15 lip

Kevin Fanning: Ballady o czymkolwiek

Jak wyleczyłem twoje serce

W nocy, kiedy spałaś, zoperowałem ci serce. Robiłem wszystko bardzo powoli, żeby cię nie zbudzić: samo pierwsze nacięcie zajęło mi całą noc, a przez trzy następne przedzierałem się przez kolejne warstwy tkanek i kości.
Raz, gdy zaciskałem tętnice, zaczęłaś się ruszać; wpadłem w popłoch i zrozumiałem, że powinienem był przygotować wymówkę, jakieś w miarę sensowne wyjaśnienie. Wstrzymałem jednak oddech i po chwili się uspokoiłaś. Zresztą, gdybym musiał się tłumaczyć, cały plan i tak by przepadł.
Kiedy już wyjąłem serce, siedziałem nad nim przez resztę nocy, całkiem sam, i wszystko starannie poprawiałem. Wiedziałem, że gdy tylko otworzysz oczy, poznam, czy operacja się udała. Zaszyłem serce na swoim miejscu, położyłem się obok ciebie i czekałem, aż przez okno wleją się pierwsze promienie słońca.

Co znaczyło być wszechświatem

Poszukiwania nareszcie dobiegły końca. Naukowcy i astronauci wrócili na Ziemię.
– Przykro nam – oznajmili tłumom zbierającym się w miejscu lądowania statku. – Okazuje się, że nigdzie indziej we wszechświecie nie ma życia.
– Czy to pewne? – zawołał ktoś z tłumu.
– Tak – odrzekł jeden z naukowców. – Sprawdziliśmy.
Gęstniejący wielotysięczny tłum zjeżył się.
– To znaczy, że jesteśmy sami? Nic więcej nie ma? – zapytała jakaś kobieta.
Naukowcy i astronauci kiwali głowami i wzruszali ramionami.
– To nam raczej nie daje zbyt wiele nadziei – zauważyła inna kobieta. – Skoro jesteśmy całkiem sami we wszechświecie i tak po prostu sobie żyjemy, a potem umieramy i koniec. Trochę to bez sensu.
Wszystkie spojrzenia powędrowały w stronę naukowców.
– No cóż, nie wykluczyliśmy jeszcze istnienia nieba. Możliwe, że jest jakieś życie po śmierci.
– Kiedy będzie wiadomo na pewno? – zapytał jakiś mężczyzna.
– Najpóźniej w czwartek. Czekamy na wyniki paru testów.
– Dobrze, w takim razie przyjdziemy tutaj w czwartek – powiedział ktoś inny, a reszta mu przytaknęła. Potem wszyscy rozeszli się do domów. Następne kilka dni upłynęło powoli. Ludzie chodzili do pracy, ale niezbyt się do niej przykładali. Blogerzy opublikowali parę linków i zdjęć, ale ich notki były dość krótkie. Dzieci chodziły do szkoły i słuchały nauczycieli, ale w ogóle nie przejmowały się tym, że czegoś nie dosłyszały. Rodziny jadały głównie w restauracjach, bo nikomu nie chciało się zmywać naczyń.
W czwartek rano wszyscy obudzili się wcześnie, szybko zjedli śniadanie i pojechali spotkać się z resztą. Wiele osób poumawiało się i przyjechało jednym samochodem. Nie mogli się doczekać spotkania i bardzo byli ciekawi, co takiego porabiała reszta przez te kilka ostatnich dni. Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że prawie wszyscy są ładnie ubrani, choć nikt tego z nikim nie uzgadniał. Po prostu tak wyszło.

Pst, nowy język

Zabronili nam ze sobą rozmawiać. Podsłuchują nasze rozmowy telefoniczne, czytają e-maile, śledzą trasy, którymi poruszamy się po mieście. Musimy znaleźć inne sposoby komunikowania się.
Na Twitterze odpowiadasz na pytania osób spoza listy kontaktów. @prag: „Nic się nie zmieniło” i @tęsk: „Tak, ciągle stoi obok mojego łóżka”.
Na Wikipedii edytuję wpisy na temat naszych ulubionych piosenek. Dopisuję krótkie zdania, na pozór o historii piosenki – ale tak naprawdę są to nasze historie z nią związane. Nikt ich nie skasuje, bo to wszystko prawda.
Ludzie, którzy czytają moje linki na del.icio.us, myślą, że już o tobie zapomniałem, ale ja tak dobieram tagi, żebyś wiedziała, że obmyślam plan.
Codziennie rano robisz zdjęcie swojego niepościelonego łóżka i wrzucasz je na Flickra. Bezsenne noce odciskają na prześcieradle ślady w kształcie sinusoid. Ściągam te zdjęcia na swój komputer, znajduję sinusoidy i konwertuję do formatu mp3. Potem słuchając iPoda czuję na karku twój oddech.

