Marek Kochan: Herrenvolk
Obudzili się w Kutnie, zjedli śniadanie, rozmawiali, a potem za oknem pojawiło się NRD. Rozgrzebane, niedokończone budowy, bieda–domki, wraki samochodów, zapyziałe ogródki działkowe. Znacznie gorzej, niż po polskiej stronie. A przecież wpompowali tu miliardy marek, powiedział. Wrócili do przedziału i Robert przebrał się w garnitur. Później może nie mieć na to czasu, wyjaśnił jej. Po godzinie wysiedli na Ostbanhof. Na peronie czekała młoda kobieta w szarym kostiumie, z plakietką firmy i identyfikatorem na szyi. Mówiła po polsku dosyć poprawnie, ale z akcentem. W hallu dworca minęli mały pchli targ. Była niedziela. Nie mieli jednak czasu, by oglądać bibeloty. Przed dworcem czekał mały bus. Kobieta bardzo się starała. Chciała, żeby się dobrze czuli, a może zależało jej na opinii, którą mogą przekazać o jej pracy zwierzchnikom. Może od tego zależała jej kariera, powiedział później Robert. Opowiadała im o mijanych budynkach. Gdzie jest muzeum, gdzie opera, które budynki najlepiej ogląda się z okna statku wycieczkowego, opływającego Szprewą miasto dookoła.
W lobby było dużo ludzi. Wzięli klucze do pokoju, podziękowali kobiecie, która odebrała ich z dworca i wjechali na piętro. Joanna została, żeby się odświeżyć, a on poszedł od razu na dół, aby jeszcze przed pójściem na obiad zobaczyć salę. Wykład był o piętnastej. Wielkie pomieszczenie, powstałe z połączenia kilku przestrzeni, było całe w bieli. Biała gumowa wykładzina, słupy okręcone białym aksamitem, biały podest. Reflektory z białym światłem. Jak zimowy las w górach. Na podwyższeniu mównica i dwa telebimy. Sala była podłużna wszerz. Miało się tam zmieścić siedemset osób. Ci z boku bez telebimów nic by nie widzieli. Robert wszedł na podium i rozejrzał się dookoła po pustej przestrzeni. Zobaczył przed sobą tych wszystkich ludzi. Coś ścisnęło go w środku. Wziął do ręki mikrofon, leżący na mównicy. Raz, dwa, powiedział. Raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy. Głos rozniósł się po sali. Wyłączył guzik, żeby nie zużyć teraz baterii.
Spotkali się przy recepcji. Hostessy w białych kostiumach wskazały im drogę do restauracji, w której serwowany był obiad. Zapytała czy wszystko w porządku, a on odpowiedział, że nie, że się boi. Tyle ludzi. Chyba nie możesz się teraz wycofać, powiedziała. Byliby zawiedzeni. Owszem, nie, ale z innego powodu. Jakiego? Ze względu na ciebie. Na mnie? Co byś o mnie pomyślała. Do reszty bym się przed tobą skompromitował. Przestań. Straciłbym twarz. Po to mnie zabrałeś? Wiesz, że nie.
Rozmawiali cicho, pochylając głowy nad stolikiem, bo dookoła było dużo ludzi. Tych, do których miał zaraz mówić. Zjedli przystawki i poszli po coś ciepłego. Dania pod przykrywkami były ciężkie, tłuste. Nie chciał się najadać. Ale potrzebował energii. Wziął samą rybę. Rekina w sosie curry. A na deser owoce. Ona próbowała dwóch rodzajów puddingu, podawanych w małych ni to szklankach ni to słoikach. Robert przyglądał się temu krytycznie. Rzadziej niż ty mam okazję próbować takich dziwnych rzeczy, usprawiedliwiła się. Kelnerka podała im niedobrą kawę z termosu.
Weszli razem do sali. Ktoś z organizatorów pokazał im, gdzie są ich miejsca. W pierwszym rzędzie, stamtąd ma wyjść, kiedy go poproszą. Robert zobaczył przy scenie prezesa. To moja żona, powiedział. Prezes był opalony. Miał gładką twarz, bez żadnych zmarszczek. Dołki w policzkach, kiedy się uśmiechał. Czyli cały czas. Pięćdziesięciolatek o twarzy chłopca. Joanna przywitała się i usiadła na swoim miejscu. Oni chwilę jeszcze rozmawiali o wieczornej uroczystości. O wręczaniu nagród dla najlepszych handlowców. Których Robert miał swoim wystąpieniem zmotywować jeszcze bardziej. Pokazać, jak mają sprzedawać więcej. I że w ogóle mogą. Chcieć to móc, taki tytuł miało jego wystąpienie.
Joanna oglądała książkę, wydaną z okazji imprezy. Firma została numerem dwa w Polsce i świętowała to. Dlatego w Berlinie, a nie w Warszawie. Bo to był duży sukces, wynikało z listu przewodniego prezesa, wydrukowanego na pierwszej stronie. Zresztą, poprzednie fety podsumowujące rok też odbywały się za granicą. Tylko w mniejszych miastach. Na przykład w Dreźnie. Joanna zaczęła kartkować od końca. Na zdjęciach były osoby które wtedy występowały. Trener piłkarski. Celebryta, showman z telewizji. Piosenkarz. Szef dużej gazety. Było też zdjęcie Roberta. Jednego z prelegentów. Może po to mnie tu zabrał, pomyślała. Żebym patrzyła na jego zdjęcie w książce. Obok tamtych. Jest prawdziwym facetem. Stuprocentowym. Chciałby, żebym o nim tak pomyślała.
Pracujesz za dużo, mówiła mu. Po co bierzesz wszystkie zlecenia, jakie przychodzą. Nie potrzebujemy aż tyle pieniędzy. Przez to nie masz dla mnie czasu, żaliła się, jak bohaterka telenoweli. Nie rozmawiamy ze sobą tak długo jak powinniśmy. A lekarz powiedział, że to ważne. Na tym etapie. Ale przecież wszystko mamy już dokładnie omówione, zaprotestował Robert. W ramach tego, o czym moglibyśmy rozmawiać. A o niczym innym przecież i tak od dawna nie rozmawiamy. Bo co nas np. obchodzą polskie komedie romantyczne, nawet jeśli dwa miliony ludzi kupują na którąś bilet. Albo amerykański thriller o policjantach. To nie są filmy dla nas ani o nas. A nasze tematy nie są z gatunku tych, które można ciągnąć w nieskończoność. Naprotechnologia. Modele płodności Creightona. Laparoskopia. Ocena drożności jajowodów. Żylaki powrózka nasiennego. Endometrioza. Inseminacja. Naprawdę mamy o tym coś jeszcze do powiedzenia? Czy są jakieś nowe fakty, ironizował, jakieś nowe wyniki amerykańskich badań? Albo włoskich, czy niemieckich. Które opublikował Lancet. Czy Medycyna po dyplomie.
