Małgorzata Strękowska-Zaremba: Skojarzenia
Adam:
To była jeszcze jedna wkurzająca reklama. Pora tylko jakaś nieokreślona. Sztuczne zęby zawsze szły w porze obiadu, pampersy w porze piwa popołudniowego, a podpaski w porze oddawania moczu po piwie. A ta zjawiła się wbrew życiowym przyzwyczajeniom.
Akurat rozcierałem łydkę, bo mi ścierpła, patrzę, a tam rakieta startuje. Myślę, kanał przeskoczył, a ja scence fiction nie lubię. No to prztyk. Prztyk i prztyk, i nic ciekawego. Wróciłem. Znów rakieta, a w okienku twarz. Ale twarz jakby z mojego koszmaru. Mojego własnego, nie tam wymyślonego. Żadna iluzja. Ale nic nie rozumiem, więc patrzę. A tu już tylko słychać radosny głos przetłoczony przez sztuczny uśmiech:
Tankuj u nas! Nasze paliwo uniesie cię do nieba!
A potem, wiuu! i znów tekst: Ale odlot!
I film. Kurde! Przez łydkę nie zobaczyłem wszystkiego. Że też nachylać mi się zachciało! Wkurzony byłem na siebie. Te oczy patrzyły tak… z wyrzutem. Ale co mi do tego? Za cholerę nie wiedziałem, o co chodzi. Cały wieczór nie odchodziłem od ekranu. Ale reklamy nie powtórzyli. Leciały frytki-bździtki, a paliwa do nieba nie było. Budzę się, telewizor śnieży, szum w uszach, łydki ścierpły obie, wkurzony do nieprzytomności. Kto by nie był? Myślę, do pracy nie pójść czy jak? Ale się pozbierałem. Zmyłem z siebie to ogłupienie i wyszedłem.
Wszyscy widzieli reklamę, ale o co miałem pytać. Jak się ona ma do mnie, Adama Z.? Sam muszę to ustalić.
Przeczekałem porę sztucznych szczęk, pampersów i podpasek i nie doczekałem się. Rano zadzwoniłem do telewizji.
– Paliwo do nieba? A, tak. Niech się pan nie denerwuje. Na razie do nieba lata się nieregularnie. Chi, chi – pisnęła jakaś cizia.
Wredna! Na pewno ruda! – skojarzyłem. – Ruda albo blondyna! – rzuciłem do słuchawki. Wiadomo, byłem bez humoru.
Zrobiłem górę kanapek, kawę, do tego gazeta. I jednym okiem w gazetę, a drugim w ekran. Nareszcie się doczekałem. Facio w kombinezonie wsiada do rakiety. Przegryzam razowcem z szynką. Nic. Wsiadł. Zaraz odpalą. Teraz okrągłe okienko, zbliżenie i twarz. Skórka razowca stanęła mi w gardle. To się nazywa podświadomość. Freud ją wymyślił, a mnie wtedy stanęła skórką razowca. Ta twarz była z mojej podświadomości, a podświadomość, wiadomo, zatarta pamięć.
Człowiek tu coś usłyszy, tam coś przeczyta i nagle przydaje się, tak jak mnie ten Freud się przydał.
Twórca reklamy:
Czy go wykorzystałem? Nie sądzę. Każdy ma jakiegoś konika, odbicie, manię. On chciał wysłać wiadomość do nieba. Takie chcenie jest przecież tylko pragnieniem iluzji i tylko w iluzorycznym świecie może się spełnić. Dałem mu tego rodzaju spełnienie. Tysiące widzów zobaczyło, że leci do nieba. Czego chcieć więcej?
Piękna reklama. Dotąd zajmowałem się jogurtami, lodami, same bzdury. Sieć stacji benzynowych potentata na rynku paliwowym to duża rzecz. „Porywająca” – pomyślałem i już miałem skojarzenia. W moim zawodzie tylko skojarzenia się liczą. Sieć skojarzeń. Wystrzałowe paliwo! – skojarzenia: karabin i nocny napad na stację; więc to nie przejdzie. Chociaż…. gdyby dać tekst:
Tylko na nas napadają, bo my robimy kasę! – dumnie,
My robimy kasę, więc na nas napadają! – lekko,
Mamy najlepsze paliwo, więc robimy kasę! – ze swadą.
Podobało mi się, ale wyhamowałem. A jeśli po mojej reklamie wzrosną napady na stacje zleceniodawcy. Odbiorcami reklam nie są mózgowcy. Z jednej strony news, firma będzie widoczna we wszystkich wiadomościach, ale z drugiej strony obroty mogą spaść.
