20 mar

Kazimierz Orłoś. Ikar z Rosochy. Opowiadanie mazurskie

Siedzieli przed barem „U Bartka”, pod parasolem z logo piwa „Żywiec”. Blisko szosy z Rosochy do Krzywiny po jednej stronie – po drugiej mieli młyn nad stawem, drewniany mostek i drogę na łąki. A dalej – lasy, lasy, za lasami jeziora. Lipiec, dzień powszedni, wczesna pora.
Pierwszy przyszedł Mietek Kwiatek – lat czterdzieści, bezrobotny, na zasiłkach. Zarost na twarzy, kamizela moro, łysa głowa. Niedługo po nim inwalida Gałązka – były kierowca. Podpierał się na dwóch szwedkach. W wyniku wypadku, jaki spowodował przed dwoma laty – bez nogi, za to z pierwszą grupą inwalidztwa – przeszedł na rentę. Następnie Janek Gruszka, zwany Tyką z racji chudej postury. Były pracownik Lasów Państwowych – pilarz, obecnie bezrobotny. Ostatni przybył Franek z Rosochy, tak jak Kwiatek nie ogolony, w czerwonej koszuli i białej bejsbolówce. Na nogach dziurawe adisasy. Postawił rower przy barierce wokół drewnianego podestu przed barem, wszedł po dwóch stopniach i przywitał się z kolegami podając każdemu rękę. – Cześć, cześć – mówił.
Kwiatek akurat wywodził o urzędnikach z Gminy w Barczewie. Wczoraj otrzymał odmowę w sprawie zasiłku, jaki przez ostatnie trzy miesiące pobierał. – Niby dlaczego, kurna, odmawiają? Żem już brał? A z czego, kurna, bede żyć? Oni tam siedzą, kurna, nie robią nic, tyko w stołki tego, złodzieje, aferzyści!
– Tak jest – przytakiwał Gałązka. – Ja od razu, jak tam wchodzę, zaczynam się trząść. Kule mi lecą z rąk. Z nimi niczego nie załatwi.
– Kurna – powtarzał Mietek – człowiek ledwo żyje, nie ma za co jedzenia kupić, dzieciaki nakarmić a wiadomo, że roboty nie znajdzie. Złodziejstwo i korupcja !
– Tak jest, tak jest !
– Ja bym ich wszystkich powystrzelał. Pod mur, pod ścianę i ta-ta-ta-ta-ta !, ta-ta-ta-ta-ta ! – Kwiatek uniósł się na krzesełku, żeby pokazać, jak strzela z peemu.
– O, to, to! – cieszył się Gałązka.
– Kurna – wtrącił się do rozmowy Franek i poszedł do baru po piwo.
Bartka Lewandowskiego (od imienia którego bar był barem „U Bartka”) nie było chwilowo za bufetem, tylko jego żona Krystyna – kobieta gruba, czerwona na twarzy i nieprzychylna Frankowi. Mieszkaniec Rosochy zasypiał przy stoliku, brudził serwety, poza tym brał piwo na krechę. Teraz, stojąc przed ladą, obok gabloty w której leżały na talerzykach plasterki ogórków i pomidorów oraz jajka na twardo przystrojone majonezem, rozpoczął pertraktacje
– Pani Krysiu, browarek z żubrem. Pani będzie łaskawa.
– Najpierw zapłać – powiedziała żona Bartka. – Pieniążki na stół!
– O to się rozchodzi, że chwilowo nie mam. Ale pani wie, kochana…
– Co? Co wiem? Co kochana? – rozkrzyczała się pani Krysia. – Kiedy ostatni raz uregulował?
– No przecież w ostatnim miesiącu – tłumaczył Franek. – Teraz tak samo będzie.
– Koniec! Od dziś płacicie od razu. Nie ma za darmo !
Rozmowa przeciągała się. Z dworu słychać było „kurna, kurna” Mietka. Franek nalegał, pani Krysia krzyczała. W końcu z kuchni wyjrzał jej mąż Bartłomiej. – A daj mu tego żubra, bo ci nie da spokoju ! – usłyszeli.
Franek podniósł rękę: – Cześć kolego ! – Przed laty chodzili z Bartkiem do podstawówki w Gałkowie.
Dopiero po słowach męża pani Krysia schyliła się, wypinając wielkie pośladki w pomarańczowych spodniach od dresu i wyjęła z dna szafy chłodniczej zieloną butelkę z żubrem. Szurnęła po bufecie w stronę Franka: – Bierze. Ostatni raz. Darmozjady !