Potem przepraszał ją, z bukietem fioletowych i czerwonych tulipanów. Z płaczem. Policzyła tulipany, wkładając je do wazonu. Było ich sto jeden. Wybaczyła mu. To był trzeci rok prób. W drugim robili to według tabelki. Na przykład o czternastej we wtorek. Oboje zwalniali się z pracy. I wypełniali ten ponury obowiązek. W hotelowych pokojach w centrum, z włączonym płatnym kanałem, żeby Robert mógł szybciej zacząć. Tak było bardziej efektywnie, mieszkali zbyt daleko, żeby wracać do domu pod miastem. Poza tym zmiana otoczenia miała ich stymulować, naruszać rutynę. Nazywali te sesje Lebensborn. Jak program rozrodczości dla dobra Rzeszy, w ramach którego rasowi esesmani w zamkniętych ośrodkach zapładniali czyste rasowo wolontariuszki z BDM, które miały rodzić dla Hitlera kohorty prawdziwych Aryjczyków. Których miało potem wychowywać państwo. A oni mieli wracać na front, na przykład wschodni, gdzie mogli zginąć, nie przekazując potomności swojego cennego germańskiego nasienia. Do czego tysiącletnia Rzesza nie chciała przecież dopuścić. Robert czytał kiedyś o tym książkę, o której dużo Joannie opowiadał, w czasie tego drugiego roku prób. Książka była mu kiedyś potrzebna do doktoratu. Był tam rozdział na temat motywacji w sytuacjach ekstremalnych. Także o eksperymentach, które naziści prowadzili w czasie wojny w obozach koncentracyjnych. Na przykład żeby sprawdzić, ile człowiek wytrzyma w zbiorniku pełnym lodowatej wody. Było to ważne dla nurków i dla marynarzy z okrętów podwodnych, operujących na Morzu Północnym. Z jakiego powodu i kiedy organizm umrze z wychłodzenia. Czy bezpośrednią przyczyną jest zawał serca? Kiedy ustaje praca mózgu. I po jakim dokładnie czasie od włożenia do lodowatej wody dzieje się to wszystko. Kroili trupy, żeby się tego dowiedzieć. Robert opowiadał jej o tym z zaangażowaniem. Miał temperament naukowca, interesował go konkret. Joanna niechętnie kartkowała podsuwane jej książki. Badania dokumentowano wykresami i zdjęciami ludzi, tuż przed śmiercią z wychłodzenia. I tuż po. Niektórzy wytrzymywali dłużej niż inni. Ciekawe, dlaczego. Roberta interesowały wszelkie hipotezy na ten temat. Sam by przecież nie prowadził podobnych eksperymentów. Na tle podobnych rzeczy Lebensborn to było coś lekkiego. Esesman i młoda Niemka, którzy nie widzieli się wcześniej na oczy, zostają wytypowani do udziału w projekcie. W pewnym sensie losowo. Spędzają tydzień w pokoju dwuosobowym, w luksusowym ośrodku w Alpach. Na zmianę jedzą i się pieprzą, ile tylko mają sił. Dla dobra Rzeszy. Tego by nie wymyślili Włosi ani Francuzi. Hard porno w klimacie późnych Nibelungów, śmiał się Robert. Joanna też przeczytała tę książkę. Było to obrzydliwe, ale i jakoś tam ekscytujące. W tej sytuacji. Słowo Lebensborn weszło do ich małżeńskiego języka. Było dobre, bo nikt poza nimi nie rozumiał o co chodzi. Żeby to jakoś ośmieszyć, nabrać dystansu, przez to oswoić, a zarazem uczynić czymś ważnym. Projektem wagi państwowej. Lebensborn, pod takim hasłem zapisywali swoje romantyczne spotkania w kalendarzach. Żeby nie zapomnieć o żadnym terminie, wskazanym przez lekarza, na podstawie badań jej cyklu, prowadzonych cztery razy w miesiącu. Mających ocenić poziom hormonów. Wskazujących kiedy potrzebne są zastrzyki. Każdy wskazany moment, to mógł być właśnie ten moment. Ale żaden nie był. Potem sprawdzali inne hipotezy. Minęło kolejne pół roku. Dowiedzieli się, że to nie endometrioza. Po tym, jak na jego życzenie zostawiła pracę w szkole, która była przecież stresująca, i pół roku siedziała w domu, prawie nie ruszając się z łóżka. Ta hipoteza została definitywnie wyeliminowana. Dopiero wtedy Robert zgodził się na badanie nasienia. Choć powinni je zrobić znacznie wcześniej. Ale wcześniej on nie chciał. Miał bowiem czas, którego ona nie miała. Nasienie rokowało, ale po trzech miesiącach nie było zmiany. Bo nie zmienił się tryb życia. Lekarz zalecał operację żylaków powrózka, która powinna pomóc. Przecież takie rzeczy się robi, zachęcał, z sukcesem. Robert uparł się, że nie. Być może ze strachu. Może on wcale nie chce tego dziecka, zastanawiała się czasem. Mówił, że wierzy w cud, że pewnego dnia sam siebie zaczaruje. Wypowie odpowiednie zaklęcie. I się uda. Tak po prostu, samo. A ta operacja żylaków, krzywił się. Od samej nazwy niedobrze się robi. A potem czekałoby ich coś gorszego. Inseminacja. A może nawet in vitro docytoplazmatyczne. Bo przecież nikt nie da gwarancji. Na ten powrózek nasienny.
Tydzień po kłótni i przeprosinach zaproponował jej wyjazd do Berlina. Być może był to pretekst, żeby przyjąć to zlecenie. Przecież miał nie pracować w niedziele. Sześć dni wystarczy, tak, godził się, gdy mu o tym przypominała. Ale teraz to by było co innego. Zmiana miejsca. Inne okoliczności. Nowe emocje. Tu się mógł wydarzyć cud.
Kiedy wychodził na scenę, patrzyła jaki jest napięty. Zahaczył butem o próg schodów. Na szczęście pierwszy. Szybko złapał równowagę. Telebim jeszcze pokazywał panią wiceprezes, która go zapowiadała. Potem, kiedy zadawał publiczności pytanie, na które miał sam odpowiedzieć, usłyszała, że drży mu głos. Rozejrzała się dyskretnie dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś poza nią to zauważył. Chyba nie. Wszyscy patrzyli na film, który wyświetlano na telebimach po jego wprowadzeniu. Handlowcy mówili, co im przeszkadza, co ich blokuje. Żeby on mógł powiedzieć, jak te bariery usunąć. I sprzedawać jeszcze więcej. Bo to, że chcieć, to móc, nie ulega wątpliwości. On, doktor psychologii, wie coś na ten temat. Pisał o tym wiele. Mówił. Pracuje dla biznesu od kilkunastu lat. Czyta wyniki amerykańskich badań, które jego osobiście przekonują. Za chwilę je tu zaprezentuje. Czy ktoś słyszał o eksperymencie Collina–Fishera? O, właśnie. A on bardzo wiele wyjaśnia. Proszę więc o następny slajd. Collin i Fisher chcieli sprawdzić, jak motywują człowieka słowa, a jak obrazy. I o ile może wzrosnąć wydolność organizmu, który jest pobudzany przy użyciu różnorodnych bodźców. Ten biegacz, którego państwo widzą na zdjęciu, był uczestnikiem Maratonu Bostońskiego. Miał wtedy osiemdziesiąt sześć lat. Osiągnął wynik pod koniec pierwszej setki. Dokładnie rzecz biorąc, był dziewięćdziesiąty trzeci. Na dwadzieścia kilka tysięcy startujących. Ten wynik go w zupełności satysfakcjonował. Ale na prośbę badaczy zgodził się wziąć udział w eksperymencie. Oczywiście czuwali nad tym lekarze.