Wybuchowe paliwo! – dwuznaczne. Zupełnie bzdurne.
Wciąż chodziło mi po głowie to „porywające!”, a wraz z nim unoszenie. Nie szalona jazda szosą najnowszym modelem ferrari – tego jest na pęczki – ale właśnie unoszenie. Kojarzyłem dalej. Wyczerpany anioł dociera na moją (tak ją nazwałem dla ułatwienia) stację benzynową. Nalewa z dystrybutora kufel ciemnego, gęstego płynu – wyraźnie widać – bezołowiowa. Siada z facetami, którzy piją piwo – wyraźnie widać – bezalkoholowe. Piją jeden po drugim, z gulgotaniem, zbliżenie każdego, powoli, kamera przesuwa się z twarzy na twarz. Ocierają mokre od piany wargi. Na koniec anioł podobnie jak oni wychyla kufel bezołowiowej, zamaszyście wyciera usta. Ku zaskoczeniu towarzyszy, rozkłada ogromne skrzydła i unosi się w górę. Na skrzydłach musi być logo. Piwosze patrzą z zadartymi głowami. – Ale odlot! – powiada jeden z nich. I znów logo firmy! Wiuuu! W tle warkot śmigających samochodów.
Skojarzenia. Mam ich na pęczki. Paliwo = samochód; anioł = śmierć, więc anioł, paliwo, samochód = śmierć. Przez nadmiar skojarzeń wszystko można wyeliminować. Każde słowo zakwestionować. Każdy gest wyśmiać, spłaszczyć, przeinaczyć. Życie to kalkulacja skojarzeń, tylko że wynik zawsze jest ten sam. Nie ważne co się nam kojarzy, wszyscy kiedyś dostaniemy końcowy napis, a raczej dopis – do daty urodzin dopiszą datę zejścia, odejścia, odlotu, odbicia…
Jeśli mu kiedyś odbiło, to było kiedyś. W rozmowie ze mną wydawał się bardzo zrównoważony. Wiedział, czego chce. A poza tym zachowywał się rozsądnie. Z wyjątkiem celu – nie robił tego dla pieniędzy. Użyłem małego fortelu. Obiecałem paliwo rakietowe. Zapytał, czy prawdziwe. Prawdziwe, przecież na prawdziwym, czy nieprawdziwym ta jego rakieta i tak by nie poleciała. Towar tak prawdziwy jak iluzja. Myślałem, że to wie. Że podjął grę, jak my wszyscy.
Kojarzyłem, unoszenie = paliwo = stacja, stacja = paliwo = unoszenie. I wtedy przypomniałem go sobie. Właściwie nie musiałem przypominać. To była świeża i głośna sprawa. Wystarczyło skojarzyć. Miałem slogan: Tankuj u nas! Nasze paliwo uniesie cię do nieba! I – Ale odlot! – zaraz po tym, jak rakieta odpali. Potrzebny był mi ten facet. Właśnie ten. Nie mogłem dopuścić, żeby niebo kojarzono ze śmiercią, śmierć z samochodem itd. Tylko on mógł temu zapobiec. Okoliczności w jakich pojawił się w telewizji, dawały gwarancję. Miał sympatię widzów. A przy tym był jak przymrużenie oka, perskie oko, porozumiewawcze chrząknięcie. To tylko zabawa! Tankuj! Jedź! I baw się! Unoś! Niech ci lekko odbije! Żadnych mrocznych podtekstów. Dzięki niemu złowrogie skojarzenia związane z słowem „niebo” zatarły się. Niebo – było już tylko cytatem z wypowiedzi szajbniętego geniusza – to tak, jakby je zamknąć w klamrach cudzysłowu.
Twarz miał ponurą. Zupełnie się nie nadawała. Ale charakterystyczna i z pewnością rozpoznawalna. Wsadziliśmy go w kombinezon, niewiele widać, tyle, żeby wszyscy zauważyli, kto zacz. Miał się kojarzyć ze swoją sprawą. Sprawa świeża, więc skojarzenia gotowe: włamanie = sukces. A więc: rakieta = paliwo = geniusz = lot = odlot, “ale odlot!” = sukces.
