15 paź

Magdalena Wojak: TUWIM U PSYCHOANALITYKA

Piotr Matywiecki, Twarz Tuwima, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2007

Nie jest łatwo opisać zjawisko. Wiele trudu wymaga zajrzenie w jego głąb, odkrycie rządzących nim praw, pokazanie jego zmiennej migotliwości. Jednak prawdziwie desperackim zadaniem jest podjęcie próby zrozumienia go, wysiłek dogłębnej analizy mającej służyć syntezie, rozbicie na wiele drobin, by, w myśl zasady impresjonistów, stworzyć na nowo obraz scalony, prawdziwy, wiarygodny.
Takie wyzwanie podjął i doskonale mu sprostał Piotr Matywiecki, który w Twarzy Tuwima zapisał historię wielkiej intelektualnej przygody, stworzył opowieść o poecie czytającym poetę. Idąc tropem wskazanym przez Emmanuela Levinasa widział w twarzy innego zaproszenie do odsłonięcia własnej. Bowiem twarz to dar i wyrok, znak tożsamości i piętno zamykające w sobie szyfr losu, miejsce objawienia wewnętrznego świata i jednocześnie konfrontacji nagiej skóry z otaczającym chaosem.  Dla Matywieckiego, podobnie jak dla Tuwima samo słowo twarz jednoczy prawdę jednostkowego bycia z prawdą tworzenia.
Aby uchwycić istotę zjawiska o nazwie Tuwim, autor zastawia nań wiele pułapek, przyjmuje wiele strategii – patrzy z perspektywy XXI wieku obciążony interpretacjami i nad-świadomością „tuwimologów” oraz, odbywając podróż w czasie, niejako współuczestniczy w życiu Skamandryty, próbuje współodczuwać wraz z nim i z jego perspektywy spoglądać na historię -indywidualną i powszechną. Zarzucając sieć rozpiętą między teraz a wtedy sam Matywiecki także elastycznie rozszerza swoje ja – badacz-erudyta staje się towarzyszem poety i świadkiem jego życia, mędrzec zaś – miłośnikiem jego twórczości, który nie boi się pełnych emocji sądów.
Twarz Tuwima nie przypomina klasycznej biografii. To książka-studnia, w której krótkie podrozdziały niczym szczeble drabiny prowadzą w głąb niezwykłego życio-pisania. Jednak nie jest to karkołomne schodzenie pionowo w dół: śliska cembrowina mogłaby zagrozić upadkiem. Matywiecki stąpa z wyczuciem, ostrożnie porusza się po niepewnym gruncie, przygląda się, bada niemal z mikroskopijną precyzją. Kreśli spiralę, która jak gigantyczna śruba zanurza się w coraz głębsze i mroczniejsze zakamarki świadomości poety.
W pierwszym okrążeniu ukazuje poetyckie autokreacje Tuwima, jego wcielanie w słowo, które, poddawane zabiegom ekwilibrysty, ma własną muzykę, zyskuje wymiar archetypu i autoportretu. Matywiecki ma doskonały słuch: wychwytuje napięcia i paradoksy werbalnej wrażliwości poety. Przygląda się. Kontempluje.
Od twarzy zewnętrznej przechodzi do wewnętrznej. Rozpoczyna fascynującą lekturę tekstów, fotografii, listów i wspomnień, porównywalną do zdobywania nowego lądu. Widzi w Tuwimowskiej twarzy wyspę (jak Kobyliński), twarz widmową i wyrazistą jednocześnie, prowokującą odmiennością semickich rysów. Przez oczy zagląda do środka. Odczytany z nich lęk, niepokój, czyhający gdzieś mrok skłania do zainteresowania biografią poety. Rozpoczyna kolejne okrążenie.
Traumatyczne dzieciństwo, kompleksy wynikające z wyglądu twarzy (olbrzymia „myszka” na lewym policzku), klimat Łodzi – „miasta bez perspektyw i radosnych niespodzianek” stają się źródłem wyobcowania i rodzą potrzebę schronienia w świecie stworzonym w „czterech ścianach wiersza”.
Matywiecki w niezwykle ciekawy sposób rozpisuje życie Tuwima na stacje. Układa niemal w kształt drogi krzyżowej, pokazując dramat człowieka, przypominający „ekspresjonistyczny kabaret przerywany blackautami”. Autor próbuje skleić pokruszoną biografię poety bez losu, układając chronologicznie kluczowe obrazy: miłość do Stefanii, życie kawiarniane, chorobę lękową, wojnę i emigrację, utratę matki, romans z PRL-em, odkrywanie uroków ojcostwa i wreszcie śmierć. Ale i to nie wystarcza.
W następnym podejściu trzeba raz jeszcze dotknąć ledwo muśniętych problemów: rozpiąć Tuwima pomiędzy polskością, do której tęsknił, rosyjskością, która go fascynowała i żydostwem, które tkwiło u jego korzeni. Zobaczyć jak funkcjonował wśród Skamandrytów. Rozpisać na czynniki pierwsze problematyczną i wielopłaszczyznową relację z najbliższym mu Lechoniem. Pokazać uwarunkowania politycznej koniunktury poety. A wszystko po to, by zejść niżej: odnaleźć źródła melancholicznej wyobraźni Tuwima, jego pogrążanie się w nicości, znikanie za życia, przecinanie wewnętrznym wzrokiem warstw świata – wtajemniczanie w byt i niebyt. Dotrzeć do jego mitologii roślin, zajrzeć za kulisy teatralizacji, odróżnić maskę od kukły i marionetki, odkryć pitagorejskie pojmowanie porządku i chaosu. Ostatnim kręgiem penetracji staje się metafizyka, anatomia tęsknot Tuwima, pytanie nie tylko o judaizm i chrześcijaństwo, ale o ezoterykę i magię, o demonizm, apokalipsę i religię poezji.
„Czy to już? Koniec? Czy można powiedzieć o Tuwimie więcej?” – chciałby zapytać czytelnik. „Można. Ale czy wolno?” – zdaje się odpowiadać autor, zatrzymując się na granicy, gdzie jedna wrażliwość pozwala wtargnąć do siebie drugiej (lub nałożyć się na nią). Matywiecki wyodrębnia kilku Tuwimów toczących ze sobą nieustanny spór, widzi wiele twarzy, które współtworzą portret jednej.
Niejeden spoglądając na oblicze poety drżące niepewnie na powierzchni wody, wykrzyknąłby: „Znam Tuwima!” Matywiecki jest pokorny, choć przeczytał o nim chyba wszystko. Tylko jednego jest pewny: siatka pojęć, tak często (nad)używana do opisu dzieła Skamandryty ma zbyt duże dziury, przez które umyka prawda.  Istota jego życia tak mocno sprzęgniętego z poezją i historią zawiera się w tym, co trudno uchwytne – polega na wiecznym pulsowaniu, niejednoznacznym błysku, ulotnym refleksie, którego subtelny, lecz głęboki wymiar może odgadnąć tylko ktoś o wielkiej zdolności intelektualnej empatii. Ktoś, kto podobnie jak autor Twarzy Tuwima pragnie nie tylko poprzez dynamiczną lekturę spotkać się z poetą w cztery oczy, ale także ujrzeć w jego studni, choć odrobinę prawdy o sobie samym. I… niewątpliwie ma zadatki na psychoanalityka (cokolwiek to znaczy).