Franek szybko wrócił na taras. Postawił butelkę na krawędzi stołu, ale nim usiadł, wymacał w kieszonce koszuli złożony w kostkę banknot dziesięciozłotowy. Przeznaczony na podróż PKS-em do Barczewa, gdzie jeździł do niejakiej Ziółkowskiej Barbary, wdowy z trójką nieletnich dzieci, na piętnastohektarowym gospodarstwie. Po śmierci męża (mówiono, że zmarł nagle na atak wątroby) nie dawała rady sama gospodarować i szukała różnych do pomocy. Franek był jednym z wielu, ale chętnie odwiedzał wdowę, ponieważ po pracy dostawał obfity posiłek a czasem, gdy zostawał na noc, Basia przychodziła do komórki obok stodoły, aby pocieszyć Franka, jak mówiła i wynagrodzić za pracę. Metalowe łóżko ze starymi materacami skrzypiało, przez otwarte okienko wpadał chłód nocy. Popiskiwały nietoperze. Chyba tylko tam, w Barczewie, Franek bywał szczęśliwy.
Teraz rozsiadł się, przybrudzoną bejsbolówkę naciągnął na czoło, odbił kapsel o blat stolika i podniósł butelkę do ust. Zabulgotało.
– Kurna – powiedział Kwiatek – temu to browar zawsze smakuje !
Franek otarł grzbietem dłoni usta. – A tobie to nie? A tobie to nie smakuje?

– Nie mówię, że nie, ale jak człowiek ma kłopoty, to nawet to piwo traci smak. No tak?
– Tak jest. Człowiek jest uzależniony od okoliczności – przytaknął Gałązka.
– A kto nie ma kłopotów? – machnął butelką Franek. – Ja nie mam? On nie ma? pokazał na milczącego Tykę. – O ma!
Akurat za barierką zobaczyli żonę Gruszki – Zośkę, zatrudnioną w miejscowym sklepie. Przyjechała na rowerze, zdyszana. Stała teraz i poprawiała ramiączka stanika pod bluzką bez rękawów. – Ty – powiedziała do męża- wiedziałam, gdzie cię szukać. Byli ci dwaj od elektryki. Musisz sam z nimi pogadać. Przyjdą za godzinę. Słyszysz ?
Tyka patrzył na żonę i milczał.
– No co, nie rozumiesz, jak do ciebie mówią?
– Który był – spytał Janek. – Ten gruby, czy inny?
– A ja tam wiem? Jacy oni są, co mnie to obchodzi? – zdenerwowała się Zosia. – Drugi raz po ciebie nie przyjadę. Do mnie, do sklepu, Hela przybiegła. Ale tutaj, po ciebie, nie przyjdzie. Na pewno ! – I żona Janka zawróciła rowerem-damką, szurając oponami po żwirówce, postawiła nogę na pedale i odjechała. – Za godzinę masz być w domu! – zawołała nie oglądając się.
– Po co ci elektrycy, Jasiu? – zainteresował się Gałązka.
– Ee, takie tam roboty elektryczne planuję. Prywatnie, bo jak robić za pozwoleniem, to ho ho !
– Ty to masz z ta kobietą – powiedział Mietek. – Zawsze cię znajdzie.
– A twoja cię nie szuka ? – spytał Gruszka. – Też za tobą łazi.
– Ja to mówię – odezwał się po chwili Franek – że najlepiej samemu żyć. Po co ci baba do szczęścia potrzebna? Żeby za tobą chodziła? I jeszcze o wszystko miała pretensje?
Gałązka zaśmiał się krótko: – Tak jest. Franek dobrze mówi.
– Dobrze, dobrze ! Łatwo się gada, jak się ślubu nie ma, bo żadna nie chciała ! – zaśmiał się Kwiatek.
– Co nie chciała? Co nie chciała? – rzucił się Franek. – To ja żem nie chciał! Żadna mi nie pasowała.
– Akurat ktoś ci uwierzy, Franiu. Nie chciały, boś ubogi pijaczyna – powiedział Mietek. Wstał, trącając nogę stołu, aż dwie puste butelki przewróciły się i poturlały po ceracie. Poszedł do baru.
