Ludmiła Marjańska: Zapiski amerykańskie (fragmenty)
Nowy Jork – winda
Stoję w oknie, które z trudem udało mi się otworzyć. Muszę wpuścić trochę nie tyle powietrza, co przestrzeni do hotelowego pokoju. Wprawdzie klimatyzacja działa sprawnie, ale żyć w zamknięciu? Nie móc otworzyć okna? Czy komuś oprócz mnie przyszłoby do głowy, by szarpać się ze szczelnym zamknięciem tylko po to, żeby z szesnastego piętra popatrzeć na kamienne wąwozy, którymi płyną strumienie samochodów, na brudne dachy, zaniedbane ślepe zaułki, na żelazne przeciwpożarowe schody, zawieszone na bocznych ścianach kamienic jak klatki na ptaki, których darmo by wypatrywać na blaszanym niebie. To miasto przeraża mnie, wsysa jak gigantyczny lej wodny, którego sile nie oprze się najlepszy pływak.
Co pozostało z poprzedniej radości? Jestem zamknięta, otoczona obcością, nikomu niepotrzebna, niezauważalna. Samotność, którą tak cieszyłam się w podróży, którą witałam jako zapowiedź nieopisanej swobody, nieogarnionych możliwości, przeraziła mnie nagle. Przestaję w niej istnieć, jestem nikim, nikt mnie nie oczekuje, nie potrzebuje. W milczeniu telefonu jest przerażająca nieobecność ludzi. Luksusowa łazienka oddziela od podróżnych, zamieszkujących sąsiednie pokoje na tym samym korytarzu. Jestem sama, sama, sama. Jak to możliwe, że to, na co się tak cieszyłam, czego oczekiwałam niecierpliwie, stało się ciężarem nie do zniesienia?! Mam ochotę płakać, krzyczeć, wyć. Nie, muszę się jednak opanować, bo ulegnę panice do reszty. Zamknąć okno, wziąć torebkę, wyjść.
Korytarz pusty, jakby poza mną nikt się tu nie zatrzymał. Cały hotel jak wymarły, o tej porze nikt nie wychodzi na miasto ani nie wraca, nie jest to pora lunchu ani obiadu, ani nawet popołudniowego koktajlu. Przyciskam guzik, dolna strzałka rozżarza się czerwono, ale winda jedzie w górę powoli, jakby przystawała na każdym z szesnastu pięter. Z trudem znoszę to czekanie. Serce ściska mi obręcz. Gdybym wiedziała, gdzie są schody, puściłabym się nimi biegiem, byle na dół, na ziemię, do wyjścia, byle tylko wydostać się z zamkniętej przestrzeni.
Wreszcie lekki dźwięk podobny do trącenia struny: winda dociera, zatrzymuje się, jeszcze nieskończenie długa chwila, zanim rozsuną się bezszelestnie drzwi. Rzucam się w nie jak do łodzi ratunkowej.
Ale to tylko zmiana bezruchu w ruch. Przestrzeń jest jeszcze bardziej zamknięta, bez okien, bez szpar, bez lustra. Ściany przybliżają się, jakby chciały zdusić śmiałka, który się tu znalazł. Niespodziewanie ponowny dźwięk trąconej struny, czerwone światełko na cyfrze 10, winda staje, a drzwi rozchylają się jak skrzydła anioła, wypuszczając z objęć czarną, smukłą postać w bardzo kolorowej, zielononiebieskiej szacie. Głowa Nefretete o wypukłych murzyńskich wargach, na skręconych włosach wysoko upięta chusteczka. Zjawisko uśmiecha się do mnie i biel tych zębów staje się wybawieniem. Rozluźniam się, oddycham głęboko i rozsuwam wargi w próbie uśmiechu.
– Haj – mówię, na co dziewczyna wyciąga trzymaną w ręku paczuszkę miętowych drażetek, pytając śpiewnie: – Want some?
Wzięłabym z jej ręki nawet narkotyk, byle podzielić się czymś z drugim człowiekiem, byle poczuć czyjąś życzliwość.
Na czarną Nefretete czeka w lobby wysoki, ciemnoskóry młodzieniec. Wychodzą przez obrotowe drzwi, ich specyficzne, taneczne ruchy, stąpanie lekkie i pewne, szczupłość młodzieńczych bioder, długość nóg, oddalanie się w betonowy wąwóz pod niebieskim baldachimem. Ale ta wspólnota nie budzi we mnie zawiści, nie pojawia się doznawane niekiedy ukłucie przykrości. Opuszczenie i smutek minęły, jakby gest ciemnej ręki podającej pudełeczko z drażetkami miał działanie magiczne. Wychodzę na ulicę, mieszam się z kolorowym tłumem, obca pośród obcych, z ciekawością, ale w miarę powściągliwie podglądając cudzą samotność i cudzą miłość, cudze stroje, gesty, dziwactwa, cudzą nędzę, pośpiech, zaaferowanie.