Joanna słyszy brawa. Wyłączyła się, nie słuchała. Robert mówił jej to kilka razy. Ostatnio w pociągu, kiedy sobie przepowiadał, kiedy robił ostatnią próbę. Trudno, żeby ją to jeszcze interesowało. Poza tym myślała o jego penisie. Ukrytym za mównicą. W spodniach, ciekawe w której nogawce. Pod slipami. O powrózku nasiennym we wnętrzu tego penisa. I o żylakach w powrózku. Jak wyglądają takie żylaki. Czy tak samo, jak te na nogach? Rozgląda się dookoła. Jest pewna, była jedyną osobą na sali, która myślała na ten właśnie temat. Inni chyba słuchali wystąpienia jej męża, sądząc po brawach. Po chwili Robert siada obok niej. Nachyla się do jej ucha, pyta, jak wyszło. Joanna czuje spod wody toaletowej delikatną woń potu. Pot Roberta jest cierpki, jak poczerniałe orzechy. Bierze jego dłoń w swoją. Było bardzo dobrze, mówi. Jego ręka jest trochę wilgotna. Gładzi ją delikatnie. Robert odpowiada jej uściskiem. Na szczęście nikt tego nie widzi. Siedzą w pierwszym rzędzie. Wszyscy patrzą na scenę. Tam ktoś prezentuje wyniki firmy w poprzednim roku. Co chwila wybuchają brawa. Trwa to prawie godzinę.
Mówi jej, żeby poszła na górę i odpoczęła przed wieczornym bankietem. On ma obowiązki.Musi z paroma osobami zamienić słowo. Pokręcić się. Być do dyspozycji słuchaczy, którzy chcieliby z nim porozmawiać. Będzie też wpisywał autografy do swoich książek. Przywieźli tu Jak motywować personel i Osobowość w biznesie. Jego bestsellery. Wróci do niej za godzinę, najdalej dwie. A wtedy. Nachyla się do niej, jakby chciał jej coś powiedzieć, przekrzyczeć gwar, końcówką języka delikatnie liże ją we wnętrze ucha. Zwariowałeś? Ktoś zobaczy.
Mieszkają na siódmym piętrze, aby wcisnąć odpowiedni guzik, trzeba mieć kartę. Po tym piętrze nie kręci się nikt niepowołany. Inni wysiadają wcześniej, niżej, na drugim i trzecim. Zostają w windzie we dwoje. Ona i wysoki, szpakowaty mężczyzna. Zwróciła na niego uwagę jeszcze na dole, kiedy wsiadali. Jego buty skrzypiały. Nowe. Pewnie szyte na miarę. Sportowa marynarka z kaszmiru, która prosi, żeby ją pogłaskać. Dżinsy. Joanna obserwuje mężczyznę kątem oka. W myślach porównuje z Robertem. Mężczyzna jest przeciwieństwem Roberta. Wysoki, o głowę wyższy od niej. Pewnie ze dwa metry. Robert ma niecałe metr siedemdziesiąt, jest od niej kilka centymetrów niższy. Nie lubi kiedy ona zakłada buty na obcasie. Jest wtedy rozdrażniony. Wieczorem będzie musiała, ma je w walizce, przypomina sobie. Pewnie znowu się pokłócą, o coś zupełnie innego. Ten mężczyzna jest szczupły, rasowy. Przy nim Joanna mogłaby nosić piętnastocentymetrowe szpilki, jak modelka z wybiegu. Jego skóra ma złotawy odcień. Jeździ na nartach albo chodzi do solarium. Robert ma skórę bladą, kiedy jest gorąco, albo kiedy jest zdenerwowany, na jego policzkach pojawiają się rumieńce. I ta nadwaga. Pucołowate policzki, brzuszek. Mógłby schudnąć z dziesięć kilo. Ale nie ma kiedy. Przy jego trybie życia. Zwłaszcza teraz, kiedy chce wreszcie skończyć habilitację, tłumaczy się jej, poklepując brzuch. Przedtem nie mógł, bo pisał książkę, która stała się bestsellerem. Wcześniej też pisał, jeszcze inną. Jeszcze wcześniej doktorat. Ten mężczyzna ma dość czasu, aby uprawiać sporty. Albo dobrą przemianę materii. Ma też sztywne włosy, lekko siwiejące nad uszami. Poprawia je chłopięcym gestem. Nieco dłuższy kosmyk, dzieło fryzjera–artysty, opada mu na czoło. Jego żona mogłaby mu go teraz odgarnąć. Joanna odruchowo odgarnia z czoła włosy, swoje. Wie, że podobają się mężczyznom. Są teraz wymodelowane, lśnią. Łapie się na tym, że chce się temu mężczyźnie podobać. Jest taki dumny, rasowy. Pewnie obcokrajowiec. Niemiec. Nie Polak. Na pewno nie Polak z tej imprezy firmowej. Ci handlowcy wyglądają inaczej. Joanna napatrzyła się na nich, kiedy stała w tłumie przy recepcji i czekała na Roberta. Są za grubi, mają za krótkie włosy, noszą tanie garnitury ze zbyt długimi nogawkami i rękawami, na nogach mają pantofle z zadartymi nosami. Zachowują się hałaśliwie. Dziwnie chodząc, kiwając się, wykonując zbyt wiele ruchów, całkiem niepotrzebnych. Rozglądają się. Nie są swobodni. Podobnie kobiety. Zawsze mają czegoś za dużo. Żabotów przy bluzkach, biżuterii. Makijażu. Albo ich spódnice są za krótkie. Zbytnio eksponują ciało, masywne nogi, pryszczate dekolty. Joanna postanawia, że mężczyzna nie zorientuje się, że ona jest Polką. Będzie udawała, powiedzmy, Hiszpankę. Lub Włoszkę. Czasem za granicą biorą ją za Hiszpankę albo Włoszkę. To z powodu ciemnej karnacji. I dużych oczu. Postanawia teraz, w windzie, odegrać mały spektakl. Trwający kilka sekund. Włoszka z siódmego piętra. To idiotyczne, myśli. Przecież on wcale nie zwraca na mnie uwagi. Ale gra. Co powiedzieć, kiedy będą wysiadali, zastanawia się. Po angielsku czy po niemiecku. Na pewno nie po polsku. Być może zresztą to Polak. Spotkają się przy stoliku na bankiecie i będzie głupio, jeśli ona teraz powie na przykład danke. Albo auf wiedersehen. Jakby kogoś udawała, kogoś kim nie jest. Nie, to na pewno nie Polak. Polak by się na nią gapił. Ostentacyjnie. Ten wydaje się zupełnie nie zwracać na nią uwagi. To pewnie Niemiec. Być może umie grać na pianinie. Ma takie długie palce, którymi bębni po ścianie windy. Mógłby być pruskim arystokratą. Albo oficerem SS, w czapce z trupią główką. Wysoki, szczupły, zimny. Nie, to byłby raczej Wehrmacht. Abwehra. Po jego twarzy błąka się uśmiech. Widziała, kiedy wsiadali. Mężczyzna przesuwa się pół kroku do przodu. Jakby się chciał ścigać do wyjścia. Stoją teraz obok siebie, jak para. Joanna wyczuwa jego zapach. Woda toaletowa z nutą piżma. Paczuli. Bardzo delikatna, ale wyrazista. Ciekawe jaka to woda. Mogłaby taką kupić Robertowi. Ale przecież nie zapyta. Nie zapyta teraz, w windzie, o markę wody toaletowej. Idiotyczne. To by wyglądało jak tani podryw. Wyświetlacz pokazuje siódemkę. Mężczyzna stoi obok, jakby się chciał ścigać, kto pierwszy do wyjścia. Joanna postanawia, że mu ustąpi. I niech on pierwszy powie. Jeśli po angielsku, to po angielsku, jeśli po niemiecku, to po niemiecku.
Uśmiecha się, nic nie mówi, ustępuje, puszcza ją. Wskazuje wyjście gestem. Gdyby te drzwi trzeba było przytrzymać, zrobiłby to. One jednak otwierają się same. Joanna odpowiada uśmiechem i wychodzi z windy. Przez ułamek sekundy patrzą na siebie. Jego wzrok nie jest nieobecny. Przez chwilę patrzy jej w oczy. On też myślał o niej.