Franek zasępił się. To prawda, w wieku czterdziestu trzech lat pozostawał stanu wolnego. Mieszkał w domu rodzinnym z matką, siostrą i szwagrem raz ich czwórką dzieci. Z zawodu ślusarz, od czasu jak Zakład Remontowy w Barczewie zlikwidowano, pozostawał bez roboty. Później, gdy stwierdzono u niego gruźlicę, otrzymał rentę – czterysta złotych z groszami. Ale matka nadal miała pretensje, tak samo siostra i szwagier, że nie ma roboty. Jakby robota czekała na tych, co nie mają ! Poza tym Franek, prawie każdego dnia, wracał nawalony, jak mówił, czyli zwyczajnie napity i oni znowuż o to mieli pretensje. Nie miał w domu rodzinnym spokoju. Nawet na stryszku, gdzie był u siebie – w pokoiku z okienkiem na pola – nad łóżkiem, na sznurach rozciągniętych od ściany do ściany, wisiały różnej wielkości majtki, koszule i bluzki, które siostra prała.

– Żyć się odechciewa – powtarzał coraz częściej Franek. – Ale co na to poradzisz, Jasiu? No nie? – zawołał i klepnął Tykę po plecach.
Wrócił Mietek z baterią puszek na tacy. – Proszę, koledzy ! Za te ostatnie grosze ! Znajcie pana
Ucieszyli się. Franek zaraz sięgnął po puszkę, tym razem „Królewskiego”. Napoczętą butelkę z żubrem postawił przy nodze krzesła. Akurat obok baru, drogą w stronę młyna, przejechała furka zaprzężona w siwe koniki. Ze stadniny w Rostkach. Szły raźno. Na ławeczkach siedzieli niemieccy turyści, których tak wożono dla przyjemności. Przeważnie emeryci – siwe głowy, kobiety w kolorowych bluzkach – szwargotali po swojemu.

– Patrzajta – powiedział Mietek – tym to dobrze. Nawet euro im nie żal na takie coś.
– A co myślisz? Po co tu przyjeżdżają? Żeby mercedesami po dziurawych drogach się tłuc? – zapytał Franek. – Ja bym tak samo na furkę się przesiadł.
– A idź, idź! Możeś ty sam Niemiec? Niemiec albo Żyd? Co?
Zaśmieli się. Powoli mijał czas. W południe, nad łąkami za stawem, powietrze jakby falowało w oddali. Upał, duchota. Tylko jerzyki nad barem przelatywały z krzykiem. Czasem na łąkach odzywały się żurawie: – Kru-u, kru-u! – słyszeli z daleka.
Ludzi przybywało: kajakarze zaglądali na piwo. Obok młyna chłopcy przewozili na wózkach kajaki ze stawu na rzekę. Zajeżdżały samochody. Pani Krysia przeszła obok, żeby rozłożyć resztę parasoli. Bartek włączył głośniki – szła muzyka disco-polo. Łup-łup-łup! – zadudniło nad głowami.

– Duchota – westchnął Mietek. – Dawniej takiej pogody nie było. A teraz tylko susza, gorąc. Człowiek ledwo dyszy.
– Żebyśta wiedzieli – powiedział Gałązka – przez tę pogodę stale czuję nogę, której nie mam. Boli okropnie. Jakby była i bolała cały czas.
– Tak jest, wszystko teraz boli – zgodził się Kwiatek. – Nawet to, czego nie ma, boli.
– Co wy tam pierniczycie – powiedział Franek. – Zawsze tak było: w lecie gorąc, w zimie mróz. Ja tam nie widzę różnicy.
– No co, kurna, nie czujesz, jaki gorąc? Ze czterdzieści stopni będzie.
– Co ty pierniczysz, co ty pierniczysz? – śmieje się Franek. – Czterdzieści stopni? Chyba w twojej głowie: gorączki!
– A chcesz się założyć, kurna? Chcesz się założyć? Pójdziem do sklepu Gruszki, gdzie Zocha ma termometr. No nie, Jasiu? Wisi na oknie. Czterdzieści stopni masz jak w banku, kurna. A on mi tutaj doli-biadoli, że mniej! Kurna, nie lubię, jak kto gada głupoty!
Po trzech puszkach i piwie z żubrem, Franek poczerwieniał na twarzy. Chciał dla porządku kłócić się dalej – zawsze spierali się z Mietkiem, ale w tym momencie przejechała następna furka z niemieckimi turystami.