Pośród ludzi na ulicy nie odczuwa się samotności, można udawać, że dokądś się idzie, że nam się śpieszy, że ktoś nas oczekuje w umówionym miejscu, o określonej porze. I tak przecież jest naprawdę, coś mamy do zrobienia, jeśli nie dziś, to jutro, pojutrze, po coś w końcu jeździmy do obcych miast, w obce kraje, umawiamy się z obcymi ludźmi, którzy, niekiedy, z czasem stają się nam bliscy i potrzebni.
Czy powoduje nami tylko ciekawość? Czy naprawdę interesuje mnie to, co się dzieje teraz dokoła mnie? Czy nie wolałabym siedzieć w swoim mieszkaniu, zatopiona w książce i kłopotach codzienności? Przecież to codzienna krzątanina zabiera nam większość naszego czasu, a więc może ona stanowi samo życie? Może nie ma nic nadzwyczajnego w wielkich podróżach, w zmianach klimatu, obyczajów, języka, skoro powstają w nas te same lęki i niepokoje, tak samo odczuwamy głód, zmęczenie, zadowolenie, rozpacz?
Jestem znowu spokojna. Wędruję czterdziestą drugą ulicą w poprzek nowojorskiej wyspy Manhattan, sama, niezależna od nikogo i niczego. Ten czas jest wyłącznie moim czasem, moje wrażenia tylko moimi wrażeniami. Błogosławione oderwanie się od wszelkich powiązań, od siebie samej, uczucie wolności, swobody, jakby teraz wszystko było możliwe.
Libbie, czyli historia Marylandu
Baltimore. Wsiadam do jednej z żółtych taksówek stojących tuż za dworcem autobusowym i podaję nazwę ulicy:
– Charles Street, please.
Kierowca odwraca ku mnie czekoladową, pełną twarz.
– What? – To raczej gardłowe szczeknięcie niż pytanie.
Powtarzam swoim wyuczonym angielskim: cz, lekko przedłużona głoska a, zgrabnie połknięte r:
– Charles Street.
Patrzy na mnie, już nieco zniecierpliwiony. Raczej się domyślam z jego tonu niż rozumiem coś z gardłowego akcentu:
– Do you know a bit of English?
– I thought I do.
W końcu uczę się angielskiego od siedemnastego roku życia, w biurze handlu zagranicznego prowadziłam korespondencję w tym języku, skończyłam studia na Uniwersytecie Warszawskim i przygotowując pracę magisterską spędziłam blisko rok w Seattle w stanie Washington.
Coraz bardziej zirytowany taksówkarz wyciąga kartkę i długopis. I również bardziej z tego gestu niż z tego, co mówi swoim południowym akcentem urodzonego Wirgińczyka, domyślam się, że to oznacza:
– You better put it down.
Czyta i nareszcie rozumie.
– Aa – mówi. – Czools strit.
Pokonana, kiwam tylko głową.
Najważniejsze, że jednak zawozi mnie na ulicę Karola, do domu kolejnej wolontariuszki, która chce mnie gościć przez kilka dni w Baltimore.
Libbie jest uroczą, kruchą panią o śladach niewątpliwej urody i oczach koloru laskowego orzecha (hazel eyes). Mimo pozorów delikatności, jest w arystokratyczny sposób władcza i narzucająca swoją wolę.
Mieszka w piętrowym domu, pełnym antyków i cennych drobiazgów, zabezpieczona skomplikowanym systemem alarmowym. W ogrodzie pielęgnuje kwiaty i krzewy, do specjalnego poidła zlatują się czerwone kardynały, płoszone z wielkim zapałem przez podstarzałego, cuchnącego, czarnego pudla. Wieczorne obiady jemy na werandzie, używając sreber i porcelanowej zastawy, rozmawiamy wyłącznie o rzeczach przyjemnych. Polityka nie ma tu wstępu, świat jakby się zatrzymał w jakiejś epoce historycznej, która tu istnieje zachowana pod kruchym szkłem.
Muszę pokonać pewne opory, żeby tę delikatną kobietę nazywać zabawnym zdrobnieniem Libbie, zamiast godnego Elizabeth.
Libbie należy do Historycznego Towarzystwa Marylandu, poważnej instytucji, która opiekuje się cennymi zabytkami Baltimore i okolicy, a od czasu do czasu urządza wystawy ukazujące świetność tego regionu. Nadchodzi właśnie zaproszenie na jedną z takich wystaw, związaną z dwustuleciem Stanów Zjednoczonych, a zatytułowaną „Jak żyliśmy w stanie Maryland w osiemnastym wieku”.
Kojarzy mi się to natychmiast z jednym z programów krakowskiej Piwnicy Pod Baranami: „Jak żyliśmy, jak żyjemy i jak urządzimy nasze mieszkania”. No cóż, na pewno ani tak nie żyliśmy, ani nasze mieszkania nie będą tak urządzone, jak osiemnastowieczne domostwa baltimorczyków, których nazwiska do dzisiaj widnieją w Błękitnej Księdze Towarzyskiej.