Wydrążona Jennifer Love Hewitt

Jennifer Love Hewitt ma pośrodku brzucha szklane okienko, przez które można zajrzeć do środka. Brzuch Jennifer Love Hewitt wygląda jak wnętrze wiejskiej chatki rodem z irlandzkiej wsi. Stoją tam drewniany stół i krzesło, ręcznie wykonane i wytarte przez dziesiątki lat. Okopcony miedziany czajnik wisi przy wyciosanym z kamienia palenisku. Jest to miejsce ciche i przyjemne, co nie powinno dziwić, wziąwszy pod uwagę serdeczność i pogodę ducha Jennifer Love Hewitt.
Ale od czasu do czasu, jeżeli obserwator jest cicho jak truposz i jak truposz cierpliwy, przez komin, czyli jej gardło, wlatuje szkielet małego ptaszka. Trzepocząc kośćmi, ląduje na podłodze i dziobie zbłąkane ziarna i źdźbła słomy. Potem podfruwa na krzesło, a stamtąd jeszcze wyżej, na drewniany stół. Malutkie kości grzechoczą, kiedy składa skrzydła i usadawia się, by odpocząć.
Z czasem szkielet ptaszka zasypia. W naprzeciwległych oknach chatki widać, jak dzień zmienia się w noc.
Niewielu widziało to na własne oczy, a wśród nich jeszcze mniej jest takich, którym można zawierzyć na słowo. Wszyscy jednak przysięgają, że w owej chwili, kiedy noc wydaje się zimna jak popiół w palenisku, za drzwiami rozlega się odgłos powolnych kroków. Nie widać, kto się zbliża do chatki, ale po szuraniu nóg po kamieniach słychać, że kuleje, albo może wlecze jakiś ogromny ciężar. Aż wreszcie, kiedy gość staje u drzwi, zalega głęboka i przejmująca cisza, taka, którą czuć na dnie duszy – jak gdyby stało się samotnie nad brzegiem nieruchomego jeziora w blasku księżyca.
Potem rozlega się donośne pukanie do drzwi, tak mocne, że cała chatka zdaje się drżeć w posadach. Szkielet ptaszka, klekocząc kościstym dziobem, podrywa się ze snu. Drzwi nagle otwierają się na oścież i podmuch wiatru zrzuca szkielet ze stołu. W progu stoi jakaś postać, jej zarys czernieje na tle nocnego nieba. Kształt ma niby człowieczy, ale jest w niej coś nieludzkiego. Za chwilę przekroczy próg chatki, odsłoni twarz, a może i swoje zamiary. Lecz właśnie wtedy Jennifer Love Hewitt zawsze się odwraca. I nikt nie wie, co się dzieje dalej, i trudno coś więcej powiedzieć na ten temat.

Zniknięcie

Jeniffer Love Hewitt znikała bardzo powoli. Po każdej sfilmowanej scenie tylko troszkę. Nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, dopóki któregoś dnia nie spostrzegliśmy, że słońce jakby przez nią przeświecało. Z czasem przestaliśmy słyszeć jej głos. Zdawało się, że mówi do nas z bardzo, bardzo daleka. Przez pewien czas widzieliśmy ją tylko jeśli staliśmy bardzo blisko i nieruchomo. Niedługo potem stała się całkiem niewidoczna, lecz wciąż czuliśmy, że jest wśród nas.
Kręciliśmy kolejne sceny, jak gdyby nic się nie zmieniło. Omijaliśmy miejsca, w których powinna stać, w rozmowach robiliśmy przerwy na jej słowa. Nie do końca wiadomo, jak długo to trwało ani czy już się skończyło.
Czasem łapiemy się na tym, że gramy jakąś scenę bez niej. Robi nam się wtedy wstyd i obiecujemy sobie, że już nigdy o niej nie zapomnimy, ale jest coraz trudniej. Wypowiadamy te obietnice spontanicznie, jak gdyby miały być wiecznie aktualne. Podnosimy nasze dłonie do światła.