– Proszę, ci znowu jadą – powiedział Gałązka. – Mają dobrze, co nie?
– Jak w raju – zgodził się Mietek. Ci sami. Drugi raz jadą koło nas.
Franek dopił resztkę ”Królewskiego”, odczekał chwilę i powiedział:
Mówił mi Edek z Grabówka, co robi u nich za furmana, że zawsze jeżdżą jedno kółko. Rostki – Grabówek – Krzywina – my i znowuż Rostki. Mają taką trasę. I taksę za kurs: dziesięć euro od Niemca. Więc nie gadaj, kurna, jak nie znasz faktów, Mieciu.
Kwiatek aż powstał, głośno odsuwając krzesło. Pochylił się w stronę Franka : – Kto nie zna faktów? Kto? Ja? Fakt jest taki, że to ci sami. Mogę ich spytać zaraz! E ! – zawołał obracając się w stronę mostu. Zachwiał się i usiadł z powrotem. Zresztą furka odjechała za daleko.
Franek znowu się śmiał: – Spytałby, kurna! No jakbyś spytał, jak nie znasz niemieckiego?
– Ja nie znam niemieckiego? A kto robił przez dwa lata w Reichu? Ja czy ty? W Essen byłem, we Frankfurcie. Dwa lata z nimi szprechałem. „Du, kurna”, wołał na mnie majster Miller.
– Kurna, kurna? – zainteresował się Franek. A jak to będzie po niemiecku?
– Powiedzieć? Proszę bardzo: „hure”. „Hure”, tak oni mówią na dziewczyny, co daja za pieniądze. Jak nie wierzysz, to spytaj tych z wozu.
Pośmieli się chwilę. Tylko Tyka milczał – drzemał z głową na łokciu.

– Wzięło go – powiedział Franek. – Aż zapomniał o tych elektrykach, co mieli przyjść. Dostanie od Zosi! E, Jasiu! – potrząsnął ramieniem Gruszki. – Zośka pyta, czyś gadał z elektykami?
Tyka coś zamamrotał. Franek wstał. Gibnął się nad stołem, odbił od blatu i poszedł załatwić naturalną potrzebę nad stawem. Pani Krysia i o to miała pretensje: – Ludzie! – krzyczała, gdy zobaczyła : – To-aleta jest na zapleczu!
Teraz, stojąc schowany w łozach, Franek zobaczył po raz pierwszy ciemną chmurę nad lasem. Granatowa, wielka – jakby pełzła po koronach drzew. Błysnęło i zagrzmiało daleko. Franek pogapił się, pogapił, zapiął spodnie i wrócił a taras. Ale zaraz zaczął się żegnać. Butelkę z żubrem podniósł z podłogi – wcisnął za pasek.

– Lece, lece – mówił podając kolegom rękę.
– Gdzie się śpieszysz Franiu? – spytał Gałązka. – Żonka w domciu nie czeka.
– Franka złapała czkawka. – Hy! – rzuciło go nagle – Hy! Żonka nie czeka, ale burza idzie.
– Dzie, dzie? – podskoczył Mietek. – Dzie ci burza idzie?
– Jak siedzisz plecami, to nie widzisz – zdążył wyjaśnić Franek. I znów: – Hy!
Kwiatek obejrzał się: – A nie mówiłem? Nie mówiłem, że ta duchota przed burzą? Wyśta się ze mnie śmiali!
Franek już schodził z tarasu. Trochę go zniosło na bok, nim złapał za kierownicę. Poszedł w stronę młyna. – Hy! – usłyszeli jeszcze.
Rower był stary, nabyty za komuny. Marki „Romet” – Zakładów w Bydgoszczy. Ojciec Franka, póki żył, jeździł na nim. Czarna rama, na kierownicy pół dzwonka, bo góra odpadła. Zepsute dynamo na tylnym widelcu i czerwone światełko na błotniku pęknięte. Ale ciągle jeździli na nim – Franek, szwagier, nawet dzieci. Dziewczynki przekładały nogę pod ramą i objeżdżały podwórko.
Teraz Franek z rowerem minął drewniany mostek i poszedł drogą wzdłuż stawu. Kwiatek i Gałazka patrzyli za nim. – E, kolego – usłyszał- jedź asfaltem! Będzie prędzej!
Ale on nawet się nie obejrzał. Zamierzał iść przez łąki, bo było bezpieczniej. Na asfalcie policja mogła zatrzymać. A wtedy nie pytali jeden browar czy dwa!