Jedziemy oczywiście samochodem, Libbie parkuje swojego błękitnego forda i podchodzimy pod gmach muzeum. Ku mojemu zdumieniu widzę wijącą się przed wejściem kolejkę elegancko ubranych gości, oczekujących na otwarcie. Jak to, kolejka w Ameryce? Wstyd mi, ale nie potrafię powiedzieć, co było na salach wystawowych. Jak przez mgłę pamiętam stare portrety, starą porcelanę i wspaniałe meble z epoki. Pamiętam też ubogie wyrko robotnika farmerskiego i jego narzędzia pracy, co jawi mi się jako czysty socrealizm.
Niezmiernie żywo widzę natomiast tamten przedziwny ogonek oczekujących przed muzeum. Stoję wśród panów, wyglądających jak zasuszone okazy owadów, sterczące wąsiki zwiększają jeszcze podobieństwo, a szeleszczące szepty przypominają pocieranie łapek pasikonika, piskliwe tony prymitywnych skrzypeczków. Panie, wbrew naturze, która nie obdarza samiczek ptasich kolorowym upierzeniem, są strojne, niezmiernie barwne, pyszniące się wachlarzami z pawich ogonów i strusimi egretami. Chwilami zaś, gdy chcą wypowiedzieć coś specjalnie uroczystego, wydymają policzki w sposób nieodparcie przypominający ropuchy w zalotach.
Libbie w seledynowym szalu wygląda przy nich jak przejrzysta ważka, unosząca się w powietrzu, zdziwiona, że zamiast czystego jeziora widzi przed sobą zamulony, skrzekliwy staw. Nie próbuje dostosować się do otoczenia, frunie lekko przez tłum, dumna, pewna swojej wyjątkowości, ciągnąc za sobą, jak niezdarny odwłok, speszoną cudzoziemkę.
Kiedy wreszcie drzwi muzeum otwierają się i kolorowy ogon zaczyna się powoli wsuwać do holu, witają go sztywne manekiny w osiemnastowiecznych strojach i butelki szampana. Na stołach czerwienią się ogromne kalifornijskie truskawki, które dla wielu dystyngowanych owadów stanowią większy magnes niż sama wystawa. Fruną więc z brzękiem do stołów, gdzie zaczynają sączyć pieniący się szampan i wgryzać się w miąższ soczystych owoców, zapominając o arystokratycznych manierach. Wernisaże, jak widać, wszędzie mają podobny przebieg.
Z ram tradycyjnego portretu spogląda na to z pewną pogardą pierwszy gubernator stanu Maryland, lord Calvert. To on właśnie, w marcu 1634 roku, wpłynął na „Gołębicy”, angielskim żaglowcu, do ujścia rzeki Potomak, żeby objąć w posiadanie przyrzeczoną mu przez króla Karola ziemię. To on, lord Calvert, zszedł na ląd, żeby porozumieć się z wodzem tutejszych Indian i uzyskać jego zgodę na osiedlenie. Indiańska wioska Yeocomico otrzymała wówczas nazwę Saint Mary, i tak narodziła się kraina Marii, Maryland. Do tej kolebki jednego ze stanów, zamiast bosych i utrudzonych pielgrzymów, ściągają dziś zradiofonizowane i klimatyzowane autokary.
Takim też autokarem wybieram się później z Libbie na „Pielgrzymkę po domach i ogrodach”, organizowaną tym razem przez Stowarzyszenie Kolonialnych Dam Amerykańskich. Tak, potomkinie dam z epoki kolonialnej kultywują stare tradycje i nadal są potęgą.
1974
Pielgrzymka po domach i ogrodach – nieoczekiwane spotkanie
Wyruszamy z Baltimore w ulewnym deszczu i po trzech godzinach jazdy osiągamy pierwszy cel wycieczki, posiadłość Bellefields. Jest to wciąż zamieszkałe miejsce, które udostępnia się zwiedzającym w tak zwane „otwarte dni”. Brzydki budynek zatopiony we wspaniałej zieleni. Nie zdejmując przeciwdeszczowych peleryn i kaloszy, przebiegamy kilka parterowych pokoi wypełnionych rodzinnymi pamiątkami. Kilku paniom udaje się jeszcze zwiedzić łazienkę, i oto znów siedzimy w autokarze, dążąc do Sotterly.
Ta posiadłość, dzięki powtórnemu małżeństwu jednej z owdowiałych pań Satterlee, stała się własnością rodziny Platerów. Wjeżdżamy na plantację. U wjazdu taplają się w błocie prosiaki, nieco dalej, na łące, pasą się piękne wierzchowce. Po deszczu wszystko jeszcze mokre. Plantacja ponoć tytoniowa, ale daremnie szukam wzrokiem girland tytoniowych liści, suszących się w słońcu. Ten widok będzie więc nadal przypominał mi wioski Macedonii.