Śmieszne. Ma męża, jest tu z mężem. W ogóle to kocha męża. Są razem osiem lat. Idzie pierwsza. On najwyraźniej za nią. Jakby chciał o coś zapytać, ale nie miał śmiałości. Joanna specjalnie zwalnia. Mężczyzna też. Korytarz jest wąski. Nie ma jak wyprzedzić. A może on czegoś od niej chce. Na przykład wyznać jej miłość. Od pierwszego wejrzenia. Chcę z panią spędzić resztę życia, powie zaraz, wyjedźmy. Kupię dla nas dom z widokiem na morze. Najlepiej w Prowansji. Będziemy mieli dzieci, koniecznie gromadkę. Co najmniej troje. Lubię Bacha i Góreckiego, pani też? Ach, więc jest pani Polką? To cudowne, Polki to wspaniałe kobiety. Ja pochodzę z Monachium. Ale jestem znudzony wielkim miastem. Zgiełkiem. Chciałbym zbudować mały raj, pani będzie moją boginią. Odziedziczyłem po wuju kawałek koncernu Kruppów. Wzbogaciliśmy się na wojnie, te czołgi, które jechały po waszych drogach i polach, miały pancerze i gąsienice z naszej stali. Tak samo bomby, które spadały wam na głowy. A więc w pewien sposób już się znamy. Może ktoś z pani rodziny zginął od takiej bomby. Lub został rozjechany takimi gąsienicami. Ale to było dawno. Naziści zostali osądzeni, biznes był niewinny. Produkował, co mu kazali. To, na co był zbyt. Wojna się skończyła, a pieniądze pozostały. Kupiliśmy za nie po wojnie sporo antyków, które były wtedy tanie. Dzielimy się nimi ze wszystkimi, pokazując je w muzeach. A ja, dzięki zapobiegliwości wuja teraz mogę robić, co chcę. Z zawodu jestem naukowcem, profesorem entomologii. Możemy biegać po polach z siatką na motyle, nauczę panią jak je rozpoznawać. Na przykład Calataenia celsiea. Widziała go pani kiedyś? To mój ulubiony gatunek. I Schoenbergia paradisaea. Jak to będzie po angielsku. Paradise butterfly? Widziała pani? Oba cudownie zielone. Fascynują mnie zielone motyle. Są jak latające rośliny. Mam w domu kolekcję. Chciałaby pani ją zobaczyć. Choćby teraz, zaraz. Nie możemy tracić czasu. Kiedy los nas zetknął ze sobą. Najpierw bomby i czołgi, a teraz my dwoje, na korytarzu. Sami, bez historii za plecami.
Joanna zwalnia. Niech on tak nie idzie za mną. Czegoś ode mnie chce? Zatrzymuje się, odwraca się, aby sprawdzić. Mężczyzna też. Patrzy na nią, zakłopotany. Sorry, mówi. Tłumaczy się wyrazem twarzy, że za nią szedł. Wskazuje coś ręką, dalej, w korytarzu. Przechodzi obok niej. Prawie ocierają się. Mężczyzna uśmiecha się przepraszająco. Joanna idzie za nim. Mężczyzna wyjmuje kartę, wkłada ją do czytnika, otwiera drzwi i wchodzi do swojego pokoju. Jej pokój jest następny, po drugiej stronie. Ależ się wygłupiła z tym zatrzymywaniem. Oby go więcej nie spotkała. Zdejmuje buty, kładzie się na łóżku. Zauważa ekspress do kawy, który stoi na półce przy oknie. Obok są naboje. Może na przykład amaretto. Robi kawę, sączy ją małymi łykami, zjada śliwkę w czekoladzie. Dogadza sobie. Przegląda magazyny. Są tam wydania w różnych językach. Po polsku nie, ale po rosyjsku tak. Czyta w rosyjskim GQ artykuł na temat Brada Pitta. Poradniczy. Kak żit w epohu digital. Etikiet XXI wieka. Nie poswiaszczajtie wsiego siebja rabotie. Święte słowa, zgadza się z radami redaktorów pisma, a może samego Brada Pitta. Możno li smotriet porno na rabotie? Nie nada pieried swidanijem iskat informaciju o diewuszkie. A o mężczyźnie można? Odwykła od rosyjskiego. Przeczytanie paru stron zajmuje jej sporo czasu. Patrzy na zegarek. Przygotowuje sobie ubranie na wieczór, wyjmuje rzeczy z walizki, układa. Bierze prysznic. Naciera ciało balsamem czekoladowym. Będzie teraz jak ta śliwka. Do zjedzenia na deser. Wyjmuje z walizki czarne stringi z włóczki, robione przez sławne koronczarki z Koniakowa. Kupione w tajemnicy przed Robertem, specjalnie na tę okazję. Czy to go podnieci? Zawiązuje stringi na biodrze i wchodzi pod kołdrę. Szuka pilotem po kanałach. Znajduje koncert muzyki etnicznej na RTL Klassik. Niebawem jej oczy zamykają się. Zasypia z pilotem w dłoni.
Budzi ją pukanie. Natarczywe. W pierwszej chwili nie wie gdzie jest. Obcy pokój. Dziwne ciemne meble. Zielone badyle w wazonie. Westin? Sheraton? Klinika leczenia niepłodności w Mediolanie? Ta którą polecał im znajomy prawnik. Nie, Berlin, hotel, przypomina sobie. Okręca się kołdrą i idzie do drzwi. Kto to może być, facet z naprzeciwka? Robert by sobie sam otworzył. W drzwiach nie ma wizjera. Kto tam, pyta. A kogo się spodziewasz, śmieje się Robert przez drzwi. Otwiera mu i biegnie do łóżka, żeby nie zobaczył stringów, żeby go zaskoczyć. Zostawiłem moją kartę w pokoju, tłumaczy się Robert, wchodząc. Widzi ją pod kołdrą. Dobrze, zaraz, muszę ochłonąć. Znika w toalecie. Joanna wyłącza telewizor. Słyszy, jak on się załatwia, spuszcza wodę, myje ręce. Część łazienkowa ma pół ściany ze szkła. Z pokoju widać kawałek wanny i miejsce obok umywalki. Robert rozbiera się i wchodzi do wanny. Kuca, chyba kładzie się. Długo opryskuje ciało ciepłą wodą, szkło pokrywa się parą. Wreszcie wychodzi. Staje w progu pokoju. Jest wilgotny, szoruje plecy ręcznikiem. Ma białe, pulchne ciało. Jest jak bułka przed włożeniem do pieca. Joanna nagle przypomina sobie mężczyznę z windy i wyobraża sobie, jak tamten wygląda nago. Próbuje odepchnąć od siebie ten obraz, ale nie do razu jej się udaje. Robert kładzie się obok, na kołdrze. Ona wysuwa rękę i kładzie na jego kroczu. Członek jest miękki, gorący. Robert przytrzymuje jej dłoń. Może za chwilkę, dobrze? Muszę trochę wyhamować. Po tym wszystkim. Ona kiwa głową. Oczywiście. Mamy czas. Zrobimy to później, jak odpoczniesz, teraz się zdrzemnij, ja też spałam, przecież wstaliśmy bardzo wcześnie, żeby zdążyć na ten pociąg, mówi szybko, zagaduje to. Chce zabrać rękę, ale dłoń Roberta przytrzymuje ją. Zostaw, tak jest przyjemnie. Gładzi ją po łokciu. Po chwili Joanna słyszy chrapanie. Delikatnie wysuwa rękę. Przytyka sobie wnętrze dłoni do twarzy. Kwaskowa woń Roberta miesza się z kokosowym zapachem płynu do kąpieli. Przykrywa śpiącego Roberta swoją kołdrą, a sama wyjmuje z szafy hotelowy szlafrok i idzie do łazienki. Puszcza wodę w umywalce i zamyka się w toalecie. Siada na sedesie, szeroko rozstawiając nogi. Szybkimi, wprawnymi ruchami pociera łechtaczkę. Po chwili kończy. Obraz mężczyzny z pokoju naprzeciwko blaknie, ale nie znika. Czyta dalej rosyjskie GQ. O mnichach buddyjskich w Bhutanie. Rozmowę z jakimś chyba sławnym rosyjskim filozofem, a może tylko bawidamkiem, sądząc ze stroju. Na temat miłości. Iziwiestnyje swoim cinizmom kolumnistki pozwolili Dmitriju Dibrowu nawieszat im na łapszi na uszi, kak tolko riecz zaszła pro liubow. Czyli nawijać sobie makaron na uszy. Podobnie jak po polsku.