Za młynem spróbował jechać, ale jak przekładał nogę nad siodełkiem, stracił równowagę i poleciał w koleiny. Łokciem uderzył o kamienie, twarzą w piach. Podnosił się długo, klął, schylony otrzepywał spodnie. Wypluł źdźbło trawy z ust. Na dodatek czkawka nie chciała przejść: Hy,hy! – trzęsło Frankiem.
Kiedy skręcił na błotnista drogę, między łąkami a stawem, zobaczył, że chmura jest blisko. I gdyby Franek słyszał o kałamarnicach, być może przyrównałby chmurę do wielkiej ośmiornicy: z głową-worem i ramionami obejmującymi las, pola i łąki. Dwie małe chmurki, na tle nibygłowy, wyglądały jak białe oczy. Teraz już wyraźnie słyszał grzmoty – błyskało raz po raz.
Wtedy przyspieszył. Szedł dalej potykając się, czasem zatoczył. Wlókł rower przez doły i koleiny. Naderwany błotnik telepał z tyłu. – Hy, hy! męczyła czkawka.
Minął konia ze spętanymi nogami w pęcinach. Pasł się za rowem. Uniósł łeb i zarżał na widok Franka. A po drugiej stronie, za palikami, z przybitym po wierzchu drutem, pasły się czarne byczki. Dziesięć lub więcej sztuk, przeznaczone na ubój – stały teraz zbite w gromadę, łby uniesione błyskały białka oczu. Jeden zaryczał cienko.
Zerwał się wiatr – ciepły podmuch od lasu. Spadły pierwsze krople. „Kurna, nie zdążę”, mógł wtedy pomyśleć Franek. „Może wracać?” Ale gdy obejrzał się, zobaczył, że młyn, bar „U Bartka”, czerwone parasole – wszystko znikło za kępą olch. Niedaleko przeleciały dwa żurawie – nisko, w deszczu, nad łąką. Uciekały przed burzą. I w tym momencie dojrzał trąbę. Szła nad lasem, z południa – znad jezior. Wysoka, cienka niżej, szeroka u góry. A kiedy była blisko, usłyszał jak wyje. „To było wycie, ryk”, opowiadał później Franek. ”Jakby jaki potwór nadchodził albo trąbili na koniec świata”.
Stojąc tak naprzeciw trąby, która zbliżała się skacząc po koronach sosen, Franek ściskał kierownicę i czuł, jak nogi zaczynają dygotać. Widział nadlatujące znad lasu gałęzie, nawet dwie sosny, wyrwane z korzeniami przekoziołkowały po łące. Tu bliżej, gdzie stały byczki, spadł krzak jałowca. Zobaczył jeszcze, jak przerażone zwierzęta rozbiegły się, wierzgając. Potem, nagle, zakotłowało się wokół, zrobiło się ciemno, sypnęło kurzem, kępami trawy, piaskiem po oczach. Wielka siła powaliła Franka razem z rowerem, wlokła chwilę po ziemi, podrzuciła w górę, wessała i już leciał – wyżej i wyżej – jakby sam był gałęzią albo piórkiem.
Opowiadał, że z początku nie puszczał kierownicy z rąk, trzymał do momentu, gdy rowerem szarpnęło i – lecąc dalej, wirując w powietrzu, raz z nogami do góry, raz w dół – widział, jak „Romet” kręci się obok. I wszystko razem się kręciło: las, łąka, byczki, koń, kępa olch. Na przemian, jakby go porwała wielka karuzela. Mignęła bejsbolówka, zerwana z głowy, jak biała kropelka. Naokoło ciągle przelatywały gałęzie, nawet krzak błękitnego podróżnika, zapamiętał – z niebieskimi kwiatkami, które matka suszyła i piła potem wywar mówiąc, że pomaga na kości, gdy bolą. Porwane siano z łąki, wielki kłąb, deski, palik, z wijącym się za nim drutem. Puszki, butelki. Słyszał ciągle wycie wichury a leciał coraz wyżej i wyżej – może sto, może dwieście, może trzysta metrów nad ziemię?
Z góry, opowiadał, zobaczył całą okolicę: bar nad stawem, młyn, czerwone parasole, porwane przez nawałnicę, jak toczą się po asfalcie. A dalej dachy domów w Krzywinie, w Chostce, w Rostkach. Nawet komin nieczynnej cegielni w Grabowie, Tu, bliżej, pod nim, czarne byczki biegały po łące. Słyszał ciągle szum, szum, smagały twarz smugi deszczu.