Przed nami biały, piętrowy dom, przecięty poziomą linią, nadającą mu lekkość i wdzięk. Dokoła wysokie wiązy. Na tyłach domu, na ogromnej werandzie zasiadamy do przywiezionego ze sobą lunchu. Nie wiem, co jem, zachwycona widokiem rozległej murawy, spadającej w dół, ku rozlewistej, szerokiej rzece, prześwitującej spoza drzew, rzece o indiańskiej nazwie Patuxent. Płynie równolegle do Potomaku, wcinając się w ląd tysiącem zatoczek, nad którymi przysiadły farmy i plantacje, podobne do Sotterly.
Zanim wejdziemy do domu, pędzę zwiedzić położone wokół budyneczki: niezwykłą, pachnącą szynką wędzarnię, dawną stodołę, zamienioną na muzeum nieużywanych już w polu narzędzi, stare, zabawne ubikacje dla służby.
Kiedy wracam, okazuje się, że zwiedzający ruszyli już do ataku na dom. Pełno ich w salonie, oświetlonym przez świece w srebrnych kandelabrach, pełno w gabinecie, wyciszonym drewnianą boazerią, pełno na chippendalowskich schodach, którymi płyną w górę.
– Here you are – mówi z wyrzutem Libbie. – Widziałaś już pokoje na piętrze?
Nie widziałam, wspinamy się więc na górę i wchodzimy do pokoju, który okazuje się jedną z sypialni. Kominek, staroświeckie meble, szerokie łoże, a obok marmurowy blat umywalki, porcelanowa miednica i dzbanek na wodę, niemal takie same, jakie stały w mieszkaniu mojej babci na Pomorzu. Powiew starego kraju! Opadają mnie sentymentalne wspomnienia z dzieciństwa, przenoszę się w przeszłość i, oparta o kominek, bezmyślnie patrzę na stojącą tam fotografię. Osoba z fotografii czy sama fotografia wydaje mi się dziwnie znajoma.
– Ależ to Emilia Plater! – wykrzykuję do Libbie.
Biedaczka, nie może pojąć, co mi się stało, dlaczego jestem nagle taka podniecona, dlaczego mówię do niej w moim dziwnym języku. Wracam więc do angielskiego i opowiadam jej romantyczną legendę bohaterskiej Polki, opisaną w jednym z najbardziej chyba znanych wierszy Mickiewicza. W zapale zaczynam nawet recytować po polsku:
W głuchej puszczy, przed chatą leśnika.
Rota strzelców stanęła zielona…
– Wait, wait – woła rozbawiona i najwidoczniej przejęta Libbie, biegnąc za przewodniczką. Szepce jej coś konfidencjonalnie i oto, ku mojemu zaskoczeniu, zostaję przedstawiona amerykańskim „pielgrzymom” jako egzotyczny przybysz z innego świata, w którym niegdyś, przed laty, żyła także ta oto kobieta z fotografii, stojącej na kominku.
Przewodniczka uzupełnia tę wiadomość informacją, że „ten wyjątkowy gość znalazł się wśród nas dzięki gościnności Madame Elizabeth So-and-so”. Rozpromieniona Libbie schyla głowę w ukłonie, z uśmiechem odmładzającym ją co najmniej o trzydzieści lat, najwyraźniej rada, że jej towarzyszka okazuje się urozmaiceniem wycieczki.
I oto opowiadam historię Emilii Plater, której zdjęcie teraz wszyscy podziwiają, a która zapewne była bliską krewną – może siostrą? – owego George’a Platera, żonatego z panią Satterlee. Słyszę wokół szepty: „Plejter, Emily Plejter”.
Nieudolnie tłumaczę treść wiersza Mickiewicza, wyjaśniając, że „Mickiewicz wielkim poetą był”, nie starcza mi jednak czasu na wyjaśnienia historycznych wydarzeń, związanych z Emilią Plater. Puchnę przy tym z narodowej dumy, że choć na chwilę zdołałam odwrócić uwagę Kolonialnych Dam i Dżentelmenów od tej arystokratycznej, nieprzyzwoicie bogatej posiadłości i skierować ją ku skromnej chacie leśnika.
Wydaje mi się, że dzięki melodii polskiego języka, tu, nad rozlewną rzeką Patuxent, zaszumiała przez chwilę słowiańska puszcza, że moje opowiadanie przywołało tym Amerykanom przed oczy coś, co dla nich dotychczas nie istniało (bo przecież rzeczy nienazwane nie istnieją).
Ale już po chwili uwagę zwiedzających przyciąga zegar na kominku i jego wskazówka przebija mój nadmuchany balonik pychy.
Czy ktokolwiek z tego towarzystwa, nie wyłączając Libbie, pojmie, kim była Emilia Plater, na czym polegało jej bohaterstwo, i o co w ogóle jej chodziło?
Wychodzę z domu, w którym nieoczekiwanie spotkałam bohaterkę wiersza Mickiewicza, z domu, gdzie mieszkał kiedyś jakiś Polak, Jerzy Plater. Z ogrodu schodzę znów ku rzece Patuxent, aby podziwiać jej wielkość i płynność, ucząc się od niej skromności. Rzeki bowiem są wszędzie, jak czas, który ożywił na chwilę dawno zmarłą dziewczynę, przynosząc jej pamięć tutaj, żeby dała świadectwo różnorodności świata i sensowi pojedynczego istnienia.
