20 gru

Lech Budrecki: Odwiedziny

Przesłuchiwali mnie drugą dobę z rzędu. Po raz ósmy kazali napisać życiorys i zostawili w pokoju śledczym. Miałem przed sobą kilka arkuszy papieru zagiętych z lewej strony. Obok leżał chemiczny ołówek. Wziąłem go do ręki, obracałem w palcach. Był okrągły i śliski. Kto go tu zostawił? Ten ryży, ospowaty, czy ten ze złamanym nosem?
Usłyszałem hałas. W drzwiach stał niski, gruby mężczyzna. Ciężko sapał. Potem chwycił coś bardzo szerokiego i wsunął do pokoju. Wyprostował się, przygładził włosy.
– Wszystko dla pana, mileńki. Ot, widzi pan, zmęczyłem się. Drzwi przyniosłem. Chciałem łóżko wstawić. Ale… – cmoknął. – Niedbalstwo. Prosiłem, żeby panu łóżko przynieśli. I zapomnieli. Więc drzwi… Wojłokiem wybite. Zawsze lepiej niż na stole albo i na krześle. A i to sam musiałem. Obowiązków nie szanują. Ot, co! – Podniósł palec do góry.
Próbowałem wstać z taboretu, ale mężczyzna zatrzymał mnie gestem ręki.
– Nie trzeba, nie trzeba. A ja, widzę, panu przeszkadzam. Pan, widzę, pisze. Pisz, mileńki. No prawdę pisz. Od prawdy na duszy spokojniej. Dusza robi się bieluśka, czysta.
Umilkł. Stuknął się w czoło.
– Ach. I zapomniałbym. Głowa źle pracuje. Starość nie radość. Ja przecież interes mam do pana. – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Czytałem pańskie raporty. Pan wie, jakie… Archiwum z powstania… Wy zakopali, a my znaleźli. – Znów uśmiechnął się, tym razem jakby figlarnie. – Wyjątkowa obiektywność. Wyjątkowa. Pokiwał głową. – Akuratność. Nie, nie przesadzam. Ja nie komplemencista. Akuratność… – Westchnął. – Szkoda pana. Pan sam rozumie. Są dokumenty. Sytuacja… Jakby tu powiedzieć? Niekomfortowa. Pan pozwoli, że ja usiądę? Bo ja w gościach… Pan gospodarz… – Przysunął sobie krzesło. Usiadł. – Zastanawialiśmy się dzisiaj. Nawet wiceminister był. Mnie aż nieprzyjemnie mówić. Wybór padł na was.
Spojrzałem na ołówek. Przez cały czas trzymałem go w dłoni.
– Długośmy myśleli, kogo by na wasze miejsce. Ale nie ma, zrozumcie. A proces musi być, proces trzeba. Głową my kręcili i tedy, i siędy. No wy jeden.
Odczekał chwilę.
– Oj, wy człowiek uparty. Wy znali Korna? Tak wy powiecie, że wam kazali nawiązać z nim kontakt. Po linii organizacyjnej. Papiery przekazać. Jakie? Nie wiecie. Wyście to zrobili. I tak dalej, i tak dalej…
Mrugnął okiem.
– Co? Wy nie znali Korna? To się pokaże. Pożyjemy, zobaczymy. A wybór padł na was. Rozumiecie? Szkoda. Sam was broniłem. Taki zdolny człowiek. Inżynier dobry. No cóż ja mogę? – rozłożył ręce. – Pan by mógł pójść wysoko. Za granicę wyjeżdżać. Na zjazdy architektów. Paryż, Rzym, Londyn… My by trudności nie robili. Nie, nie… Do partii nie trzeba. My by pańskie przekonania szanowali. Pan katolik? Pan by do kościoła chodził. Pan by mógł się nam sprzeciwiać. Ot, na przykład, że są… Jak one tam? O, anioły… – Znów mrugnął okiem. – Tylko podpisać… Nie współpracę. A skądżesz! Nie ośmieliłbym się pana fatygować. Ot, protokólik…
Wyjął z bocznej kieszeni marynarki zwinięty rulon.
– Odnośnie do Korna. Gotowy. Machnie pan piórem i wszystko w porządku. Wychodzi pan. Żona obiad gotuje. Mateczka się ucieszy. Biedna ona, starowinka. Jak pomyślę… – nie dokończył. – Protokólik pan przeczyta, zapozna się. Może?… Jest kłopot – podrapał się w głowę. – Na pamięć lepiej się nauczyć.
Chciałem coś powiedzieć, o coś zapytać, ale nie bardzo wiedziałem, o co. Wszystko toczyło się nade mną, wokół mnie. Wirowało zbyt szybko, bym mógł się w tym połapać. Czułem tylko, że sztywnieją mi palce u rąk i kurczowo zaciskałem ołówek.
– A ty, mileńki, nic nie mówisz? A rękę podnieść, to umiał. Na naród… – Wstał z krzesła. Popatrzył na mnie. – Pan jemu szkodził. Temu swojemu narodowi. Ja wiem, pan nie chciał. Ale pan szkodził. Pan może pomóc. Pan wie, co to ojczyzna?
Podszedł do okna. Otworzył je, oparł się o kratę.
– To i ta noc, i te gwiazdy, i światła w oknach. I ludzie mówią tym samym językiem. – Odwrócił się ku mnie. – Wy dziwny człowiek. Zdradziliście ojczyznę. I teraz nie chcecie przekreślić tego, coście nabroili. My wam dajemy okazję. Pomyślcie.
Milczałem.
– Pomyślcie. My nie przymuszamy. U nas każdy ma swobodną wolę. Ale pomyślcie. – Stanął obok mnie.
– Wy, oczywiście, wiecie. Człowiek biologiczny organizm. A biologiczny organizm to i bodźce. W książce wyczytałem. Jest próg wytrzymałości. Tak się naukowo nazywa. Próg przekroczysz i… – Wzruszył ramionami.
Podszedł do drzwi i zapytał:
– Okno zamknąć? Panu będzie zimno.
Potrząsnąłem głową.
No, to przepraszam.
Po chwili znów skrzypnęły drzwi. Wsunął głowę. Powiedział jakby z zawstydzeniem:
– Jeszcze raz niepokoję. Ale zapomniałem. Naprawdę zapomniałem powiedzieć dobranoc. Tak, dobrej nocy.
Położył palec na ustach i zaraz potem szepnął:
– Pomyślcie. A protokólik zostawiam. Do wglądu.
W kilka dni potem zaczęli mnie bić. Bili najpierw kijem obciągniętym gumą, później kablem, później sznurem splecionym z drutu, kazali robić przysiady, przypalali paznokcie papierosem, sadzali na żelaznej nodze taboretu, która rozrywała odbytnicę, nie dawali spać przez tydzień, dwa tygodnie, może dłużej… A ja? Nie pamiętam, nie pamiętam.