Żołnierz:
Poligonu faktycznie nie był strzeżony, dopóki nie wstąpiliśmy do NATO. Ludzie tu krowy wypasali, a wojsko przymykało oczy. W sezonie grzybowym też odpuszczano.. Jeszcze przed dziewięćdziesiątym dziewiątym chodziły słuchy, że tu powstanie tajny obiekt wojskowy. Natowcom podobały się nasze pagórki, uskoki i kurz. Co jest w tej nowej bazie, tego mi mówić nie wolno i wiedzieć nie wolno. W każdym razie obiekt tajny. Trzeba strzec, by się ktoś niepowołany nie dostał. Zabezpieczeń mnóstwo. Każdy z pilnujących zna tylko ich cząstkę, każdy pilnuje swojego odcinka. Ta nowa technika jest jak pułapka do potęgi potęg. Strach zrobić krok poza wyznaczony teren, bo włącza się alarm. Urządzenia tobą sterują, nie ty nimi. Jak cię rozpoznają, to wpuszczą. A jak nie? Często sobie zadaję pytanie, jeśli nie rozpoznają, pomylą się, nie skojarzą, to co? Włączą tylko alarm? A jeśli strzegą supertajnej rzeczy, to co? Zaczną strzelać?
Pilnujemy, taki rozkaz. Ale to jakiś straszny świat. Nagle człowiek boi się swojego głosu, bo jeśli maszynie wyda się nie taki…
To przez te skomplikowane zabezpieczenia wokół niego zrobił się szum. Zresztą, chyba na tym zyskał. Widziałem go potem w reklamie. “Najlepsze paliwo! Uniesie cię do nieba!”. Całkiem zręczny chwyt. Nawet się zastanawiałem, czy to nie firma reklamowa ułatwiła mu włamanie do naszego obiektu, a potem umiejętnie wykorzystała jego popularność. To możliwe. On musiał być sterowany. Przecież sam nie pokonał tylu zabezpieczeń. Podpisał podobno protokół drukowanymi literami. Prawie jak analfabeta, czy co.
Żaden alarm się nie włączył. Wszystkie ominął. Gazety napisały: geniusz! Janko Muzykant technokracji!
I najlepsze, bo nikt go nie złapał, sam do nas przyszedł. Przeszukał najtajniejsze pomieszczenia, a potem zajrzał do najtajniejszego centrum ochrony i mówi: Przeszukałem cała bazę i nie ma. Potrzebuję paliwa do rakiety. Panowie, pomóżcie.
I tu mi pachnie oszustwem. Gdyby to był szpieg, a choćby złodziej, to wziąłby, co trzeba, i w nogi. A ten przyszedł. Widocznie o popularność mu chodziło, o rozgłos. No i potem wystąpił w reklamie. Prosty rachunek. Tylko że jego twarz, zupełnie nie spryciarza. Taka, jakby zawsze stał w cieniu. Niektórzy ludzie mają takie twarze, jakby zawsze stali w cieniu, a chłód rysował im bruzdy. Twarz nie do reklamy.
Ale jeśli sam pokonał te wszystkie misterne zabezpieczenia, to kim on jest? Geniuszem czy Czubkiem? Amerykanie go badali. Pokazał, jak wszedł, jak sobie poradził z ich tajną wojskową techniką. Impossible! Impossible! – powtarzali. Wszystko psu na budę. Miliony dolarów wydali, a tu jeden mało piśmienny człowiek z twarzą jakby zawsze stał w cieniu, pokonał ich supersystemy, obszedł tajną bazę niczym park miejski, pogmerał, poszperał i sam się ujawnił. Impossible?! Co?
Faceci uzbrojeni po zęby, otoczeni mikro i makro systemami chronienia, ukryci przed światem w supertajnej bazie, za supertajnymi systemami – szczęki im opadły z wrażenia. W samym środku supertajności pojawił się czubek, i powiada, cha, cha: Panowie, pomóżcie, potrzebuję paliwa rakietowego, choćby próbki. Sam szukałem. Nie chciałem niepokoić. Ale nie ma.
Kurde! To jak superfilm!
Zachowywał się bardzo rozsądnie. Odpowiadał na pytania logicznie. Badali go lekarze. Niczego nie stwierdzili. Cichy, spokojny, zamknięty w sobie. Nieprzeciętna inteligencja. Brak wykształcenia. Minimalna wiedza o współczesnym świecie.
Potrzebował paliwa, by wysłać rakietę do nieba. „Do nieba” – powtórzył kilka razy. I dodał “To jest możliwe, panowie”.