Cheyenne, Wyoming
Jedna z wcześniejszych podróży, zorganizowana przez nowojorski oddział Institute of International Education (IIE). Program przewiduje pobyty w prywatnych domach na zaproszenie wolontariuszy. Dzięki takiej możliwości przewędruję w poprzek całe niemal Stany i mam okazję poznać wiele gościnnych domów i ludzi. Wolontariuszami, którzy chcą gościć u siebie cudzoziemców, są zazwyczaj stare, samotne kobiety, które owdowiały i których dzieci wyfrunęły z gniazda. Urozmaicając sobie samotność, chcą podzielić się z innymi tym, czym je los obdarzył.
Tak poznałam Lois w Seattle, Libbie w Baltimore, Sue w Waszyngtonie. Teraz mam poznać Edith.
Na stanowisku autobusu w Cheyenne stoi niepozorna pani około pięćdziesiątki. Podchodzę do niej, mówiąc zamiast powitania:
– Okropnie boli mnie głowa.
Rozłupujący czaszkę ból jest trudny do zniesienia. Po raz pierwszy spotyka mnie coś takiego, nigdy nie miewam migreny.
– To normalne – słyszę. – Wielu przybywających do Cheyenne odczuwa zmianę ciśnienia. Jesteśmy sześć tysięcy stóp nad poziomem morza.
Zabawne, żadna z nas nie ma wątpliwości, że mówi z właściwą osobą. Jakby nie było innych podróżnych na stacji. Żadnego pytania w rodzaju:
– Are you Ludmilla?
– Are you Edith?
Mówię sennie:
– W czasie jazdy nie ma się wrażenia, że autobus pokonuje jakąś wysokość.
– Wjazd na płaskowyż jest łagodny, niezauważalny. Mogłaś zasnąć. Jechałaś całą noc.
Wsiadamy do jakiegoś samochodu i Edith wiezie mnie do domu pełnego niegustownych drobiazgów, kolorowych tapet, porozrzucanych zabawek. W łazience krzykliwa pstrokacizna. Zamiast prysznicu stara wanna, ledwo letnia woda.
Ten dom nie przypomina w niczym arystokratycznych domów Marylandu ani obszernych posiadłości na Wzgórzach Mohikanów w okolicach Waszyngtonu. Jest w nim za to coś z troskliwej bezpośredniości, zwyczajnego życia.
Dostaję szklankę słabej herbaty, proszek na ból głowy i przykazanie, że mam się położyć. Edith zamyka drzwi i zostawia mnie samą. Słyszę jeszcze odgłos zapuszczanego silnika i zasypiam.
Edith nie jest podobna do żadnej z moich staruszek, jak je czule nazywam we wspomnieniu. Jest od nich młodsza, pracuje w Opiece Społecznej, ma kilkoro dorosłych dzieci i wnuki, a także męża pracującego zawodowo. W przeciwieństwie do tamtych kobiet, dla których cudzoziemscy goście są niejako uzupełnianiem własnego widzenia świata, Edith nigdy nie wychyliła nosa poza rodzinne Cheyenne. Niezbyt zamożna, obarczona rodziną, wplątana z racji zawodu w tysięczne ludzkie biedy, zapewne nie mogła i nie może sobie pozwolić na wyjazd dalszy niż do Laramie.
Czy przyjmowanie obcokrajowców stanowi dla niej namiastkę podróży?
– Czy nigdy nie ciągnęło cię dalej, poza Cheyenne? Czy nie chciałabyś zobaczyć świata?
W odpowiedzi parska śmiechem:
– A po cóż ja mam jeździć? Cały świat przyjeżdża do mnie!
Jest w tym duma, niezależność i przekonywująca pewność, że to wystarczy. Coś jakby pytanie: czy góra może przyjść do Mahometa?
Czy ma rację? Czy istotnie wystarcza jej obraz świata przekazywany przez różnojęzycznych przybyszów, którzy, choć nie zawsze dobrze władają angielskim, w tym domu muszą jednak nim mówić. A przecież otrzymuje tylko jakieś ułamki, kawałki do złożenia, układanki czy puzzle: fragment krajobrazu, fragment wnętrza, wreszcie fragment cudzej rodzinnej fotografii: rude dziecko, skośnookie dziecko, czarnowłose dziecko, ciemnoskóre dziecko.
Jaki obraz Polski wysnuje sobie Edith z Cheyenne na podstawie mojej krótkiej wizyty? Nic nie gwarantuje prawdziwości moich opowiadań, a z mojego wyglądu może wnosić, że wszystkie Polki noszą podniszczone spódnice, proste bluzki, buty na niewysokim obcasie. I że z całą pewnością nie stać ich na złotą biżuterię.
