstawiam drugiego policzka, tylko sam leję na odlew, niech się gwałt gwałtem odciska. Pobożności we mnie mało, zbawienie odsuwa się, niestety. Peeling by sobie kiedyś zrobić, pedicure, naskórek obojętności zedrzeć do różowego, myślę czasem, często.
Ale znów wtedy co, wpychających się spryciarzy tak po prostu wpuszczać?!
Dlaczego o tym? Bo właśnie się zbliżam do Felixplatzu, a tu, nawet w środku nocy, gdy pusto, od razu mi się procedura nie wpuszczania, nie patrzenia, nie nawiązywania kontaktu uruchamia, jak pies Pawłowa się naprężam na to miejsce. Plus ten film jeszcze mam w głowie o twierdzy dopiero co zobaczony.
Więc: podjeżdżając już widzę z daleka po lewej samochód z jednym wybitym tylnym reflektorem, dziwnie jedzie, nieprosto, lekko jakby zygzakując. Z zabawy, podpici, albo może i kradziony. Na prawym pasie, tym na Pragę.
Światła, zatrzymujemy się jeden przy drugim. Okno w okno. Patrzę uparcie w przód, na zmianę kolorów, ale przecież słyszę, że oni coś tam do mnie. Zagadują, zapytać chcą. Może znajomi, albo tylko towarzyscy, rozweseleni?
Ja nic. Siedzę w aucie jak w forcie Beauforcie. Co się będę, przez samochód komunikował, przez skorupę. Jak w czołgu w nim siedzę, w bunkrze.
Ale oni znów. Pokrzykują, zagadują, pukają może nawet w swoje drzwi od środka, słyszę jakieś głuche odgłosy. Patrzę kątem oka, okno od strony kierowcy otwarte, mężczyzna, właściwie wyrostek, obok kobieta, właściwie dziewczyna, z tyłu też ktoś, nie widać kto, szyba im zaparowała. To ta dziewczyna od strony kierowcy coś do mnie, chłopak patrzy, ale nie on zagaduje, raczej jest w tej zaczepce bierny.
O drogę chcą zapytać, myślę, wygłupiają się, może i ktoś znajomy, ale kto, by tak przez samochód próbował. Podpici pewnie. A ja asertywnie, nie mam ochoty na kontakt, to nie, moje prawo. Myślę o czymś innym, o filmie, nie mam nastroju. Może i oni weseli, ale ja – nie. Nie jestem recepcją w biurowcu, żeby się z każdym witać, kto się napatoczy. Dziewczyna wierci się, czy ręką macha, czy zdaje mi się, nie widzę, bo się nie odwracam, tylko kątem patrzę, żeby nie dawać pretekstu do rozmowy. Długo trwa to czerwone światło, scena przeciąga się nadmiernie. Jechać by już. Zaraz sobie skręcą, pojadą na Pragę, będę ich miał z głowy, natrętów. Zebrało im się na życie towarzyskie, przed północą, na Felixplatzu. Drogi nie znają? To niech sobie plan miasta kupią, co to ja jestem, informacja turystyczna?
Im dłużej trwa czerwone światło, tym skuteczniej zabijam w sobie ludzki, czy może za młodu wmusztrowany we mnie impuls, żeby jednak spojrzeć, szybę opuścić, zapytać, o co chodzi.
Jest! Zielone. Z ulgą puszczam sprzęgło, auto wyrywa się do przodu, turkocze po torach tramwajowych, już jestem daleko, mijam Muranów, mijam Pałac Mostowskich, zaraz Intraco, niedługo będę u siebie pod domem.
Wtedy się zaczyna. Wyrzuty sumienia, jak gumka naciągnięta i puszczona trafiają mnie, a może to też pod wpływem mijanej komendy policji.
A jeśli, wyobrażam sobie najbardziej negatywny scenariusz, tam w aucie coś złego, porwanie, molestowanie, przemoc. Jeśli to była prośba o ratunek, ostatnia szansa, wołanie o pomoc do przypadkowego przechodnia. Który nie usłyszał, nie pomógł, zawiódł. Kto siedział z tyłu, myślę, łomotał, dlaczego była szyba otwarta i wybity reflektor. Czego nie widziałem: szamotaniny, przyduszania, ostatnich podrygów walczącej ofiary. Ta z przodu: ona mi dawała znaki, chciała zwrócić uwagę, a może z tyłu, czego nie widziałem, ktoś jej pistolet albo nóż do pleców przystawiał.
I ostatnia szansa minęła, zjadą na Pragę, do jakiegoś lasku, rano policja znajdzie nagie zwłoki, porzucone, będę je miał na sumieniu. Bo mi się nie chciało rozmawiać, nie byłem w nastroju, nie spojrzałem, nie wsłuchałem się, szyby nie opuściłem. Nie pomogłem, choć mogłem. Drogę zajechać, wyjść, obejrzeć, zaalarmować, numery zapisać. Dwa kroki na komendę, ruszyliby w pościg, zobaczyli na kamerach, zadzwonili do patroli. Teraz za późno: pojechali, zniknęli we mgle, przepadło.