Pokazali go w ti wi. Jego i te jego wynalazki. Sprawa na chwilę przycichła, no bo nikt nie chce się ośmieszyć, a szczególnie wojskowi. A tu z jednej strony geniusz, a z drugiej czubek. Mówić o nim, nie mówić? Dopiero ci od sensacji zrobili z niego bohatera, i to zaskoczyło. Ludzie lubią oglądać głupszych od siebie, a głupi geniusz to niezłe zastawienie; tak sobie myślę. I kojarzy się, bo geniuszom musi brakować piątej klepki, inaczej by sami ze sobą nie wytrzymali. Tak sobie myślę.
Twórca reklamy:
Skojarzyłem. – To jest możliwe – powiedział o locie w kosmos 40 lat po Gagarinie, z górą 40 lat. Chociaż jemu nie tylko o to chodziło. Coś mówił, że Bóg nas zostawił, całkiem jak Camus. I że trzeba Go zawiadomić, co się tutaj dzieje, niech wie, może się przebudzi. Ale poza tym był rozsądny. Trochę dziwactw każdy z nas ma. Nie wykorzystałem go. Skojarzyłem. Stacja benzynowa, paliwo i on, już i tak skojarzony z lotem do nieba przez to włamanie genialne do bazy natowców.
Obiecałem mu, inaczej nie wystąpiłby w reklamie, że wyślę go w kosmos, ale to była iluzja. Każdy zna iluzję filmu. A reklama to iluzja do sześcianu. Po pierwszych zdjęciach powiedział: oszustwo. Nie było rady, przypomniałem paliwo rakietowe – dostaniesz – powiedziałem. Ale poznał, że paliwo to lipa. Co tam, było już po ptakach, nakręciliśmy. Zawiódł się. Tak powiedział: Zawiodłem się.
Wielu ludzi się zawodzi. Czy to takie straszne? Dostał parę kanistrów z benzyną bezołowiową. Myślałem, że wleje w tę swoją rakietę i da sobie spokój.
Nie uważam, żebym go wykorzystał. To zdolny decydować o sobie człowiek. Może z tym lotem do nieba mu trochę odbiło. Ale każdy geniusz miał jakąś skazę. A on był na swój sposób geniuszem. Słowem, wystąpił w mojej reklamie stacji benzynowych. Reklama odniosła sukces, a on dostał, czego żądał: benzynę. Nie widzę w tym nic zdrożnego. Nawet jeśli wykorzystałem jego dziwactwo, to co? Mądrzejsi dają się wykorzystywać i jeszcze dziękują. Dziś każdy, każdego…, e.
Winny? Nie, nie czuję się winny.
Adam:
Kiedy w porze między kawą a papierosem jadłem czereśnie, reklama pojawiła się jeszcze raz. Czekałem tylko na tę twarz. No i olśnienie. Nareszcie wiem, skąd on w moich wspomnieniach.
– Głupi Oleś! – szepnąłem i pestka wypadła mi z ust. – Że też od razu nie skojarzyłem! To on. Jak żywy. Dużo starszy, ale to przecież on. Wsiada do rakiety, macha ręką na pożegnanie. Jego twarz! Tyle samo w niej zaparcia co i dawniej. Ścięło mnie z nóg. Chociaż, po namyśle. A cóż on do mnie, a ja do niego. Dziecięce psoty. Wyrasta się z dzieciństwa i z głupoty. Wtedy tak na mnie patrzył, zapamiętałem te oczy. Czasami śniły mi się po nocach, koszmar. Jacek był szybszy, uciekł, a mnie złapał. Posikałem się ze strachu, wstyd przyznać, ale wiadomo, głupol, trudno przewidzieć, co zrobi. A on tylko patrzył. Cierpła mi skóra od tego wzroku.
Że też go nie poznałem. Przecież to on włamał się do jakiejś tajnej bazy wojskowej. Tyle było szumu, że taki geniusz i czubek, a ja go wtedy nie poznałem. Dopiero teraz, w tej reklamie, jak zobaczyłem samą twarz w okrągłym okienku. Skojarzyłem. Okrągłe okienko równa się okrągły wizjer.
Wtedy puścił mnie, i pobiegłem do Jacka. A jak zadzwonił do drzwi, to patrzyliśmy na niego właśnie przez wizjer. Stąd to skojarzenie.
Ciekawe, czy Jacek też rozpoznał go w tej telewizji?
Jacek:
Patrzyłem przez wizjer w drzwiach. Za drzwiami stał głupi Oleś. Jeszcze młody, a twarz zawsze stara. Byłem już dużym wyrostkiem, ale bałem się otworzyć. Adam stał za mną i trząsł się ze strachu.