Jakże inna atmosfera panuje w tym miasteczku Środkowego Zachodu niż na Wschodzie Stanów. Tam systemy alarmowe, lampy, które zapalając się same w czasie nieobecności właścicieli, mają odstraszyć włamywacza, ciągły strach, że ktoś napadnie, okradnie, zamorduje. A tu poczucie bezpieczeństwa i spokoju.
– Jeszcze kilka lat temu nie zamykaliśmy domu w ogóle – mówi Edith, przekręcając w zamku pojedynczy klucz. – Ale teraz miasto już nie jest tak spokojne. Rozrosło się. W dodatku w okolicach odkryto złoża miedzi czy pokłady rudy. Jak zaczną je eksploatować, ściągną tu tysiące poszukiwaczy przygód.
Edith wiezie mnie swoim starym fordem do Rady Miejskiej (City Council), w której mieści się wydział Opieki Społecznej. Zostawia wóz na parkingu.
– Nie zamknęłaś – stwierdzam automatycznie.
– Nie trzeba.
W biurze Edith poznaje mnie ze swoimi pracownikami. Zaskoczenie: co za zbieranina, i to tutaj, w sercu Ameryki, gdzie spodziewałam się samych „rdzennych” Amerykanów. Czy w ogóle tacy istnieją?
Oto starsza już Amerykanka, Irena o szkockim nazwisku. Ma męża Czecha, więc uważa za stosowne przywitać mnie po czesku. Młodszy od niej Helmut, Niemiec, urodzony w Poznaniu z matki Litwinki przyjechał tu już po wojnie. I jeszcze Hiszpan o nazwisku i wymowie trudnej do zrozumienia.
Każdy mówi o sobie.
Wchodzi jeszcze jakaś pielęgniarka, ma na imię Maja, i jak się natychmiast dowiaduję, urodziła się na Łotwie, z ojca Rosjanina i matki Polki. Opowiada mi zawikłaną historię o tym, jak w 1944 roku uciekła z Łotwy, jakaś przeprawa przez zamarzniętą rzekę, potem Warszawa, powstanie, Niemcy wywożą ją do Opola – wszystko to zagmatwane i chaotyczne. Mój widok budzi w niej nagle całą dręczącą przeszłość, którą musi z siebie wyrzucić.
Dla każdego z tych przypadkowych ludzi jestem kimś stamtąd, z Europy, którą im udało się szczęśliwie opuścić. A jednak Stary Świat wciąż jeszcze w nich tkwi. Mimo to nie ma w nich żadnej niechęci, żadnego antagonizmu. Ameryka połączyła ich, chcą zapomnieć.
Wieczorem siedzę na ganku, na rozkładanym leżaku, obok na rozwalającym się fotelu mąż Edith, z puszką zimnego piwa. Opowiada o swoich synach. Córki zdają się go nie interesować. A może tylko nie sprawiają kłopotu. Dwóch synów ma, zdaniem ojca, prawdziwego fioła: jeden na punkcie muzyki, drugi na punkcie poezji. Ten drugi, Bert, pracuje w policji.
Tak, nie przesłyszałam się, jest policjantem. Bardzo chciałby mnie poznać, więc Edith zaprosiła go na kolację.
Bert okazuje się niepozornym mężczyzną około trzydziestki, o niespokojnych oczach i niepewnym uśmiechu. Zaskakuje mnie pytaniem o rodzaj poezji, jaką lubię i jaką tłumaczę.
Nic z tego, czego mogłam się spodziewać od policjanta z Cheyenne. Żadnych stereotypowych pytań, jakimi karmiono mnie w autobusach Greyhounda, czy na stateczkach podczas „sightseeing tours”: „Warsaw? It’s in Russia, isn’t it?”; „How did you get here?”; „How do you like it here?”.
Nie będę udawała: ten policjant zastrzelił mnie bez użycia broni. Jeśli posiada rewolwer, to wraz z mundurem zostawił go w domu. Tutaj stosuje własną metodę: obezwładniania przez zaskoczenie.
Jak się zapatruję na współczesną poezję amerykańską? Czy uważam, że poeci obrali właściwy kierunek, rezygnując z metrum, z rymu, z klasycznej strofy? Czy takie utwory łatwiej się tłumaczy? Jaka jest różnica między językiem angielskim, który przecież studiowałam, a jego amerykańską odmianą?
Kiedy w pewnej chwili nie mogę znaleźć właściwego określenia, żeby jakoś sprecyzować mój pogląd, Bert podrzuca mi kilka angielskich wyrazów, które pomagają mi wybrnąć. Kiedy wymieniam kilka nazwisk poetów, których tłumaczyłam, uradowany Bert cytuje fragment „Żonki Nancy” Roberta Burnsa i ogłasza, że to jego ulubiony poeta. […]
Edith, wyraźnie zadowolona z wieczoru, zapowiada synowi, że odwiedzimy go następnego dnia. Uprzedza mnie przy tym, że zastaniemy tam na pewno okropny bałagan („quite a mess”). I zastajemy.