Najlepsza aktorka

Najgorsze były gale rozdania nagród. Każda sekunda pod czujnym wzrokiem milionów uwieczniona w wysokiej rozdzielczości. Owszem, moc Jeniffer Love Hewitt była prawie nieograniczona, jednak pod warunkiem, że ludzie w nią wierzyli. Gdyby to złudzenie prysło, wszystko by przepadło. Dlatego musiała się skupić na tu i teraz, a w żadnym razie nie mogła odpłynąć w rozmyślania o rzeczach naprawdę ważnych. Ze wszystkich prób i wyzwań, z jakimi mierzyła się na przestrzeni dziejów, to jedno kosztowało ją najwięcej.
Nie chodziło, rzecz jasna, o to, żeby przejmować się całym tym blichtrem, zwycięstwem albo przegraną. Cała sztuka polegała na udawaniu, że się uczestniczy w tej chwili i że jest się ciekawą wyników. Taki a taki wygrał w takiej kategorii. „Dobrze”. Doceniono aktorkę zmagającą się z przeciwnościami losu. „Brawo”.
Blogerzy rzuciliby się jej do gardła, gdyby choć przez chwilę wyglądała na znudzoną. „Jennifer Love Hewitt patrzyła w sufit podczas ogłoszenia zwycięzcy w kategorii «Najlepszy pocałunek w filmie kryminalnym». Jennifer Love Hewitt szeptała zaklęcia, gdy aktor, w którym była kiedyś zakochana, prezentował nagrodę za «Najlepsze efekty świetlne w komedii zagranicznej»”. Mniejsza o to, że pruła się na szwach materia wszechświata. Mniejsza o to, że w tej samej chwili nad widownią fruwały widmowe demony. Może jeszcze nie w tej czasoprzestrzeni, ale powoli gromadziły energię i już szykowały się do kolejnego ataku na ten wymiar.
Jennifer Love Hewitt czuła, jak ciemna materia oddzielająca ten świat od sąsiedniego odkształca się i rozciąga – czuła to nawet teraz, siedząc w rozjarzonym reflektorami Shrine Auditorium, w sukni, którą magazyn „People” ogłosi za kilka dni „najgorszą kreacją wieczoru”. A przecież w tej rzeczywistości ludzkie oko mogło dojrzeć co najwyżej jedną dziesiątą jej stroju. Czy znawcy mody dostrzegli, że jej magiczna zbroja pochłania światło i ciepło, czyniąc ją prawie nieśmiertelną? Wątpliwe, by widzieli też dwa bliźniacze sztylety na jej przedramionach, należne jej z urodzenia.
Czuła, że pozostało niewiele czasu. Już wkrótce miała się rozpętać wielka bitwa. Wyczekiwała jej z podnieceniem, ale pamiętała, że nie może sobie pozwolić choćby na chwilę nieuwagi; że musi wyssać z tego tłumu jak najwięcej zachwytu i podziwu, jeżeli chce go uratować. Coś się działo na scenie. Widownia zaczęła bić brawo – i Jeniffer Love Hewitt również.

Ballada o czymkolwiek

Ishi założyła konto na Twitterze – tylko po to, żeby wyliczać wszystko, czym jej mąż Rafael w danej chwili się nie zajmuje, chociaż powinien.
Oczywiście, takich pasywno-agresywnych zachowań jest w internecie całe mnóstwo. Ale ponieważ niektóre strony służą wyłącznie obserwowaniu  ciekawych sposobów wyrażania pasywnej agresji, nawet taka kropla w morzu potrafi wywołać pewne poruszenie. Toteż wkrótce wiadomości na profilu Ishi – takie jak „Zasnął (umarł?) na kanapie zamiast skosić trawnik” czy „Dom się sypie, a on siedzi w łazience” – śledziło już ponad 20 000 osób.
Temat szybko podchwyciły ogólnokrajowe media. Ishi musiała teraz znajdować czas na tweetowanie pomiędzy kolejnymi wywiadami.
Ostatecznie Rafael zorientował się w sytuacji, bo coraz bardziej zabiegana żona przestała go zamęczać, żeby zrobił w domu to i tamto.
„To samospełniająca się przepowiednia” – powiedział sam do siebie. „Jeżeli Ishi nie będzie mi mówić wprost, czego ode mnie chce, to będzie coraz więcej niezrobionych rzeczy, a ona będzie miała coraz więcej powodów do narzekania. Ta sytuacja jest beznadziejna”.
Rafael rozpoczął na Flickrze projekt zatytułowany „Miejsca, w których moja żona nie uprawia ze mną seksu”. Zdjęcie kanapy, podpisane: „Na kanapie”. Zdjęcie podłogi w kuchni, podpisane: „Na podłodze w kuchni”. Zdjęcie łóżka, podpisane: „Nasze łóżko”. Same zdjęcia niczym się nie wyróżniały, ale Rafael starannie je otagował i wysłał do wielu grup na Flickrze, dzięki czemu w niedługim czasie obejrzało je, polubiło i skomentowało tysiące ludzi. Za ich namową Rafael robił coraz więcej zdjęć i dodawał je do coraz to nowych grup.
Ishi i Rafael popatrzyli na siebie, zastanawiając się, kto pierwszy dostanie propozycję napisania książki.
Koniec.