Znów walczę, zabijam to w sobie. Pijani, weseli, tyle. Po pijanemu w coś cofając się wjechali, rozbili sobie światło. Gdyby porwanie, to by nie stali obok mnie, tylko pojechali jak najdalej do pasów, szybę by opuścili, nie pozwolili machać, pukać, zwracać uwagi.
Co miałbym teraz, na policję, że samochód stał obok na pasie, podejrzany, żeby gonili. Za co, dlaczego? Jakiej marki, jakie numery? Tylko bym się wygłupił. Samemu ich szukać, zawracać, na Pragę, gdzie? W sto uliczek mogli skręcić. Bez sensu!
Zamykam to, blokuję, przejeżdżam wiadukt Gdański, zatrzaskuję za sobą drzwi, to tam, w Śródmieściu, w innym, obcym świecie. Jak najrzadziej tam jeździć, w swojej dzielnicy siedzieć, u siebie. Tu wszędzie blisko, można piechotą, bez pancerza samochodu.
Ale zostaje coś po tamtym zdarzeniu, jak zadra w palcu czy w stopie, nie wyjęta, jątrząca się. Jak pęknięcie w murze. Jak na filmie – wahali się, ale jednak opuścili twierdzę, wysadzili, wyszli z niej. Przedostatnia scena wybuch, łuna na niebie, a ostatnia – ulga po tym, zdejmowanie hełmów, kamizelek kuloodpornych.
Kilka tygodni czy miesięcy później, pora ta sama, po jedenastej, spacer wokół placu Wilsona. Pod byle pretekstem, skończyła się nić dentystyczna, w Mini-Europie kupić, obok bankomat, na rano pieniądze wypłacić, a tak naprawdę dla spaceru, rundki wokół placu i z powrotem, kilometrowej lub dwu. Sobota, początek karnawału, pod sklepem hałaśliwie, mijam grupki pijane, z metra, do metra, na przystanek, po piwo. Po tej stronie placu gwarno, jak pięć godzin wcześniej. Więc na drugą, cichą, mijam budki metra i tory, za którymi nagle spokój. Kino: co w kinie, pogapić się na witryny, jakie godziny seansów. Może teraz wzdłuż Krasińskiego, może wrócić przez Czarnieckiego, za parkiem, gdzie pusto.
Ale po drodze, co to? Z daleka widzę samochód straży miejskiej ustawiony wzdłuż przystanku, po prawej stronie MZK. Zwykle stał po lewej i to na sztorc. Potem ostrość na przystanek: jakieś sylwetki, cienie przez mleczne szkło. Akurat reklamy nie ma a jarzeniówka się świeci. Jakaś sytuacja, coś się dzieje na placu, ciekawe, co. Podejdę z bliska, przyjrzę się. Jeden przed wiatą, jakby na czatach, w środku trzech, między dwoma największymi, dwumetrowymi drobna sylwetka pijaczyny. Młody, dwadzieścia parę, najwyżej trzydzieści. Twarz ostra, może nawet inteligentna. Siadaj, siadaj, mówię ci. Dolatują strzępki konwersacji. Chwieje się na nogach, coś bełkocze pod nosem. Interwencja. Czwarty, starszy, jakby szef, z radiotelefonem na ramieniu przy szyi, sam się na moje spojrzenie odzywa, przepraszająco. Puścimy, to pójdzie, awanturę zrobi, zdemoluje. Aha. Niby to przyjmuję, odchodzę parę kroków. Nakładają mi się dwa obrazki. Jeden: ZOMO plus Przemyk. Ale przecież to nie tak, to już było, to kiedyś. Teraz: dbają o porządek w mieście, chronią obywateli przed agresywnym. Żeby nie pobił, nie zaczepiał. Wykonują obowiązki. Co mam, pijaka bronić przed strażą miejską? Ale on taki szczupły, w płaszczu, z trochę dłuższymi włosami, kręconymi. Raczej nie żul. Raczej student, co popił. Odchodzę, jeszcze się zatrzymuję, odwracam. Cienie przez podświetlony od reklam przystanek chwieją się, tańczą. Rozmawiają, czy tłuką go? Poza tym: czterech, na jednego, przeszkadza mi to. Zawracam, niby czegoś zapomniałem, przechodzę blisko. Ten mały na czatach patrzy na mnie. Pijak stoi, chwieje się, ale ciągle stoi. Ze środka znów kawałek konwersacji. Uspokój się, Maciek, siadaj, zaraz będziesz w domu, na przy Agorze, u matki. Ze środka wiaty zezuje na mnie szef tej grupy. Pode mnie było to wszystko mówione, dla pozoru, czy