W końcu, mówił, to wycie ustało i wtedy zaczął spadać. Podobno rozłożył ręce. Leciał, jak ptak – taki swobodny, wolny. Aż runął do stawu i ten upadek w zimną wodę, zapewne uratował Franka. Uderzył w czarną taflę. Zobaczył jeszcze, jak unosi się biały pióropusz – wielka fontanna. Jakby żurawie, z rozłożonymi skrzydłami, zatańczyły naokoło. Potem poczuł chłód, zrobiło się ciemno, zaczął się krztusić, aż uderzył w muł – dwa lub trzy metry głębiej. Wyrwał nogi z adidasów i wypłynął na powierzchnię. Powoli, łapiąc oddech, popłynął pieskiem do brzegu.
Później jeszcze brnął przez trzciny – na czworakach, wyrywając stopy i ręce z mułu. W końcu, na kolanach, dysząc, ociekając wodą i błotem, wypełzł na brzeg. Pochylił głowę i przeżegnał się szybko znakiem krzyża.
Powoli wszystko się uspokoiło. Deszcz ustał, grzmoty się przetoczyły, podmuchy wiatru coraz słabsze, aż wróciła cisza. Zza lasu, zza postrzępionych chmur, błysnęło słońce i oświetliło zmoczone deszczem łąki. Na łodygach traw i chwastów, zaświeciły krople.
Franek odetchnął głęboko. Jeszcze na klęczkach pluł przez chwilę wodą i wycierał błoto z twarzy. Potem sprawdził czy ma butelkę za paskiem. Ale nie było jej – pewno wypadła, gdy leciał w górę lub gdy spadał, albo kiedy uderzył w wodę. Leżała teraz gdzieś na dnie. Następnie poszukał dziesięciu złotych w kieszonce mokrej koszuli. Ale banknotu także nie było. Stracił adidasy, czapkę, piwo i jeszcze te dziesięć złotych. „Tyle, że czkawka przeszła”, mógł pomyśleć Franek. „Jedna korzyść. To jedno.”
Dopiero na końcu przypomniał sobie o rowerze. Podniósł się zaraz i rozejrzał. Nawet podskoczył, wyciągając szyję, ale tu – bliżej stawu – niczego nie zobaczył. Wtedy boso, po mokrej trawie, wrócił na drogę. Naokoło łąki parowały. Czarne byczki patrzyły na Franka – jeden znów zaryczał cienko.
Rower leżał kawałek dalej, wśród chwastów przydrożnych. Przednie, koło nieco uniesione, obracało się wolno. Ale obręcz drugiego była pogięta, szprychy powypadały, z opony – flak. Nie było ceratowego siodełka, kierownica przekrzywiona. Znikły połowa dzwonka i stare dynamo z widelca.
W pół godziny potem Franek wchodził na podwórze. Matka akurat karmiła kury – sypała z miski ziarno. Obejrzała się i aż misę upuściła na ziemię. Ziarno rozsypało się, kury zagdakały.
– Jezu święty, Franiu! Jak diabeł wyglądasz! – krzyknęła kobieta.
A on bosy, mokry, umazany mułem, rzucił wrak roweru w kąt podwórza, podbiegł do matki i od razu zaczął mówić o trąbie : że go porwała, że uniosła wysoko. Opowiadał, jak leciał, leciał i jak spadł z nieba do stawu. Rozłożył ramiona – obracał się w miejscu. I tak dalej, i tak dalej. Krzyczał. Machał rękami. Na jego krzyk siostra wybiegła z domu. Obie z matką stały przed Frankiem. A on, na nowo, siostrze zaczął opowiadać. Znów krzyczał, znowu obracał się w kółko. Ale kobiety nie chciały wierzyć.
– Jaka trąba? Pogrzmiało, pogrzmiało i przeszło – powiedziała matka. – A ty zginąłbyś, synku, spadając z nieba. Na śmierć. Co to gadasz?
– W błoto wpadł, pijaczyna – zaśmiała się siostra. –Utytłał, jak świnia i tyle!