Po wybuchu wojny

Wkrótce po wybuchu wojny straciliśmy dostęp do internetu. Nie mogliśmy dodawać nowych wpisów na blogach, więc odkurzyliśmy notesy. Poza tym niewiele się zmieniło: pisaliśmy to samo i tak samo, tyle że gdzie indziej. Wciąż o tym, jak spędzamy czas, co jemy i dlaczego przez kilka ostatnich dni nie było nowych wpisów. Nie bardzo wiedzieliśmy, do kogo ani po co to wszystko piszemy, ani czy ktoś to w ogóle kiedyś przeczyta. Zrozumieliśmy, że się modlimy.

Jak się sprawy potoczyły

W rok po rozpoczęciu projektu zakończyliśmy ładowanie wszystkich naszych zdjęć na Flickra. Pozostało jeszcze sprawdzić, czy na pewno niczego nie pominęliśmy.
– No – odezwał się Stewart – wygląda na to, że sfotografowaliśmy wszystko.
Ktoś zapytał, czy mamy zdjęcie wulkanu St. Helens sprzed wybuchu. Tak, mamy. A zdjęcie Appalachów spowitych mgłą? Owszem, jest. Mieliśmy też zdjęcie atrakcyjnej kobiety w wytartym podkoszulku z napisem „Maui ’68”, zepsutego krzesełka na środku pustyni, pożaru lasu i Milesa Davisa z Ianem Astburym.
– Mamy co najmniej po jednym zdjęciu wszystkiego – oznajmił Stewart.
Zaczęliśmy wiwatować i składać sobie gratulacje. W końcu był to nie lada wyczyn. Wielu twierdziło, że nam się nie uda. Lecz oto do czego są zdolni ludzie, kiedy połączą siły. Oto co można osiągnąć za pomocą internetu.
Anil spytał, czy mamy zdjęcie zachodu słońca z 22 sierpnia 1998 roku.
Sprawdziliśmy.
Nie było.
– Musi gdzieś być – powiedział Stewart. – Jesteście pewni? Na pewno jest źle otagowane.
Ale niestety, nie było takiego zdjęcia.
– Mamy przecież wszystkie inne zachody słońca – przypomniała Heather. – Włącznie z 21 i 23 sierpnia tego samego roku. Czy to nie wystarczy?
– Ech! Ale prawie nam się udało – powiedział Derek.
– Z tego, co pamiętam, to był piękny zachód – odezwał się Jason. – Chyba pisałem o nim na blogu.
– Mamy wszystkie inne! – powtórzyła Heather.
– I co z tego – mruknął Anil.
– A nie, czekajcie – zawołał Matt. – Mam go. Zapomniałem wrzucić. Przepraszam.
Załadował zdjęcie na stronę i wszyscy je obejrzeli.
Było nawet ładne.
To wszystko działo się już po tym, jak odkryliśmy nową planetę.