reprezentatywna próbka rozmowy pt. psychologiczne oddziaływanie, jak ich uczyli na szkoleniu. Biorę za dobrą monetę, odchodzę. Ale znów się zatrzymuję przy pasach przez Krasińskiego. Odwracam, patrzę, właściwie gapię się. Chwieją się te cienie, ruszają. Nic właściwie podejrzanego nie widzę. Pijak się chwieje, oni dookoła też mogą się ruszać, nie będą stali na baczność, pilnują, żeby im nie uciekł. Ciosów nie widzę, hałasów, krzyków też. Rutynowa interwencja funkcjonariuszy. Tylko dlaczego czterech na jednego, byczków, małego. Widzę, że ten mały na czatach moje podgapianie się już zauważył. Jestem charakterystyczny: wolno spacerujący, w płaszczu, w czerwonej czapce. Jeśli nawet coś chcieli, to teraz się będą pilnowali. Są na widoku, jest świadek. Który może zeznać. Mnie też by musieli, a to im się nie uda tak łatwo. Fizycznie daliby radę, ale. Jestem trzeźwy i wiem do kogo zadzwonić, jak z nimi rozmawiać, który klawisz naciskać. Co jednak będzie jak pójdę? Muszę inaczej, podstępem ich. Udaję, że odchodzę. Rundka wokół placu w drugą stronę, a może wzdłuż Krasińskiego i z powrotem, teraz już nie pamiętam. Aha – może wtedy do sklepu po nić (nie było) i do bankomatu źródełka. Wracam po jakimś czasie. Pięć minut, dziesięć. Inny obrazek na podświetlonej reklamie. On siedzi, oni stoją wokół, pochyleni. Było coś, nie było? Idę szybkim krokiem, wchodzę pod wiatę. Tamten siedzi, pochyla głowę. Podnosi. Wzrok mętny, ale oczy w normie, z nosa nie leci. Ale może w brzuch dostał. Czy wszystko w porządku, dobrze się pan czuje? Stoję dwa metry od niego. Wszystko w porządku?! Rdalaj, bełkocze. Widzi pan, pana też nie polubił, mówi jeden z tych dużych wokół niego, głos mu trochę drży, mają już jakąś wspólną historię za sobą, trochę się zdenerwował, zasapany. Przytrzymują go rękami za ramiona, żeby nie wstał, ale raczej biernie, niż zaczepnie. Niepokoję się, mówię do ich szefa, panów czterech, on jeden, czy potrzeba, dwóch by wystarczyło, nie jest chyba aż taki groźny. Zatrzymywać, odwozić, takie dostaliśmy polecenia na odprawie o szesnastej, są przepisy, radiowozem nie możemy, czekamy na większy samochód. „Odprawie o szesnastej”, myślę, jakiś konkret, tego by na poczekaniu nie wymyślił, na takiego sprytnego nie wygląda. W jego twarzy grymas, jakby przestrach. Spięty, zestresowany. Czego miałby się bać? Gdyby coś, raczej by mnie chyba spychał, zasłaniał tamtego, bronił dostępu. A on nie: proszę, mogę patrzeć, nie mają nic do ukrycia. Czego się boi – wiadomo, mogę dociekać, składać zażalenia, zadzwonić do prywatnej telewizji, która nie ma o tej porze tematów, a ma wolne ekipy na dyżurze. Byłby kłopoty, gdyby coś, on by poleciał i jego szef też. A więc – jeśli coś było, to może właśnie nie ukrywać, tylko pokazywać, żeby ukryć. Żeby mnie zmylić, spławić. Oj, chyba za dużo tych spekulacji, kombinacji. Dziękuję mu za wyjaśnienia, odchodzę kawałek dalej, do torów. Stoję, patrzę. Zaczekać do przyjazdu tego większego samochodu, kontrolować ich? Ale ile, co, pół nocy będę stał? Nos mi zesztywniał, w nogi zimno. Minus osiem, minus dziesięć. A ja tylko na chwilę do sklepu, bez swetra pod płaszczem. Poza tym, załóżmy, chcieli poćwiczyć ciosy, eksperymentować, jak to się robi pokazywać, podokazywać, odreagować, to czy by wybierali takie miejsce centralne, na widoku, podświetlone, z przechodniami? Czy by nie lepiej było dwa kroki do parku zaciągnąć, za drzewa, albo w inne ciemne miejsce. W parku nie, tam jest ochrona, problem świadków. Więc gdzie indziej, gdzie, gdziekolwiek. Ale: może właśnie chcieli, ale ja im akurat na ten moment wszedłem, przeszkodziłem?