Robert cały czas śpi, pochrapując. Potrzebował tego, myśli. A czeka go jeszcze gala i bankiet. Półtorej godziny samo wręczanie nagród, mówił przy obiedzie. Joanna czyta książkę, którą przywiozła ze sobą z Warszawy. O kuchni prowansalskiej. Szuka nowych pomysłów na potrawy. Potem maluje się. Starannie. Perfumuje za uszami i w przegubach rąk. Zakłada inną bieliznę. Budzi go dopiero za kwadrans ósma. Robert chwyta ją w pasie, drugą ręką obejmuje pierś w biustonoszu. Możemy teraz? Mam ochotę, chyba pierwszy raz od miesiąca się wyspałem. Jak wrócimy, mówi ona, wyrywa się. Przecież sam powiedziałeś, że nie wypada się spóźniać na galę. Naprawdę jest ta godzina? Robert wypada z łóżka. W pośpiechu zakłada koszulę, krawat. Ona pomaga mu zapiąć spinki przy mankietach. Idąc do windy zauważa, że przed wejściem do pokoju mężczyzny z windy stoją buty, przygotowane do pastowania. Dziwne. Długie noski, dziurkowana lamówka, osiem dziurek. Takie same widziała na reklamach w GQ. Ciekawe, jak by Robert w takich wyglądał. Nie, to są buty dobre dla kogoś wysokiego i szczupłego.
Wchodzą na salę w ostatniej chwili. Hostessa kieruje ich do właściwego stolika, niedaleko podium. Skład mieszany. Ktoś z zarządu, pracownicy działu marketingu z centrali, dwie osoby z terenu, z oddziałów. Wszyscy się do nich uśmiechają. Szybkie przedstawienia. Zaczyna się gala. Przemówienie. Drugie przemówienie. Film. To był wspaniały rok. Hostessa podchodzi z torbą i dyplomem w ramkach. Nazwisko. Ktoś wydostaje się z sali, niemal wbiega na podium. Chłopięcy prezes wręcza nagrodę. Zdjęcie. Nagrodzony przechodzi na bok. Hostessa już czeka z kolejnym dyplomem. Teraz kobieta. Dyplom, torba, ręka. Zdjęcie. Nazwisko. Dyplom, torba, ręka. Na bok. Kolejne nazwisko. Monotonne jak ich seks przez ostatnie dwa lata. Na podium robi się tłoczno. Niektórzy dostają nagrodę w kilku kategoriach. Joanna patrzy na zegarek. Robert popija wodę. Nachyla się do niej. Przepraszam cię, jestem w pracy, rozumiesz to? Jasne. To jest nawet ciekawe. Joanna patrzy na ludzi wchodzących na podium. Niektórzy mają zacięte miny. To z emocji, ze zdenerwowania. Rok ciężkiej pracy, ale jest efekt. Nagroda! W Berlinie, w pięciogwiazdkowym hotelu. Będą opowiadali rodzinie. Pokazywali zdjęcia w firmowej gazetce. Tłumaczy mężczyzna siedzący obok Roberta.
Dokładnie o dziewiątej trzydzieści wszyscy ustawiają się do zdjęcia zbiorowego. Oklaski. Fanfary, energetyzujący film z muzyką.
Z drzwi w rogach pomieszczenia wychodzą szeregami kelnerzy. Kelnerki. Pięćdziesiąt, może sto osób. Po chwili przed każdym leżą sztućce i przystawka. Mają czas podania piętnaście minut od pierwszej do ostatniej osoby, tłumaczy kobieta z centrali, która była wcześniej konferansjerką. Mężczyzna obok Joanny ma złoty zegarek na złotej bransolecie. Opowiada ile kosztują jachty. Jaka cena za jaką długość. I ile kosztuje utrzymanie. Do tego paliwo, licząc na godzinę pracy silnika. Jak w samolocie. Kelnerki przynoszą zupę. Pomidorowa z dorszem w koszyczku z razowego ciasta. Czytają w menu, które stoi przed każdym, zajmuje miejsce. Oczywiście po polsku. Temat morza dominuje w rozmowie. Przynajmniej przy ich stoliku. Łysy mężczyzna za Robertem kończył budowę silników okrętowych na Politechnice Gdańskiej. A w ogóle to kiedyś chciał zdawać na Akademię Morską. Jak zrobił dyplom z silników, przyszedł do tej firmy, do ubezpieczeń. Tylko na chwilę, na rok. Bo akurat szukali ludzi. Chciał zobaczyć, jak to jest. I został dziewięć lat. Nie zbudował żadnego silnika. Ani okrętu. Chyba już do tego nie wróci. Widocznie tak miało być. Każdy z nas jest gdzie indziej, niż powinien być, zgadza się Robert. Ważne, żeby było przyjemnie, żeby jakoś żyć. Bez kompromisów. Żeby wyjechać na wakacje, żeby dobrze zjeść. Ale rodzice mają do mnie pretensję, mówi tamten. Ojciec powtarza: okręt to coś trwałego. A co zostanie po twojej pracy? Stocznia padła, po co więc silniki, odpowiadam. Robert zgadza się z nim. Po zupie jest danie z czerwonym mięsem. Agent z Poznania, który dostał drugą nagrodę w jakiejś tam kategorii, prosi kelnerkę. No meat, próbuje tłumaczyć, pokazuje na siebie. I, no meat, przekreśla, kiwa palcem w powietrzu. W zamian może być łosoś, odpowiada po polsku kelnerka. Potem inna, od wody, pyta czy dolać gazowanej, czy niegazowanej. Czy tu tak zawsze mają obsługę po polsku, czy specjalnie dla nas, pyta ktoś. Krótko ostrzyżona kobieta, która zapowiadała prezesa unosi brwi do góry. Miało być po jednej takiej osobie na stolik, a reszta to chyba miejscowi. Teraz to my jesteśmy rasa panów, mówi facet ze złotym zegarkiem. Polak je, Niemiec obsługuje. I to w Berlinie. Raz żeśmy ten Berlin zdobyli, w czterdziestym piątym, a teraz znów. Kobieta z krótkimi włosami zaczyna opowiadać, jak była ostatnio w Madrycie. Bo pisze doktorat z teatru Lorki. Joanna zaczyna wypytywać ją o szczegóły. To bardzo ciekawy temat. Czy firma na to pozwala. Jasne, mówi tamta. Dostałam nawet urlop naukowy, żeby tam pojechać. Ten ważny z drugiej strony stołu przysłuchuje się w milczeniu. Wiceprezes czy tam prezes spółki zależnej. Kiwa głową. Tak, tak, to bardzo dobra firma. Numer dwa na rynku. Inwestuje w pracowników. Umie ich motywować. Dlatego ma wyniki. Mówi jego spojrzenie. Talerze znikają i pojawiają się nowe, z deserami. Pomazane palonym karmelem i czekoladą. Robert liczy głośno operacje. Bo zajmuje się też optymalizacją procesów biznesowych, tłumaczy. O tym będzie jego habilitacja. Przystawka, zupa, danie, deser. Przynieść, odnieść. Plus sztućce, plus woda. Razy siedemset osób. Blisko dziesięć tysięcy operacji. W końcu to Niemcy, mówi ten ze złotym zegarkiem. Porządek musi być. Takie sprawy mają od dawna przećwiczone. Krótko ostrzyżona chce dokończyć wątek o flamenco, o koncercie Sary Baras. Sala na dziewięćset osób, pełna. Ludzie prosto z pracy, z ulicy, z torbami pełnymi zakupów. Właściwie a propos czego to było?