* * *

To był dziwny czas, pełen emocji i coraz to bardziej zdumiewających odkryć. Daleko w kosmosie jest inna planeta, podobna do naszej! Istnieje na niej życie! Mało tego, mieszkają tam ludzie! Wyglądają prawie tak jak my! Lecz o zgrozo! – ich słońce gaśnie i wkrótce umrą. Co robić? Czy należy im pomóc?
Oczywiście, że tak. Oczywiście, że trzeba im pomóc.
Głupio było nazywać ich „obcymi”, bo przecież pod wieloma względami byli tacy jak my. Pojawił się pomysł, żeby mówić na nich „inni”, ale wtedy mylono by ich z postaciami z serialu „Zagubieni”. Najprościej i najuprzejmiej byłoby utworzyć nowe słowo od nazwy ich planety, lecz okazało się, że oni nie mają takiego jak my bzika na punkcie nazw własnych, i trudno było ustalić, czy ich planeta w ogóle jakoś się nazywa. Nasi naukowcy, rzecz jasna, określali ją długim ciągiem cyfr, liter i myślników. Dlatego koniec końców prawie wszyscy mówili o nich „Kosmici”.
Po tym jak odkryliśmy Kosmitów, na całej planecie zapanowało coś w rodzaju rozejmu. Ludzie nagle przestali się dzielić na Pakistańczyków, Francuzów, Izraelczyków i Irańczyków; byliśmy tylko my i oni. Ale to nie trwało długo. Decyzja o sprowadzeniu wszystkich mieszkańców obcej planety na Ziemię wywołała niebawem spory i wzajemne pretensje. Ludziom, którym broniono wstępu do różnych krajów, nie podobało się to, że te same kraje, nie zważając na koszty, ściągały do siebie Kosmitów. Dla przykładu, niezadowolonych było wielu Meksykanów, którzy od dawna czekali na możliwość wjazdu do Stanów Zjednoczonych. „No dobrze”, odpowiadano, „ale jednak meksykańskie słońce nie umiera, więc może powinni dać sobie na wstrzymanie”. Mimo to łatwo było zrozumieć ich gorycz.

* * *

Tak więc mnóstwo ludzi było zbulwersowanych pomysłem sprowadzenia Kosmitów. Mniej więcej tyle samo było zbulwersowanych tym, że tamci są zbulwersowani. Sprawa była bardzo skomplikowana i wszyscy wyrażali swoje zdanie na blogach, forach i portalach społecznościowych. Czasem robili to uprzejmie, starając się przekonać innych do swoich racji, ale najczęściej szydzono z poglądów drugiej strony i usiłowano narzucać własne. Jednego dnia wchodziło się na MySpace i całe tło strony było jednym wielkim plakatem przeciwko pomocy dla Kosmitów. Następnego dnia na tej samej stronie przekonywano, że to nasz święty obowiązek i tak dalej. Jedni oskarżali firmę Google o filtrowanie wyników wyszukiwań na korzyść stronnictwa pomocy Kosmitom. Inni oskarżali Twittera i SixApart o kasowanie grup i kont użytkowników sprzeciwiających się pomocy. Wiele osób pisało, że wiele innych osób jest gorszych od Hitlera, niekiedy żartem, a niekiedy poważnie. Z tego powodu administratorzy forów musieli skasować mnóstwo wątków, przez co ludzie zaczęli się skarżyć, że są ofiarami cenzury, że nie ma już wolności słowa i że administratorzy są w zmowie z którąś ze stron.
Słowem, w internecie zrobiło się bardzo ciasno.
Mniej więcej w tym samym czasie za pośrednictwem MySpace odnowiłem kontakt ze znajomą ze szkoły średniej. Jej profil wypełniały zdjęcia pięcioletniej córeczki, która zmarła na raka.

* * *

Spędzam dużo czasu na poszukiwaniach starych znajomych przez Google i na różnych innych stronach. Pamiętam ich wszystkich i jestem ciekaw, jak potoczyło się ich życie: czy zupełnie inaczej niż moje i czy coś nas łączy.
Właśnie w taki sposób znalazłem Angelę na MySpace. W szkole chodziliśmy razem na wuef. Nie byliśmy może przyjaciółmi, ale mieliśmy wspólnych znajomych i zdarzało nam się rozmawiać na boku, kiedy cała reszta biegała i fikała kozły. Na swoim profilu umieszczała dużo zdjęć z córką, ale i takie, na których była sama. Zwykle miała zmęczony wyraz twarzy, chociaż czasem się uśmiechała. Wysłałem jej wiadomość, przypomniałem się, wyjaśniłem, jak ją znalazłem, napisałem, że jest mi przykro z powodu jej córeczki. Odpowiedziała i wymieniliśmy kilka listów. Nie byłem pewien, czy naprawdę mnie pamięta, czy po prostu stara się być grzeczna. W końcu chodziliśmy razem tylko na jedne zajęcia, i to całe wieki temu. Odpisaliśmy sobie kilka razy i na tym się skończyło. Nasze drogi życiowe całkiem się rozeszły i mieszkaliśmy daleko od siebie. Angela umieszczała na swoim profilu dużo ogłoszeń – współczesnych odpowiedników łańcuszków mailowych. Oto historia chorej dziewczynki, pomódlcie się o jej zdrowie. A to przestroga przed listami od firm, które chcą wykraść wasze hasła i dane osobowe. Oto moje wyniki quizu na temat ulubionych filmów i zespołów. Właściwie wiedziałem o Angeli tylko tyle, ile wyczytałem na jej stronie. Przejrzałem jej kontakty pod kątem innych dawnych znajomości ze szkoły, ale nikogo nie znalazłem.
Czasem zadaję sobie pytanie: dlaczego ci wszyscy ludzie, których szukam, nie szukają mnie? Może ich maile są przechwytywane przez mój filtr antyspamowy. Może mają ważniejsze rzeczy na głowie. Ale nie przestaje mnie to zastanawiać.