Eee tam, lepiej pójść, przecież „za to im płacę”. Nie, stoję, jakbym wrósł, marznę. Co to jest, komuna, Przemyk we mnie, tamta scena z Felixplatzu? Poczucie, że tu trzeba? Tam nie, tu tak, bo ja tu, bo to mój plac?
Od tamtego momentu niedługo już marznę, przyjeżdża busik straży, wysiada nowych czterech, rozmawiają, wnoszą pijanego pod ręce, chyba delikatnie. W każdym razie bez widocznej szarpaniny. Któryś pokazuje na mnie stojącego jak piesek preriowy przy torach, czy tylko mi się zdaje, nie widzę wyraźnie, oczy mi łzawią, jest naprawdę zimno.
Sms od R.: „hej, gdzie spędzasz noc?”. No tak, byłem w domu, czytałem, wyszedłem po cichu, nic nie mówiąc, a już dobrze po północy. „5 min”, odpisuję. Busik odjeżdża, plac zaraz wygładza się po tym wszystkim. Pora spać, wracam, do swojej twierdzy.
NASZA AKADEMIA ZDROWIA
M., lat sześćdziesiąt kilka, znamy się od bardzo dawna, pamięta mnie jako dziecko, ktoś bliski właściwie, po południu, w niedzielę. Sam zadzwonił, dawno się nie wiedzieliśmy, więc. Ciasto francuskie z konfiturami, kawa. Może coś do tego? W grubej szklance. Z lodem? Owszem. O czym by tu? Co u tego, co u owego, jak ci, a jak tamci. W Szczecinie był, u tamtych. Oni teraz mają wnuka i są szczęśliwi, po prostu pieprznięci są na punkcie tego wnuka, ona tam wariactwa dostawała, nie mieli wnuków, wnuk ją psychicznie uratował. A znów siostra, tamtego ze Szczecina, Krysia, mąż marynarz, syn wpadł w nałóg, prosił o pieniądze, ona mu dawała, co dzień na narkotyk, nie wytrzymała psychicznie, skoczyła z okna, z czwartego piętra. Przeżyła? Raz tak, ale potem drugi raz skoczyła, to już się połamała, na wózku jest, ale przytomna.
Smutno.
A co u ciebie, pyta M. (ostatnio rozmawialiśmy w okolicy Świąt), sztukę wtedy na konkurs napisałeś? Napisałem, wysłałem. Dwieście ileś przyszło podobno, z całej Polski, nagroda duża, ludzi zanęciła, będzie tłok, w tłoku trudno się przebić, ale zobaczymy. To teraz co? A nic tam, mam napisać do pisma jednego jakiś kawałek. A o czym? Właśnie nie wiem o czym. Ciebie co by na przykład zainteresowało? O czym byś chciał przeczytać?
M. (emerytowany wykładowca wyższej uczelni, technicznej), zastanawia się.
Bo ja, mówi, dużo przeżyłem, życie znam, tak bardzo mnie to nie interesuje, wolę o zdrowiu raczej poczytać. O zdrowiu? Na temat zdrowia, zajmuję się tym trzy lata (przyniosłem i włączyłem kamerę, powiedziałem, że sobie to nagram, od tego czasu mówi trochę oficjalnie, jakby dla przyszłych pokoleń, albo dla telewizji), mamy swoją akademię zajmujemy się zdrowym odżywianiem, żeby bez lekarzy przeżyć te 80-85 lat. Ale, powątpiewam, czy to temat na opowiadanie? Interesują mnie, mówi M., wszelkie nowości medyczne, sposób odżywiania. Żeby o tym opowiadanie, spekuluję, trzeba by chyba specjalistyczną wiedzę? Musiałby fachowiec raczej napisać. M. zgadza się, ale: mógłbyś pójść, mówi, jest wykład na temat zdrowia, trwa półtorej godziny, mógłbyś zorientować się, dowiedzieć się czym się interesują ludzie w takim wieku koło sześćdziesiątki jak ja, niektórzy trochę więcej. W tym wieku jedni dbają, inni nie chcą poświęcać temu sporo czasu. Czyli jest potencjalny konflikt, myślę. M: to jest tak ogólnie, że ludzie nie chcą inwestować w swoje zdrowie, myślą, że są względnie zdrowi, to ich nie dotyczy, a jednak pewne procesy zachodzą i jeśli nie ma profilaktyki, to koszty są jak jeden do siedmiu, profilaktyka jeden, a leczenie siedem złotych. To jest taka proporcja. A często jest za późno. Mało ludzi chce sobie zdawać sprawę, uśmiechają się, często drwiąco zachowują się w stosunku do tych, którzy myślą racjonalnie, że czas o tym pomyśleć.
[Tak wiem, M. ma na myśli mnie, kiedyś, gdy opowiadał o tym, powiedziałem, że to jak sekta, chyba się trochę obraził.]