Wprawdzie sześciorga dzieci Berta nie ma, matka (pielęgniarka) ma wolny dzień, więc zabrała wszystkie do swoich rodziców, ale to, co widzę, przerasta moje oczekiwania. Czegoś podobnego nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć w Ameryce. Mieszkanie Edith, choć zaniedbane, jest w porównaniu z tym oazą porządku. Chaos, bałagan, to zbyt łagodne określenie na to, co tu się dzieje. Ani sześcioro dzieci, ani poetycki „bzik” Berta nie usprawiedliwiają tej kosmicznej ruiny. Wszystkie klamki pourywane, wszystkie krany ciekną, wszystkie krzesła zawalone ubraniami. I wszędzie stoją brudne talerzyki z resztkami jedzenia.
Staram się ukryć zaskoczenie, zwłaszcza że Bert jest najwidoczniej przerażony naszą wizytą. Czy o niej zapomniał, czy matka go nie uprzedziła? Biedak chwyta za szczotkę i z pośpiechem zaczyna zamiatać. Edith wyrywa mu ją z ręki z irytacją.
– To i tak nic nie pomoże. Pokaż jej lepiej swoje książki.
Bert posłusznie prowadzi mnie do drugiego pokoju, gdzie – o dziwo! – na prymitywnych półkach porządnie poustawiane trwają tomy wierszy. Nie jakieś piękne wydania, ale tanie, wyczytane książki, noszące wyraźne ślady częstego do nich zaglądania. Posegregowane według krajów i alfabetu. Bert pamięta świetnie, gdzie co stoi, znika jego zmieszanie, z zapałem wyciąga swoje ulubione tomiki, wśród których, oprócz „Wierszy Szkockich” Burnsa jest i Walt Whitman, „Hajawatha” Longfellowa, a co dziwniejsze, „The Far Field” Theodora Roethkego, które tłumaczyłam.
Podczas kiedy jego matka, która taktownie zostawiła nas samych, usiłuje doprowadzić mieszkanie do jako takiego ładu, Bert przyznaje się do grzechu wierszowania i pokazuje mi chudy zeszyt zapisany chaotycznym, trudnym do odczytania pismem. Proszę, żeby sam mi coś przeczytał. Rzuca mi podejrzliwe spojrzenie, ale moja w miarę niewinna mina przekonuje go. Czyta, zapominając o nieśmiałości, i – co dziwniejsze – jest w tym prostym, bezpretensjonalnym wierszu kawał poezji. […]
Następnego dnia opuszczam dom, do którego przyjeżdża „cały świat”. Wyjeżdżam z Cheyenne i wpadam w kryształowe powietrze płaskowyżu. Myślę o widzianym kiedyś filmie „Jesień Cheyennów”, o indiańskim szczepie, zamieszkującym niegdyś te ziemie. Gdzie zniknęli? Czy, jeśli ocaleli z pogromu, znaleźli sobie jakieś miejsce podobne do tego? Czy żyją ściśnięci w rezerwacie, jak zwierzęta w ogrodzie zoologicznym? Długo jeszcze czuję tę wysokość, ciśnienie rozrzedzonego powietrza. […]
1974
Biblioteka Kongresu
Po naciśnięciu guziczka komputera otrzymuję wszelkie dane dotyczące poszukiwanej książki. To cud cywilizacji, który dotrze do naszego kraju dopiero za kilka ładnych lat.
Biblioteki z fiszkami, bibliotekarki, które pomagają w odnalezieniu odpowiedniej książki na półce, to wszystko odejdzie w przeszłość. Zostanie komputer, który wyświetli nam wszystko, czego potrzebujemy. Maszyna wszystkowiedząca, bezduszna, z którą trudno wymienić kilka słów o pogodzie, o wypożyczonej książce, o jej wadach i zaletach.
A jednak odpowiada na moje pytanie, które chyba niezbyt często tutaj bywa zadawane: o książki Anny Kamieńskiej.
Anna nie żyje od przeszło roku. Chcę ją tutaj odnaleźć, przeczytać jakiś jej wiersz.
I na monitorze pojawia się jej nazwisko. Kilka tytułów zbiorów poetyckich, książek dla dzieci. Nie umiem sobie poradzić z tą inteligentną maszyną. Proszę o pomoc młodego bibliotekarza. Nie patrzy na mnie ani ze zdziwieniem, ani z pogardą. Amerykanie przechodzą chyba trening w grzecznym traktowaniu klienta, czy to będzie supermarket, księgarnia, czy Biblioteka Kongresu.
Czytam na monitorze polski wiersz Anny Kamieńskiej. Elektroniczny obraz wiersza. Nie biorę do ręki książki, nie czuję jej objętości, ciężaru, zapachu papieru. Nie słyszę szelestu kartek. I sam wiersz nagle staje się obcy: jest zlepkiem liter ułożonych w słowa. Trudno mi go zaakceptować, czytam wiersz jak fragment filmowego dialogu, przełożony na polski, jak napis umieszczony pod obrazem. Nad nim, na obrazie widzę niebieskie oczy Anny, jej ciepły uśmiech, i zamiast słów wiersza słyszę jej słowa, którymi witała na progu swojego mieszkania: „Dobrze, że jesteś”. Dobrze, że byłaś, Anno.
