30 mar

Małgorzata Kwiecień: Nieelementarne cząstki rozkoszy

Dariusz Dziurzyński, Epitafia Remake. Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2013

„Cerca, trova” – tą niewinną sentencją Giorgio Vasari pogrążył w rozważaniach pokolenia miłośników i badaczy sztuki. „Szukajcie, a znajdziecie” – myślałam, wertując kolejne strony tomiku Epitafia Remake. Dariusz Dziurzyński właśnie zabierał mnie w podróż w czasie i coś mi mówiło, że szybko z niej nie wrócimy.
Poznanie krainy Epitafium rozpoczęliśmy nocą, lecąc nad dachami antycznej Grecji, zaglądaliśmy w okna zwykłym ludziom i bogom. Pierwszy moment wytchnienia dała nam Safona, zapraszając do domu pełnego poezji, muzyki i dziewcząt. Safona, „…której nawet struny głosowe wibrowały nowoczesnym dreszczem”, jest symbolem i archetypem jednocześnie. Poezja w poezji, dzięki której Dariusz Dziurzyński jawi się czytelnikowi jako wagabunda historii, poszukiwacz nowych sensów w tym, co zastane, wyryte w kamieniu – zdawać by się mogło – nieodwracalnie. Archetypem Safona staje się już na początku wiersza, kiedy przechadza się po świecie, w którym „…Naokoło śpiewano Homera… a problemy wiary zebrał i ustalił Hezjod”. Manifestuje się tu patriarchalny system, w którym głos męski stanowi porządek, głos damski zaś podśpiewuje w pełnych dzieci izbach. Nietrudno wyczuć w wersach autora bunt wobec norm narzucanych społeczeństwu, uparty sprzeciw dla ról, które przychodzi nam odgrywać na scenie codzienności. Jest jednak w jego głosie także łagodny podziw, dla tego, co ludzkie – zmysłowej fizyczności, cielesnej obecności w naturze tu i teraz, która pozwala jaśniej widzieć przyszłość. Dzięki temu „Safona nie musiała czytać w kilku językach antologii poezji erotycznej”. Nad Grecją wschodzi słońce. Ruszamy dalej.
W niewielkim pokoju na zapleczu Paryża płoną świece. Widok na podwórze lekko faluje za sprawą ciepłego powietrza i słodkiego wina. Obecni tam „mówią o zdjęciach, choć myślą o sobie”. Nie chcemy ich podglądać, ale przemożna ciekawość, napięcie rozwieszone między wersami, zmusza nas do czytania tej tajemniczej pary uciekającej przed światem do Paryża „…który znaczy pokusę i lęk”. Emocje zdają się na przemian zamarzać i wzniecać.
Dariusz Dziurzyński niczym demiurg konstruuje miłość bez słów, w jednoaktowej tragedii bez epilogu. Budzi w nas instynkty złodzieja, który zanim skradnie diament, musi nasycić nim oczy i ręce, poczuć strukturę doskonałości pod palcami, poddać się pożądaniu niemożliwego. Pragnienie opisane w jego wierszach jest żywiołem zniszczenia, który w swej okrutnej łasce pozwala nam zaznać najwyższych rozkoszy, ale tylko na chwilę, zanim zaśniemy na zawsze. „Mój kochanek jest moją winnicą” mówi poeta, a my upojeni wizją gorącego popołudnia próbujemy rozwikłać zagadkę godną Sfinksa, co było pierwsze: pragnienie czy nasycenie.
Geografia Epitafiów potrafi płatać figle nawet tym, którzy ze znawstwem posługują się kompasem. Oto przybijamy do brzegów Amsterdamu, skąd obserwować będziemy uprowadzenie Europy. Biały byk unosi dziewczę w labirynty Krety, a my bezradni widzowie mitycznego spektaklu, bowiem „Wszystko jest kwestią odwagi i czasu. Uprowadzenie Europy. Zejście do Tartaru. Pojmanie kudłatego psa”. Pejzaże historii są dla autora pretekstem, by w kilku prostych wersach oddać światłocienie ludzkiej kondycji.
Tak jak Rembrandt przysłaniający morze burzowymi chmurami, tak Dziurzyński odcieniami smutku stara się odciąć drogę ucieczki człowieka przed pisanym mu losem. Wiersze zgromadzone w nieopasłym tomiku niosą jednak przesłanie nadziei, składają hołd dawnej mądrości, drążą skałę obojętności słowo po słowie, dowodząc, że jakość myśli i formułowanych zeń wniosków nie kryje się w nowoczesnej ułudzie samowystarczalności. Krzepiące credo wiary bez Boga, któremu blisko do czasów, gdy „Nie było jeszcze Buddy, Jezusa, Mahometa, więc nie było w czym wybierać”, a mimo to dobro było dobrem, a zło nazywane było po imieniu. Czy chcielibyśmy wychodzić rano na zakupy, by przekonać się, że „Grzech potaniał. Na bazarze, za niecałe dwa złote kupuję półtora kilo wiedzy o dobru i złu”.
Śródziemnomorska aura pobudziła nasze artystyczne apetyty do granic nieprzyzwoitości, dlatego rezygnując z zaproszenia Laokoona na klasyczną orgię, udajemy się w rejony nieco chłodniejsze. Z pierwszego rzędu wiedeńskiego Hofburgtheater oklaskujemy Ludwiga van Beethovena, który swoim premierowym koncertem fortepianowym nr 2 sprawia, że krowy w całej Europie dają więcej mleka, nawet o litr. Jak słusznie zauważa mój towarzysz podróży: „…krowy to jednak nie to samo co melomani w filharmonii… tutaj wzrusza się całe stado (a nie jeden na pięć tysięcy) w dodatku przedstawiciele ras krajowych i zagranicznych”.
Ze śmiechem nie ma żartów, mawiał Mikołaj Gogol. Niejeden odczułby te wersy jak ukąszenie pszczoły, która najpierw zjednała nas sobie słodyczą miłosnych wyznań, a następnie wbiła żądło satyry w najbardziej czuły narząd – dumę. Daje nam powód poeta, by zatrzasnąć epitafejskie stronice i powrócić do domu z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku – przeczytanej lektury. Nie tędy jednak wiedzie droga poznania, nie poprzez gorycze, niesnaski i próżność. Jedynie humor, szczery, podbudowany dystansem do własnego ja, ozdobiony mądrą zadumą nad tym, co ludzkie, rozświetli podróż powrotną do esencji, do zapomnianego w nas dziecka, co zmęczone harcami usnęło na chwilę. „Na razie zabawa w najlepsze. Chowamy kokosy a staruszek biega od krzewu do jabłoni”.
Z jaką łatwością tworzy Dziurzyński kolaż duszy ze sztuki, filozofii i słowa. Prowadzi nas przez łąki marzeń, nie pozwalając jednak, byśmy, wiedzeni na pokuszenie, w głębi ciemnego znaleźli się lasu. Pełni dobrego słowa, słonych oliwek i ozłoceni słońcem Homera możemy wyruszyć w powrotną drogę, nie bacząc na dantejskie niebezpieczeństwa i sensacyjne zwroty mitologicznych potyczek. Strzeże nas anioł, co „wrzuca pospiesznie gwiazdy do jeziora/ i otrzepuje dłonie z pyłu nieba”.
Kwestię zaś, który konkretnie utwór Beethovena poprawi stan mlecznej gospodarki, pozwólmy rozstrzygnąć mistrzowi gatunku, do dziś niedocenionemu, wspomnianemu przez Julio Cortazara autorowi monografii poświęconej historii cążek do paznokci.