M. nie słyszy moich myśli, ciągnie: ja stosuję suplementację, proponuję to innym i odchudzanie, i poprawianie zdrowia, jeśli ktoś się suplementuje, bo jest to niezbędne, nasza żywność, co by nie mówić, straciła na wartości czterdzieści do pięćdziesięciu procent w ostatnich trzydziestu – czterdziestu latach, na skutek stosowania nagminnie nawozów pestycydów i innych świństw, żeby mieć owoc, to trzeba stosować różne opryski, żywność straciła na wartości, podstawową sprawą jest suplementacja, dziennie trzeba dostarczyć organizmowi sześćdziesiąt różnych witamin i minerałów. Organizm przeżyje jeśli tego nie dostanie przez jakiś czas, ale skutki tego są po dłuższym okresie opłakane.
Suplementy czyli chyba sztuczne, wtrącam się.
M.: w żadnym wypadku nie chemiczne, tego nie zalecam co jest w aptekach, polecam tylko te gdzie jest wyraźnie napisane, że to są suplementy naturalne. Na przykład witamina C chemiczna jest niekompletna pod względem wiązania i składu tej witaminy, więc żeby to uzupełnić, pobiera z organizmu brakujące elementy i to jest bardzo niekorzystne dla organizmu. Na to trzeba mieć określoną wiedzę, żeby to stosować, na razie nie jest to w społeczeństwie.
Ale: czy to byłoby na opowiadanie, opowiadania to są bardziej historie, mówię.
M: to jest kwestia, ile kto ma czasu na czytanie opowiadań, co dla niego jest najważniejsze w danej chwili. Dla mnie jest w tej chwili bardzo ważne żeby zachować jakiś taki zdrowy wygląd, na długie lata i być sprawnym. Czy ktoś to uwierzy czy nie, odnotowałem pewne rezultaty.
Czyli gdyby to była na przykład historia o kimś kto chce dbać o zdrowie, że nie chciał a zachciał, czy o tym, że chciał a przestał, czy to by ciebie zaciekawiło?
Jeśli ktoś miałby do powiedzenia coś konkretnego, to tak. Bo to jest kwestia czasu, po prostu brakuje go, pogoń za pracą za innymi rzeczami, człowiek ma ograniczone możliwości czytania.
Czyli gdybyś się mógł dowiedzieć czegoś konkretnego, co wiąże się z kwestią dbania o zdrowie. Czyli bardziej praktyczne raczej trzeba pisać?
Ja chcę wiedzieć, dlatego na przykład ciągle chodzę jeszcze na wykłady, na naszą akademię zdrowia to są tematy uzupełniające, tematy się powtarzają, ale zawsze jest coś nowego. Musiałbyś pójść na taką akademię zdrowia kiedyś, namawia M., to jest półtorej godziny, na przykład jutro jest od osiemnastej do dziewiętnastej trzydzieści, na temat otyłości, cukrzycy, innych schorzeń. Gdzie to jest, pytam się. Na ulicy Kaczej osiem, M. mnie tam może wprowadzić, raz mógłbyś posłuchać, mówi, czy to jest coś warte czy nie jest warte. Jutro o osiemnastej? To nie mogę. Potem w piątek. Nie, M. nie wie czy w piątek ma wolne, może w przyszłym tygodniu raczej.
Czyli dla ciebie było ciekawe, gdybyś mógłbyś coś z tego wyciągnąć jeśli chodzi sprawy zdrowia?
M.: bo takie przeciętne romansidła już mnie coraz mnie interesują ze względu na brak czasu. Moje zainteresowani historyczne i inne też zeszły na dalszy plan. Bo tę podstawową wiedzę uważam, że mam i potrafię na bieżąco czy to politykę czy bieżące wydarzenia ocenić i w miarę właściwie.
A interesowałaby cię na przykład książka o Litwinience, tym agencie, co go w Londynie zabili? Mam książkę, mogę ci pożyczyć.
M. owszem, mógłby przeczytać, jako ciekawostkę, deklaruje, jako uzupełnienie pewnych mechanizmów władzy. Idę do biblioteki i przynoszę dwie, może cię zainteresują, mówię. M. ogląda. Moim wyznacznikiem jest po prostu brak czasu i wybieram to co dla mnie jest ważne, mówi. Tylko pokazałem, może to zły pomysł. Co z tego możesz mi pożyczyć? Którą chcesz, one są o tym samym, możesz wziąć obie. Dobrze, wezmę, przekartkuję sobie, obie. To się ze zdrowiem nie wiąże, zauważam. Ale to jest część historii i mechanizm władzy, a takie sprawy mnie interesują, tylko dla mnie jest ogranicznikiem brak czasu.
Jak masz mało czasu, to co jest poza zdrowiem, co by ciebie interesowało, pytam.