– O’key? – pyta zaniepokojony moim milczeniem bibliotekarz.
– O’key – odpowiadam, tłumacząc sobie koniec dialogu. Dlaczego nie wzięłam ze sobą żadnej polskiej książki.
I czy to jeszcze jest biblioteka, czy komputeroteka?
1987
Amherst, Massachusets – śladami Emily Dickinson
Jeden z piękniejszych zakątków wschodnich Stanów. Wzgórza porośnięte lasami, zieleń i złoto. Cisza prowincjonalnych miasteczek, rozsiadłych spokojnie z dala od rozpędzonych autostrad.
Amherst w stanie Massachusetts.
Tutaj całe życie spędziła kobieta, dla której wszystko było możliwe. Nie opuszczając domu, potrafiła wędrować po świecie. Ogród prowadził ją poza granice widzialnego świata, myślą sięgała do najgłębszych pokładów ludzkiej duszy. Jej wyobraźnia nie znała żadnych ograniczeń.
A przecież była zwyczajną dziewczyną, urodzoną w tym miasteczku, kobietą z krwi i kości. Opiekowała się chorą matką, znosiła kaprysy surowego ojca, sadziła kwiaty w ogrodzie. Była. Zostawiła siebie w wierszach. Towarzyszą nam w chwilach zachwytu i uniesienia, w chwilach przygnębienia i rozpaczy. Sto lat temu ta kobieta mówiła o wszystkim, czym żyła. Po stu latach możemy posłużyć się jej słowami, żeby wyrazić nasze uczucia.
Tutaj mieszkała, tutaj pisała. Piętrowy dom zwieńczony wieżyczką, z której Emily Dickinson oglądała okolicę. Oto hol, z którego wchodzę drewnianymi schodami na piętro, do jej pokoju. To samo dziewicze, nakryte białą kapą łóżko. W gablocie za szkłem wisi jedna z białych sukien panny Emily. Na oknie, obok doniczek z kwitnącą begonią, koszyczek, który, po napełnieniu słodyczami, spuszczała oczekującym dzieciom. Może to prawda, może tylko legenda. Dzieci pewnie się z niej śmiały: śmieszna, stara panna Dickinson. Od dwudziestu lat nie pokazuje się już obcym. Czasem tylko przemyka ścieżką na tyłach domu, biegnie w najbliższe sąsiedztwo, do „Evergreen”, zielonego domu, gdzie mieszka brat, Austin, i jego żona, jedyna przyjaciółka, która wie o tym, że Emily pisze wiersze.
Idę tą ścieżką i zdaje mi się, że widzę przed sobą drobne ślady stóp.
W ogrodzie za domem zrywam malutki bratek. Robię się sentymentalna.
Emily chowa w kuferku kartki z notatkami, których redaktorzy pism nie chcieli uznać za wiersze. Nie rymowane, pisane nieregularnym rytmem, dziwne. Dopiero za kilkadziesiąt lat, wydobyte z kuferka, stopniowo ukazywane światu, staną się zrozumiałe.
Mówi się o poszerzaniu wyobraźni przez podróże, lektury, kontakty z ludźmi, o konieczności wymiany doświadczeń z innymi artystami. Czy istotnie są potrzebne związki i stowarzyszenia twórcze?
Emily Dickinson żyje w izolacji i osamotnieniu. Z własnego wnętrza, z otaczającej przyrody czerpie siłę. Z niej samej wypływa czyste źródło poezji.
Jak ciasny jest świat, w którym żyje „pustelnica z Amherst”. Ten dom, ten ogród, najbliższa rodzina. Idę na pobliski cmentarz, gdzie wśród trawy stoją proste nagrobki z białego kamienia. Kolejne imiona rodziny Dickinson. Wśród nich także imiona i daty narodzin i śmierci Emily. I słowa „called back” – wezwana do powrotu.
Za chwilę odjadę z Amherst. Za kilka dni odlecę daleko stąd, do domu.
Ustać na obcym brzegu
z tą nostalgią, nostalgią nieskrytą,
gdy ściga nas ojczysty kraj
i powietrze rodzinnego błękitu –
oto wszechwładna udręka […]
Skąd ona to wiedziała?
Słońce zachodzi za drzewami i przesiewa przez szczuplejące, ciemne gałęzie białozłoty odblask, którego nie potrafię opisać. Podświetlone chmury, które u spodu już szarzeją, przybierają barwę północy. Wysoka sosna trójkątem wrysowuje się w błękit, przekreślony jednym białym pasmem. Za chwilę wszystko stanie się szaroniebieskie, rysunek sosny pociemnieje i zapadnie zmrok.
Jaki sens mają podróże, ucieczki od kraju, od własnego życia, od siebie?
Może po prostu pozwalają ten sens odnaleźć?