* * *

Kosmici przybyli na Ziemię i zaczęli się osiedlać. Z początku mówiliśmy do nich pomału, dużo gestykulując, ale dość prędko nauczyli się naszej mowy. Ich własne języki były znacznie bardziej skomplikowane; wiele codziennych zwrotów nie miało odpowiednika w naszych słownikach. Nie wiedzieliśmy, o co im chodzi, kiedy nam pokazywali zdjęcia wściekłego tłumu, dziewczyny w kolorowym kapeluszu i pustego pola.
A co najdziwniejsze, wciąż próbowali nas dotykać. Zrozumieliśmy, że pewne rzeczy potrafią sobie przekazać jedynie poprzez kontakt fizyczny. Niektórych słów i pojęć nie dawało się wyrazić inaczej niż przez dotyk. Bywało to nieco kłopotliwe i budziło w nas niepokój, ale i ciekawość.
Przez pierwszych kilka tygodni Kosmitom było u nas dobrze, lecz potem niespodziewanie zaczęli umierać. Okazało się, że atmosfera na Ziemi jest nieco inna niż na ich rodzimej planecie. Co prawda robiliśmy testy, ale nie mogliśmy uwzględnić rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia. Widocznie w naszym powietrzu brakowało jakiegoś istotnego składnika. W ciągu roku wszyscy Kosmici wymarli. Niekiedy pojawiały się iskierki nadziei: „Może przynajmniej ich dzieci, urodzone tutaj, zdołają się przystosować i przetrwają”. Ale niestety, również dzieci poumierały co do jednego. Wcześniej Kosmici prosili nas, żeby ich odesłać na rodzimą planetę, skoro i tak mają umrzeć. Ale to by zbyt dużo kosztowało, a poza tym umierali zbyt szybko. Przeprowadzano mnóstwo badań, eksperymentowano, debatowano. A gdyby spróbować tego i tego? Może trzeba ich zamknąć w specjalnym pomieszczeniu? Może dałoby się zmodyfikować ich geny? Nic jednak nie pomagało, a tymczasem Kosmitów było coraz mniej, zaledwie kilkuset, potem już tylko kilkunastu, aż w końcu nie został ani jeden. Niektórzy mówią, że rząd na pewno paru ocalił i trzyma ich gdzieś w ukryciu, podłączonych do maszyn w tajnych laboratoriach. Kto wie.
Wiele osób było rozgoryczonych śmiercią Kosmitów, bo przecież wydaliśmy mnóstwo pieniędzy, żeby ich sprowadzić na Ziemię. Co za marnotrawstwo! Wszystko na nic! Po co nam to było? Pomyśleć, że mogliśmy te wielkie sumy przeznaczyć dla głodnych, chorych i umierających mieszkańców naszej planety. Sam już nie wiem. Spisaliśmy ich opowieści. Oni nauczyli nas kilku pojęć, z których do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy. Pokazaliśmy im na zdjęciach rzeczy, które są dla nas ważne. Przygnębiały ich tylko zachody słońca, poza tym prawie wszystko im się podobało.

Tłumaczenie Łukasz Witczak

Od redakcji: Teksty „Wydrążona Jennifer Love Hewitt”, „Zniknięcie” i „Najlepsza aktorka” pochodzą z książki „Jennifer Love Hewitt Times Infinity” (Jennifer Love Hewitt razy nieskończoność). Z kolei „Ballada o czymkolwiek”, „Po wybuchu wojny”, „Jak się sprawy potoczyły” oraz cztery kolejne opowiadania bez tytułu pochodzą z „How I Learned To Love You From So Far Away” (Jak się nauczyłem kochać cię z daleka). Tytuł „Ballady o czymkolwiek” pochodzi od redakcji.