Interesuje mnie polityka, historia w dalszym ciągu, wszystkie audycje historyczne czy książki w dalszym ciągu kupuję i czytam w miarę możliwości.
Czyli fikcja to raczej nie?
Science fiction to tak, ale żeby poczytać jakieś romansidło ja po prostu nie mam czasu.
Ale te seriale to oglądasz, kiedyś widziałem, razem ze swoją żoną żeście oglądali, jak kiedyś przyszedłem.
Seriale oglądam jako rozrywkę, człowiek nie musi być spięty, musi być coś na luzie.
Więc dlaczego odrzucasz literaturę romansidła, gdy oglądasz seriale, też romansidła, dociskam M. jak Kloss Brunnera.
To jest łatwiejsze, tłumaczy się M., skondensowane pewien temat na określonym czasie. Oglądam w miarę możliwości, nie wszystkie, bo nie wszystkie mnie interesują, bo jak powiedział Kiepski, ten główny…
Ferdek, pomagam.
Ferdek, tak, nad głupotami myślą wybitni ludzie często, czasem głupoty człowiek sobie życzy, bowiem w mądrości tyle jest goryczy, recytuje M..
To które seriale są ciekawe, może można napisać coś o tym, podobnego, co jest w serialu, może to by było ciekawe i w książce.
Na początku serial Kiepscy mnie zbulwersował, co za głupota. Ale tam wszędzie jest jakiś sens.
Ja doceniam ten serial, solidaryzuję się z M., całkiem szczerze.
Wszędzie jest jakiś sens. Nawet ten serial Niania, czy Moda na sukces, to amerykański, człowiek dla relaksu ogląda. Samo życie. Są ciekawe, bo są kopią życia jakby.
Wszystkie są kopiami, wszystkie są życiem inspirowane. Pytanie, które kopie uważasz za ciekawsze.
W każdym czegoś można się doszukać, nawet serial Plebania, Samo życie, Moda na sukces, są tam pewne sprawy wypatrzone.
A które niektóre ci się nie podobają?
M jak miłość, tak samo jest tam wiele treści.
Czyli wszystkie ci się podobają.
W każdym jest coś innego. Nie wszystkie oglądam. Niektóre po prostu sobie lekceważę. Na Wspólnej czy tam inne, to nie.
Dlaczego.
Bo tam jest problematyka, która do mnie nie trafiła.
Bohaterowie ci się nie podobają?
Tematyka wydaje się jakaś lakoniczna taka. Nie załapałem się na ten serial.
Czyli ogólnie, gdyby jak w serialu, samo życie, to byłoby ciekawe.
Coś z życia bezpośrednio, tak
Ale na przykład co z życia, załóżmy, że ja chcę takie krótkie opowiadanie o życiu napisać.
Różne sytuacje życiowe, każda historia jest inna, jedne są ciekawe inne mniej ciekawe, każdy człowiek jest inny, musi być coś takiego, co wciąga człowieka.
Czyli przykładowo co, bo życie jest, jak wiadomo, wielowątkowe, więc jaki fragment tego życia wybrać, który byłby ciekawszy, lepszy na opowiadanie, świdruję, wiercę mu dziurę w brzuchu. Wyobraź sobie, mówię, że możesz sobie zamówić u mnie opowiadanie, tak jak się obraz zamawia u malarza, to o czym byś chciał, żeby to było?
Stosunki wśród ludzi, najbliższych znajomych, pewne uzależnienia, odpowiada, pewne zachowania ludzkie, na przykładzie, pewne elementy zazdrości, zawiści, ludzie różnie czasem reagują nawet na swoich przyjaciół, ludziom, którym się czasem w życiu coś lepiej udaje, albo sobie po prostu potrafią pomóc, żeby im było lepiej.
Czyli chciałbyś o zazdrości albo o zawiści?
To jako przykład podaję, z takimi sytuacjami spotkałem się w swoim przypadku, chociaż tam wielkich rewelacji nie osiągnąłem, ale zawsze czułem oddech zawiści za plecami.
Zazdrość, zawiść, to jest temat, zapalam się. A uzależnienia? To, co mówiłeś przedtem o tych ze Szczecina o tej Krysi i jej synu.
To są tragedie, ludzie pogodni często popadają w choroby psychiczne, bo jak już wyskakuje z okna to znaczy, że nie panuje nad swoją psychiką, tłumaczy mi M..
O, super, zazdrość, zawiść i jeszcze choroba psychiczna.
Choroba psychiczna wynikająca z życia, poprawia mnie M., życie robi z człowieka kalekę psychicznego.
Tamtego chłopaka to nie życie, on sam w to wpadł.
Ale matkę załatwił w ten sposób, pogodna kobieta była, a on ją tak ją zniszczył, że popadła w uzależnienie psychiczne.