Głupi Oleś i głupia Olesia, jego siostra, mieszkali na końcu wsi pod samym lasem. Jej nie widywałem, ale on często pojawiał się we wsi. Zbierał zardzewiałe gwoździe, śruby, druty. Dzwonił o kocie łby płachtami podziurawionej blachy. Wszystkie dzieci się nim interesowały, i wyśmiewały. W głupocie jest coś pociągającego, bałem się, mimo to chciałem jej zajrzeć pod podszewką. Ja i Adam łaziliśmy za nim gdzie się dało. Ale nie odkryłem w nim głupoty, tylko ponurą inność.
Hm, inność też pociąga, choć i mrozi. Jest otchłanią, która przeraża, bo wszystko w niej ukryte, a jednocześnie z tego samego powodu ciekawe.
W dzieciństwie wszystko postrzega się w barwnych kolorach, a on – głupi Oleś – w środku bujnej zieleni, na początku słonecznego dnia, wśród radości słodkich owoców, on jeden nosił w sobie mrok. Był bohaterem jakiejś przeinaczonej baśni. A przecież takich baśni nie ma: na różowym tle czarny pozytywny bohater.
Dziwił mnie, dzieci potrafią się dziwić, dopiero później zaczynają ludzi oceniać, a zdziwienie gdzieś się zapodziewa.
Z nikim nie rozmawiał, z nim też nie rozmawiano. – Można? – rzucał, nie podnosząc wzroku i zabierał niechciane żelastwo.
Robił z tego cuda. Nielogiczne cuda. Sam odkrywał prawa fizyki już odkryte. Wynalazł parowóz, lotnię, silnik samochodowy i pralkę automatyczną. Całe gospodarstwo miał zastawione prototypami własnej roboty. Krajobraz scence ficton, niezwykłe kształty nie do wyobrażenia.
Moi rodzice go szanowali. Ale oni przyszli na wieś z innego świata. Bibliotekarze.
Twórca-samouk. Szkoda go – mówiła matka.
Nie rozumiałem, jak można szanować kogoś, kto jest głupim Olesiem. Przychodził do nas pożyczać pieniądze. Stał sztywno za progiem. Nie mówił, na co, dlaczego, mówił, że odda i słowa dotrzymywał.
Podobno nie umiał czytać. Miał skierowanie do szkoły specjalnej, ale nikt go tam nie woził. Była za daleko. Za to liczyć potrafił. Widziałem wykresy i liczby, całe kolumny liczb niezrozumiałych.
I te jego cacka, o takich mogliśmy tylko pomarzyć. Maleńkie pociągi, pędzące po szynach podziemnych kartonowych tuneli, wyścigowe łodzie unoszące się na jeziorach plastikowych misek, wiatraki-karzełki zdolne wytwarzać prąd, modele samochodów osiągające niebywałe prędkości i roboty kasujące bilety, aparaty fotograficzne i kamery dla liliputów. I wszystko to działało.
Adam chciał zobaczyć, jak głupi wpada w furię. A ja nawet nie wiem dlaczego, też z ciekawości? Rozbiliśmy mu te cuda w drobny mak, po co głupiemu cuda? Pamiętam tylko trzask, nie brzęk ni huk, tylko trzask. A potem ze strachu uciekliśmy. Złapał Adama, jednak nic mu nie zrobił, popatrzył i puścił.
Gdy zadzwonił dzwonek u drzwi, wiedziałem, że to on i że przyszedł nas zabić za to, cośmy mu zrobili. Przez wizjer zobaczyłem jego twarz. Oparłem się o ścianę. Byłem pewien, że zaraz machnie siekierą, wyważy drzwi, a potem nam obu roztrzaska głowy.
Otworzyła matka. Stał cichy, smutny, spokojny. Przyszedł pożyczyć pieniądze. Na mnie nie spojrzał, ani na Adama. Chyba nawet nie zauważył. Za tydzień obiecał oddać. Ale matka nie miała. Odmówiła. A on jej nie uwierzył.
Pani mi nie ufa, bo ja głupi Oleś jestem.
Odszedł. To wtedy zrozumiałem, skąd w nim tyle mroku. Wiedział, kim jest. Wydawało mi się, że głupi nie może nic wiedzieć o swojej głupocie.
Twórca reklamy:
Powiedział: Oszukaliście mnie, bo jestem głupi.
Cha, cha, nareszcie skojarzył!