Zaraz po kawie wstają, nie żegnając się, na chwilę, żeby rozprostować kości. Idą razem na drinka. Za ich plecami, na parkiecie zaczyna się zabawa. Na scenę wbiega, przy aplauzie z głośników, Rico Sanchez i jego zespół, The Gypsy Kings Party. Już pierwszy przebój wyciąga ludzi ze stolików na parkiet. Dźwięki są znajome. Słychać je też w sali obok, gdzie jest bufet z drinkami. To Volare, czy Bamboleo? Robert pyta co jej zamówić, jakiegoś drinka, na rozluźnienie. Cokolwiek. Barmani są śniadzi, krępi, niscy. Tajowie, Filipińczycy, a może Hindusi z południa. Ktoś ich tak dobrał do tego bufetu w sali udekorowanej na biało, jak meble do koloru ścian. Przynosi dwa giny z tonikiem. W szklanki wetknięte są fluorescencyjne mieszadełka. To co, idziemy na górę, pyta ona. Robert jest rozkojarzony. Jeszcze powinniśmy się chwilę pokręcić, nie wypada, żebym znikał tak od razu po kolacji. Wracają do sali bankietowej. Volare, oo–oo! Śpiewa widownia. Chyba ze sto osób tańczy. Na podeście pokaz tancerek w strojach z brazylijskiego karnawału. Przy pupach mają pióropusze, pióra w czapkach. Potrząsają biodrami, połyskują im cekiny, którymi wyszyte są majtki i biustonosze. Tancerze niżej, na parkiecie są skąpani w obrazach z projektorów. Wszystko zlewa się w kolorową masę, jak kisiel albo galaretka. Robert i Joanna ustawiają się w środku, między wejściem a parkietem. Kiwają się w takt muzyki. Podchodzi do nich kobieta w czerwonej wydekoltowanej sukni, którą Robert zna. Obie przedstawiają się sobie niewyraźnie, próbując przekrzyczeć hałas. Kobieta pokazuje na parkiet i krzyczy Joannie do ucha, że takie zabawy zawsze wychodzą, że zawsze mogą liczyć na tych ludzi. Joanna kiwa głową. Tamta jest młoda, ale ma wielkie worki pod oczami, nie całkiem zakryte makijażem. Joanna odpowiada jej coś, o dobrej muzyce. Kobieta staje obok Roberta, próbują rozmawiać, ale nic z tego nie wychodzi, jest zbyt głośno. Robert pokazuje gestem, że może później, gdzieś w lobby, na sąsiedniej sali. Kobieta uśmiecha się do niej i odchodzi. Ich stolik jest pusty. Grupa ludzi, z którymi jedli kolację przechodzi obok nich, kierując się w stronę baru z alkoholem. Utwór się akurat kończy. Joanna słyszy strzęp rozmowy. I tak się uważają za coś lepszego, a nas będą szanować tylko wtedy, jak mamy pieniądze, jak płacimy. Jak w tym hotelu. Mówi to mężczyzna ze złotym zegarkiem. Uśmiechają się do siebie, oni pokazują, że już wzięli drinki. Słychać pierwsze takty nowej melodii. To na pewno Bamboleo. Część ludzi zaczyna klaskać do taktu.
Przechodzą bliżej wyjścia, tam gdzie trochę lepiej słychać. Joanna jest zmęczona, chce już iść do pokoju. Ma nadzieję, że Robert też. On też chce, jasne. Tylko musi jeszcze porozmawiać z paroma osobami, omówić pewne projekty. Miał zrobić opracowanie, dotyczące optymalizacji procesu komunikacji wewnątrz organizacji. Służące wyrównaniu poziomu motywacji w oddziałach. W niektórych jest z tym gorzej. Potrzebna jest dyfuzja wzorów. Unifikacja algorytmów. Robert musi przygotować ofertę. Żeby wiedzieć czego naprawdę chcą, trzeba ich wypytać o szczegóły. Jak zwykle wszystko jest bardzo pilne. Tym się zajmuje kobieta w sukni. Odpowiada za projekt. Teraz jest ten moment. Ostatnia chwila na sensowną rozmowę. Z nią i z pewnym wiceprezesem, który to nadzoruje z ramienia zarządu. Za godzinę każdy tu będzie pijany. A rano, po późnym śniadaniu, wszyscy się rozjadą. Obiecuje wrócić za trzy kwadranse. Czyli na pewno za godzinę. Nie później, niż o jedenastej. Czy ona tyle wytrzyma, nie zaśnie? Noc należy do nich, jutro mogą wstać o której chcą. Pociąg powrotny jest po południu.
Joanna upewnia się, że ma kartę do pokoju. Całuje go na pożegnanie w policzek. Dopija gin i oddaje szklankę kelnerowi stojącemu przy wyjściu z sali bankietowej. Idąc przez lobby czuje, że jej nogi są miękkie. Jeden gin, ale przecież także trzy kieliszki wina przy kolacji. Szkoda, że nie wypiła kawy. Stara się wyprostować. Gdyby upadła teraz, obok recepcji, byłby wstyd. Ktoś by ją zobaczył. Idzie trochę wolniej. Na szczęście to krótki odcinek. W windzie jest tym razem sama. Przypomina sobie mężczyznę w kaszmirowej marynarce. Należącego do rasy panów. Śmieje się głupio, sama z siebie. Robert wróci przed północą. Za bardzo pijany. Będzie miał problemy z erekcją. Nie pomogą stringi od koronczarek z Koniakowa. Będzie musiała najpierw brać do ust, czego nie lubi. Tylko to pomoże w takiej sytuacji. Siódme. Idzie przez korytarz, patrząc po numerach pokojów. Przystaje przed pokojem tamtego, który poznaje po butach z ośmioma dziurkami, wystawionych przed drzwiami w pudełku. Buty stoją też przed wieloma innymi pokojami. Kiedy wychodzili na bankiet, nie było ich. Teraz są przed prawie każdym pokojem. Kojarzy jej się to z korytarzem w bloku, pełnym sprzętów, które nie mieściły się w mieszkaniach. Albo z meczetem. Ktoś nad ranem przyjdzie i te buty wypastuje. I ci wszyscy mężczyźni, którzy śpią w środku, w pokojach, będą mieć rano buty błyszczące i eleganckie. Będą iść śmiało, pewnie przez lobby hotelu. Stukając skórzanymi podeszwami. Jak esesmani na filmach.
Już powinna iść do swojego pokoju. Odwrócić się i wsunąć kartę w czytnik. Ale jeszcze stoi. Nasłuchuje. Ciekawe, czy on jest w środku. I czy jest sam. Śpi? Może chrapie. Słyszy jakiś szmer.