I tak cud, raz spadła z czwartego piętra i jej się nic nie stało, drugi raz spadła i jeszcze żyje.
Jest przytomna i pytali ją dlaczego to zrobiła, a ona mówi ją coś pchało do tego okna, to znaczy nie panowała nad sobą, skoczyła, normalny człowiek to sobie zdaje sprawę, jakie będą rezultaty, ona sobie nie zdawała tylko poleciała z czwartego piętra i dwa razy przeżyła i jest przytomna.
Czyli miała szczęście w nieszczęściu.
Czwarte piętro, ziemia zmarznięta, ty sobie wyobrażasz? Dzisiaj mam tam dzwonić do nich, przypomina sobie.
To pozdrów.
Często ludzie nie potrafią regulować swoimi słabościami. Wpadają w uzależnienia różnego rodzaju, nie mogą się z tego wyzwolić. Wśród swoich znajomych: alkohol, papierosy, różne uzależnienia nagminne. Niektórzy nie potrafią wypośrodkować czy jak trzeba to rzucić.
A sam paliłeś przez wiele lat.
Paliłem, ale zdrowie nie sprawiało mi większych trudności, to ja sobie zdawałem sprawę ze skutków, ale to była też pewnego rodzaju przyjemność.
Alkoholu też nie odmawiałeś sobie, pamiętam.
Nie odmawiałem, ale teraz koło jednej dziesiątej tego używam co kiedyś, co spowodowało to, że się zacząłem interesować zdrowiem, dietetyką.
Powiedz jeszcze z tą zawiścią, bo zauważyłem, że to był temat co bardziej cię zaangażował: czyli co, reakcje ludzi na to, że komuś się udaje, a komuś nie? Co, ktoś się nie wita, czy tam obraża.
Powiem ci prosty przykład. Taką głupią Micrę co kupiliśmy pół roku temu, Nissana, pokazaliśmy się gdzieś, to już też patrzyli tak, nikt tam w rodzinie nie ma dwóch samochodów, nie mogli tego strawić. Wprost ci nikt nie powie nic, są tylko takie pewne zakulisowe rozmowy, taka pospolita, bezinteresowna zawiść.
Czyli delikatne objawy tej zazdrości?
Są najróżniejsze. Wśród moich przyjaciół są moi prawie rówieśnicy, trzy cztery lata młodsi na przykład, ale nie mają wnuków, nawet w sprawach rodzinnych też zazdroszczą, nam się układa, że mamy wnuki, w sumie z żoną mamy ośmioro, to wiesz jak ktoś nie ma… Niektórzy jakoś to komentują, jakoś do tego podchodzą. Raz sąsiadowi powiedziałem, że syn kupił dom na tym, mówię, to zamilkł, a ja już nie ciągnąłem tematu, bo akurat jemu się specjalnie nie układa, ma syna i córkę, syn po rozwodzi, z jakąś tam mężatką nie rozwiedzioną się związał.
A po co mu to mówiłeś?
Jakoś tak.
Może mu to powiedziałeś na złość?
Wcześniej czy później i tak by się dowiedział.
Może on myślał, że ty mu to po to opowiadasz, żeby on zazdrościł.
Ale my jesteśmy zaprzyjaźnieni, o różnych sprawach mówimy, oni też mówią.
To co by było ciekawsze: o zdrowiu czy o zawiści?
Z powodu zdrowia też jest zawiść głupie sprawy ja na przykład wśród kolegów jeden jestem ani łysy ani siwy i trochę lepiej wyglądam od nich, bo jak porównuję swoich kolegów, dwanaście trzynaście lat młodsi gorzej wyglądają ode mnie. Jest to też komentowane, ja się nie zmieniam, czy się niewiele zmieniam, u innych to bardzo widać, ale nikt nie wie, że ja w siebie sporo zainwestowałem, w ostatnich trzech latach, w swoje zdrowie, w odtoksynowanie organizmu, odchudzenie, poprzez suplementację. Teraz od rzucenia fajki trochę przytyłem cztery kilo, ale ja to dalej zrzucę, bo wiem jak to zrobić.
Czyli temat dla ciebie to dwa w jednym, zdrowie plus zawiść.
Jeśli jest się obserwatorem, to się wyczuwa pewne sprawy od razu, nie wszyscy to wyczuwają, ale to wynika z pewnego doświadczenia. Pewne elementy z życia są dość powszechne. Sprawy drobiazgowe, często urastają do większej wartości w reakcji innych ludzi. O, wśród innych kolegów: nawet emerytury ci zazdroszczą. Byłem na spotkaniu maturalnym nocowałem u jednego kolegi, powiedział ile on ma, tysiąc dwieście emerytury mam, powiedział, ty masz pewnie dwa tysiące, nic mu nie powiedziałem, że mam więcej.