Drzwi otwierają się. Mężczyzna z windy gdzieś wychodzi. Jest ubrany w płaszcz. Z jego punktu widzenia wygląda to tak, że ona stała pod jego drzwiami. Chciała zapukać, ale wstydziła się. Lub nie zdążyła. Joanna rozumie to, więc cofa się o pół kroku. Wtedy on też się cofa, uchyla szerzej drzwi, jakby zapraszał ją do środka. Joanna nie wie, co pociąga ją dwa kroki do przodu. Stoi już w drzwiach. On cofa się jeszcze bardziej, ustępuje. Zaprasza ją? Zaraz pewnie zapyta o co jej chodzi, ale teraz nie chce być chyba niegrzeczny. Widocznie ona ma do niego jakąś sprawę, myśli. Joanna robi jeszcze dwa kroki do przodu. Teraz nie może się już wycofać. Właściwie jest już w środku, za progiem. Jest tam ciemno. Widzi tylko kontur mężczyzny. On staje przy ścianie, bokiem. Joanna podchodzi do niego. Są bardzo blisko. Czuje znów delikatną woń. To paczuli, wymieszane z jakimiś zimnymi kwiatami. Mężczyzna odruchowo puszcza drzwi, które zamykają się za nią. Jest ciemno, ale nikt nie zapala światła. Ta chwila trwa nieskończenie długo, w końcu przypadają do siebie. Każde z nich powtarza jakieś obce, swoje własne ruchy, które teraz wyglądają tak, jakby były przeznaczone dla drugiego. Nauczone po to, żeby w tej właśnie chwili były jak najbardziej naturalne. Oczywiste. Opierają się o ścianę, a potem opadają na podłogę. Zrywają ubrania, które ich krępują. Łączą się tam, w ciasnym korytarzyku, pod drzwiami łazienki. Nagle Joanna czuje, że coś podnosi ją do góry. Mężczyzna opiera się na kolanach, jedną ręką trzyma ją za górę pleców, drugą za pośladki, unosi do góry. Cały czas w niej, podrywa jej ciało do góry i przenosi je do pokoju, rzuca na łóżko i opada na nią. Na suficie poblaskują cienie dalekich neonów. Chyba krzyczą, oboje.
Joanna budzi się. Nie wie, ile czasu upłynęło. Kwadrans, cała noc? Jest ciemno. Mężczyzna jest obok, leży na wznak. Śpi, oddycha miarowo. Joanna delikatnie wyjmuje sobie spod szyi jego rękę. Mężczyzna nie budzi się, albo tylko udaje. Joanna cicho przechodzi do korytarzyka, gdzie na podłodze leży jej ubranie, pomieszane z jego rzeczami. Zakłada wszystko, trzęsącymi się rękami, starając się, aby wyglądało to porządnie. Majtki są porwane, ale reszta nie. Znajduje balową torebkę, w której jest karta do jej pokoju. Nie bardzo rozumie, co się stało, ale wie, że musi zaraz wrócić do pokoju. Wychodzi, jakby uciekała, jak złodziejka. Ostre światło w korytarzu oślepia ją. Na pewno jest potargana. Nikogo nie widać. Tylko buty w pudełkach, jak strażnicy, pilnujący pokojów, stojący na baczność, z karabinem na ramieniu. Joanna przypada do swoich drzwi. Wsuwa kartę i wślizguje się do środka. Jest ciemno. Być może Robert śpi. Próbuje dostrzec w ciemnym pokoju czy łóżko jest gładkie, czy rysuje się na nim kontur śpiącej sylwetki. Jej oko zatrzymuje się na czerwonym wyświetlaczu radia, wmontowanego w szafkę obok łóżka. Dziesiąta czterdzieści pięć. Jej umysł jest teraz jasny. Blokuje drzwi. Napuszcza wody do wanny. Rozbiera się, ogląda dokładnie rzeczy, które z siebie zdjęła. Nie ma żadnych śladów. Poza wygnieceniami. Wącha. Czuć jakiś obcy zapach, ale jej perfumy są silniejsze. Roluje ubranie w zwój, który kładzie na dnie walizki. Porwane majtki wkłada do woreczka na brudną bieliznę, który na pewno ona będzie wyjmowała w domowej pralni. Zmywa rozmazany makijaż. Wchodzi do wanny. Moczy włosy, naciera głowę i ciało szamponem. Wymywa dokładnie z krocza resztki jego spermy. Suszarka ma dużą moc. Po chwili włosy są już tylko lekko wilgotne. Joanna rozpsikuje po całym ciele wodę toaletową, wciera ją we włosy. Otwiera drzwi z blokady. Zakłada stringi z Koniakowa, a potem, po chwili namysłu zdejmuje je i rzuca w kąt. Kiedy kładzie się pod kołdrę brakuje kilku minut do jedenastej. Robert wraca dwadzieścia minut później. Joanna udaje, że śpi. On rozbiera się po cichu. Podnosi kołdrę i chwilę patrzy na nią w ciemności. Opalone ciało Joanny odcina się od białej pościeli. Robert rzuca się na nią z impetem. Jego członek jest sztywny. Joanna jeszcze chwilę udaje, że jest zanurzona we śnie, a potem nagle zaciska nogi na jego plecach. Palce wbija mu w pośladki, popycha do siebie. Cały czas ma zamknięte oczy. Robert zanurza twarz w jej szyi. Z jego ust czuć alkohol. Porusza się szybko, kilkanaście razy, a potem zaraz nieruchomieje. Joanna rozplata nogi. On opada na plecy, tuż obok niej. Chwilę niezdarnie gładzi jej włosy, a potem nagle zasypia. Joannie plączą się po głowie różne myśli, których nie potrafi ułożyć w całość. Sufit w ich pokoju jest ciemny. Nie ma żadnych neonów. Co jakiś czas patrzy na zegar pod telewizorem. Zielony. W pewnym momencie widzi same zera. Potem zasypia.
Budzi ją głośna muzyka. I jego pogwizdywanie z łazienki. W MTV podskakuje Madonna w teledysku z ostatniej płyty. Jest tak sprężysta, że aż boli. Jej żylaste ciało przypomina obrazek z podręczników anatomii. Ogolony Robert w białych slipach, znad których wystaje jego kulisty brzuch. Staje z progu pokoju. Śniadanie jest do dziesiątej, mówi. Jeśli chcemy jeszcze pozwiedzać miasto. Joanna wyskakuje z łóżka, całuje go w policzek i chowa się w łazience. Bierze szybki prysznic, spina włosy w kucyk, jak do boju, jakby chciała zacząć wszystko od nowa.
Wychodząc z pokoju na korytarz patrzy na drzwi naprzeciwko. Butów, które stały tam wczoraj, nie ma. Widocznie już wyszedł, wyjechał. W czystych pantoflach, wyprasowany, w obłoczku perfum.
W lobby, przed recepcją, w restauracji, pełno ludzi. Ktoś wyszedł na śniadanie w klapkach frotte do kąpieli. Joanna rozgląda się. Poznaje twarze z poprzedniego wieczoru. Tamtego mężczyzny nie ma. Nigdy się więcej nie zobaczą, myśli. Mogłaby sprawdzić nazwisko w recepcji, podając numer pokoju, zapytać czy wyjechał. Ale nie robi tego. Robert obok niej jest cały czas zadowolony z siebie. Idąc, cały czas komuś kiwa głową, komuś się kłania, rozdaje uśmiechy.
Wychodzą z hotelu przed jedenastą. Pieszo do Bramy Brandenburskiej. Mijają pas po murze, zabudowany nowoczesnymi kamienicami. Na checkpoincie Potsdamer Platz obok posprejowanych resztek muru stoi człowiek w mundurze enerdowskiego pogranicznika. Ma straganik z gadżetami, z pieczątkami, z mapami. Można dostać wizę ze stemplami czterech stref. Za dwa euro. I za darmo zrobić sobie zdjęcie z żołnierzem. Joanna staje obok. Żołnierz, nie proszony, obejmuje ją w pasie. Robert jest niezadowolony, ale robi zdjęcie. Tamten, słysząc ich rozmowę, zagaduje po polsku. Skąd jesteście, pyta. Z jakiego miasta. Ach, więc aż tylu jest turystów od nas, że miasto zatrudniło kogoś z językiem. Nie, mówiem poulski bo matka. Mówiem słabo, ale rozumiem dużo. Kupują sobie ten glejt za dwa euro. Może się przyda, komuś na prezent.
Kawałek dalej. Zapadają się w Pomnik Holokaustu. Budowla wciąga ich do środka, dusi. Dachy domów, które widać z głębiny, wydają się nierealne, nieracjonalne. Z ulgą wychodzą na powierzchnię. Owszem, wymordowali Żydów, ale teraz sprawa jest zamknięta. Załatwiona. Mają pomnik, który jest atrakcją turystyczną, zachęca, żeby tu przyjechać, wydać pieniądze. Zjeść wurstel w drewnianej budce, wypić miejscowe piwo, atakuje Robert.
Pod Bramą Brandenburską stoi kilku młodych ludzi w mundurach sałdatów. Pozują. Można też kupić czerwone flagi, papachy i ruskie ordery. Wystawa zdjęć z wojny obok odbudowanego Reichstagu. Wiatr tarmosi wielkie flagi na wieżach. Japończycy pstrykają zdjęcia. Nawet na enerde umieją zrobić biznes, mówi Robert. Wygrali wojnę po czterdziestu czterech latach i teraz cały czas ją wygrywają. Zburzyli resztki po enerde i mają ładne miasto. Mijają połyskliwe sklepy jubilerskie, księgarnie z pocztówkami reprodukującymi komunistyczne plakaty, salon samochodowy z Bentleyem na wystawie. Popatrz na to Unter den Linden, mówi, prawie same nowe budynki. A Warszawa się z komuny nie podniesie przez sto lat, Pałacu Kultury nie zburzą, bo to zabytek, żali się jej. Joannie nie podoba się jego ton. Może są po prostu w czymś lepsi od nas, odpowiada, może się bardziej starają. Robert patrzy krzywo. Międli w ustach słowa, ale nic nie mówi. Kłótnia wisi w powietrzu. Mijają Uniwersytet i Altes Muzeum. Budynki są monumentalne, uporządkowane, na swoim miejscu. Dokładnie tam, gdzie powinny być. Choć to Berlin Wschodni. Ale za Szprewą wszystko się zmienia. Im bliżej Alexanderplatz, tym gorzej. Każdy dom ma inną wysokość. Bloki–ule, z setkami małych okienek, posprejowane ławeczki, spękane płyty chodnikowe. Przejście pod wiaduktem z plątaniną rur. Mdli ich od tej architektury. Uciekają metrem na Kreuzberg. O tej porze w wagonach jest jeszcze pusto. Na Oranienplatz wiatr przenosi po trawie hordy małych śmieci. Zjadają obiad w knajpce pełnej miejscowych freaków. Jedzenie jest ciężkie, niesmaczne. Robert pije piwo, po którym nagle beka. Przeprasza ją. Obojgu jest niedobrze. Wracają szybko do hotelu, który wydaje im się teraz oazą spokoju.
Robert upewnia się w recepcji, że obiecany samochód będzie na nich czekał. Oczywiście tak. Mają jeszcze czas, żeby wpić kawę. Ekspress w pokoju, to jest prawdziwy luksus. Piją półleżąc na łóżku, bez butów, żeby nogi odpoczywały. Przeszli spory kawałek. Kiedy oddają karty do pokoju, zaczyna się ulewa. Auto stoi pod samym wejściem, daszek osłania ich przed deszczem. Kierowca otwiera drzwi. Na pewno będą na czas, sure, pół godziny, dość. Po drodze opowiada o mijanych budynkach. Ambasadach różnych egzotycznych państw. Widać to po fasadach. Kierowca jest dumny ze swojego miasta.
Robertowi podoba się to auto. Mercedes S. Siedzenia są bardzo komfortowe. Prawdziwe fotele. Może warto taki kupić, mimo wszystko. Przyjemnie szumi deszcz. Kierowca ma włączoną płytę z muzyką klasyczną. Muzyka jest cicha. Barok. Auto jak lektyka przenosi ich prosto pod Ostbanhof. Przez korki, przez zgiełk, przez ciemność rozmazaną neonami. Nie muszą o niczym myśleć. Jest bardzo wygodnie. Robert daje za duży napiwek kierowcy, który na pożegnanie kłania im się nisko, uchyla czapkę, na chwilę zastyga w tej pozie. Może się nie spodziewał, mówi Robert, przecież słyszał nasz język. Może rodacy nie dają. Niech się zgina, kiedy odwozi państwa. Taką ma przecież pracę.
Joanna przygląda się mu. Jak osadza się w roli. Ilu potrzeba lat, żeby to wszystko było naturalne. Od niechcenia, należne. A może to kwestia genów. Wolałaby, żeby jej dziecko nie przechodziło tego wszystkiego. Miało każdy potrzebny gest w mięśniach, w kościach, znało każde właściwe słowo. Nie musiało myśleć. Żeby było lepsze, niż oni. Niż ona i on.
Mają czas. Hall jest prawie pusty, nie ma śladów po pchlim targu. Tylko choinka. Święta za pasem. Oglądają model kolejki, która jedzie przez ośnieżone góry i wyjeżdża z tunelu prosto do małego miasteczka. Zatrzymuje się na małej stacyjce. Coś tam hof. Nad wsią, na stokach są małe domki, w których palą się światła. Jest dużo drzew. Kolejka znów zanurza się we wnętrzu góry. Migają semafory. Spokój. Ktoś to nawet fotografuje.
Chcą być parę minut wcześniej. Żeby się nie denerwować. Bo został niecały kwadrans. Na ich peronie stoją jakieś inne pociągi. Jeden lokalny, piętrowy, a drugi do Monachium. Sprawdzają bilety. Godzina jest zgodna z rozkładem. Więc dlaczego. Robert zostawia ją na peronie, a sam idzie do informacji. Kobieta w okienku nie zna żadnego języka poza niemieckim, który Robert zna zbyt słabo. Nie wie, jak zapytać, dlaczego na ich peronie stoi inny pociąg. I skąd odjeżdża ten do Warszawy. Czy odjeżdża? Może jest odwołany, opóźniony. Takie sytuacje przecież tu też się zdarzają. Warschau, pokazuje na zegarek, wyraża miną pytanie. Kobieta kiwa głową. Jak zapytać dlaczego go nie ma, czy jest opóźniony. Robert pyta o to kilka razy, po angielsku. Kobieta rozkłada bezradnie ręce. Rozumie słowo train, ale nie potrafi wyjaśnić, czy pociąg do Warszawy odjeżdża zgodnie z planem i z którego peronu. Cholerny Ostbanhof. Robert jest zdenerwowany, kiedy wraca. Rano musi być w Warszawie, wypoczęty. Jeśli nie wsiądą, będzie kłopot. Zanim dojadą stąd na lotnisko, nie będzie już żadnych samolotów. Zasrane enerde, mówi. Wcale nie są lepsi, niż my.
Zostało jeszcze pięć minut. Nic nie wiadomo. Oba pociągi z tego peronu nagle odjeżdżają. Na wyświetlaczu pojawia się ich miasto, Warschau, a potem, w oddali, światła lokomotywy.