A czego jeszcze ta zazdrość, pytam, poza tym: dzieci, emerytura, zdrowie, wygląd.
Zazdrość dotyczy wszystkiego, mówi M., co przewyższa osiągnięcia znajomych czy ludzi z którymi człowiek się styka.
Jeśli się chwalisz sąsiadowi, że syn kupił dom, to twoja zasługa jest w tym minimalna.
Tak, ale jakoś z tymi ich dziećmi…
… może im przykrość zrobiłeś, kłując ich tym w oczy, skoro wiedziałeś.
Przykrość nie, tylko jest w tym element jakiś drobny, na pewno to sobie w domu skomentowali.
To był ten sąsiad twój z bliźniaka?
Nie, ten akurat ma większe osiągnięcia, jego synowie bardzo są bogaci, ten niczego nie zazdrości.
Teraz już wiem, napiszę o zazdrości, o zawiści.
Tak ale, M. wyciąga w moim kierunku palec wskazujący, każda opowieść musi być umocowana korzeniami w życiu. Jak coś wybiega, jest abstrakcyjne, to ludzie za bardzo tego nie chcą czytać, bo szybko się orientują, że to jest abstrakcyjne, każda opowieść musi być osadzona w życiu, a przynajmniej każdy kto czyta musi sobie zdawać sprawę, że tak mogło być. Można bujać, można wymyślać w powieści różne rzeczy, ale na tyle to musi być realistyczne, żeby nie przeholować, musi być to po prostu w miarę realistyczne.
Ale przecież ludzie czytają też takie rzeczy, które nie są realistyczne.
Nie są, ale ludziom się wydaje, że są i to komentują, różne są reakcje ludzkie na to wymyślanie, chociaż to jest fikcja, mogą sobie zdawać sprawę, że niektóre rzeczy dzieją się tylko w książce lub w filmie, a nie w życiu. Wtedy opowieść, książka ma realne szanse powodzenia jeśli będzie, według mojego zdania, umocowana dość tak realistyczne.
To co powiesz o mojej poprzedniej książce? Podobała ci się?
Tam jest dużo spraw takich realistycznych nie powiem. Tylko to był chyba mały nakład.
Nie, akurat z tym nie było problemu, sporo się nawet tej książki sprzedało.
Chyba, że dodrukowali, to ja o tym nie wiem. A poza tym, sam ten tytuł, ja ci powiem, ten tytuł według mnie, dla ludzi mojego wieku, nie jest nośny.
Czyli zniechęcający był ten tytuł?
No tak, mówię ci prawdę Nie jest nośny dla mojego pokolenia. Nad tytułem się ludzie długo zastanawiają, często zmieniają go w trakcie druku.
Pomyślę, pomyślę. Tytuł o tym, o zawiści, o zdrowiu, jaki tytuł.
Tylko pamiętaj, reakcje na temat tych różnych zawiści, mówi M., powinny być już komentowane już poza głównym bohaterem, gdzieś tam na uboczu. Ludzie skrywają to, na wprost nie mówią, poza plecami to się rozgrywa najczęściej. Ktoś mądry to wyczuje, wyczuje od razu.
Po czym?
Po mimice, po zachowaniu, sposobie milczenia, sposobie zachowania, tylko nie każdy jest na tyle inteligentny, że to wyczuwa. Niektórzy to robią na złość: mówią to i od razu wiedzą, że to będzie wzbudzało reakcje zazdrości, robią to celowo, a jak bezwiednie, to muszą się liczyć z tym, że jak ktoś to dostrzeże, to przenosi się to na komentarze. Wszystkiego zazdroszczą, wyglądu, wzrostu, wykształcenia, jakiegoś tam dorobku. Zazdrość. Jest to bardzo kompleksowe zjawisko słabości człowieka.
A ty sam czegoś zazdrościsz?
Nie ja właśnie tego zupełnie nie mam. Inni mają dużo więcej, a ja uważam, że i tak bym się nie zamienił. Największą wartością odchodzenia na emeryturę było to, że zachowałem zdrowie fizyczne i psychiczne i wygląd swój jaki mam.
Czyli nie zazdroszczą ci co sami coś mają, jak ten sąsiad z bliźniaka.
On nie, bo on sam ma, i synowie jego bardzo bogaci są. On ma w encyklopedii swoje hasło nawet.
Potem jeszcze ponad godzina rozmowy, mam nagrane na drugiej kasecie, ale już nie będę spisywał, bo to na inny temat, zostawiłem tylko o tym zdrowiu i o zawiści. Żeby było praktyczne, jeszcze raz przytoczę tu adres, Warszawa, Kacza osiem, wykłady zwykle po południu, półtorej godziny, na przykład od osiemnastej do dziewiętnastej trzydzieści, Warszawa, Kacza osiem.