Jedne dzieci – Edytka, Urszulka, Patrycja i najmłodszy Ignaś – w milczeniu patrzyły na wujka. Później przyglądały, jak się myje długo pod studnią. Najstarsza, Edyta, nawet pompowała wodę szarpiąc żelaznym ramieniem starej pompy. A on spłukiwał błoto z twarzy, z ramion, z pleców, z brzucha. Podstawiał się pod strumień. W samych slipach. Parskał i dygotał. Później wycierał żółtym ręcznikiem.
Ludzie tutejsi długo wspominali lipcową nawałnicę. Chodzili oglądać powyrywane sosny na łąki. Przewrócony słup trakcji elektrycznej (przez trzy dni nie było u nas prądu). Zbierali deski rozrzucone po polach, dachówki zdmuchnięte z dachów, połamane płoty. Bartek i Krysia Lewandowscy swoje parasole znaleźli daleko za asfaltową drogą. Ale Frankowi nikt nie uwierzył, że porwała go trąba.
– Delirka go złapała, gdy wracał od Bartka – mówił szwagier. – Ot co!
Siostra się śmiała. Tak samo koledzy z baru – Kwiatek, Gruszka, Gałązka : – O, idzie ten, co latał – mówili na widok Franka. – Lotnik, lotnik! – Albo: – Żuraw idzie, bociek, jaskółka! Pan Gołąb! – I w śmiech: ha, ha, ha!,ha, ha, ha! – słyszał „U Bartka” od rana.
Z początku przysięgał na Pana Boga i Marię Pannę. Żegnał się znakiem krzyża, jak nad stawem , gdy klęczał na brzegu. Opowiadał każdemu od początku: jak zerwał się wiatr, jak nagle usłyszał wycie trąby. Nieraz demonstrował ludziom, jak go porwało, jak nim kręciło w powietrzu. Obracał się między stolikami trzymając rozłożone ramiona. Na dowód pokazywał czarne półbuty, w których teraz chodził. Wyliczał na palcach straty : adidasy, czapka, butelka, dziesięć złotych. Ale oni ciągle się śmieli.
– Jakbyś tak wyleciał ze trzysta metrów do góry, a potem cię rąbnęło do stawu, to byś człowieku dalej tam leżał, w tym mule na dnie – powiedział kiedyś Kwiatek. – Tylko. że siny i z węgorzami w bebechach!
I znów śmiech, śmiech – wszyscy się śmieją. Na drodze obcy ludzie się za nim oglądali (chodził asfaltem z Rosochy), kobiety w sklepie u Zośki chichotały za plecami. Nawet Krysia, żona Bartka, gdy raz brał piwo, spytała krzywo się uśmiechając: – No, jak tam było w niebie? Dobrze?
Franek bez słowa opuścił bar.
Aż kiedyś na podwórzu, przed domem, czteroletni Ignaś – siostrzeniec, chłopaczek którego najbardziej lubił, cukierki przynosił i brał nad rzekę, gdy szedł na ryby – coś do niego zagadał. Wujek nie dosłyszał, pochylił się: – Co mówisz, synuś?
Mały, bosy, tylko w bawełnianych majteczkach opadających niżej pępka, bo w upały tak go matka ubierała – obejrzał się. Zza węgła domu wyglądały dziewczynki – trzy siostry. – No mów, powiedz, nie bój się! – wołały.
Wtedy Ignaś wyrecytował: – Wujku pilocie, dziura w samolocie! – Odwrócił się i zaczął uciekać. Prędko przebierał nóżkami. Dziewczynki wybuchnęły śmiechem. One także uciekły.
Więc od tamtej chwili Franek jakby się zmienił. Przycichł, osowiał, przestał ludziom opowiadać o trąbie, zanudzać kolegów w barze. Siedział cicho pod czerwonym parasolem, milczał, jak Gruszka. Nawet piwa mniej brał na krechę. Pił, gdy mu stawiali : „Tyskie”, z Łomży, „Królewskie”, „Warkę”. Tego z żubrem na butelce odmawiał.
I tylko czasem, nagle, jak nie obróci się, żeby spojrzeć za siebie – na staw, na łąki i skraj lasu! Czy nie widać ciemnej chmury? Nie błyska się znowu, nie grzmi? I – co nie daj Panie Boże – nie widać tej trąby nad drzewami, jak kręci się, zbliża, cienka u dołu, szeroka u góry? Wyje.
Ale niebo nad lasem zawsze było czyste. Chłodny wietrzyk od stawu, latają jerzyki. Niemieccy turyści jadą na furkach. Żurawie krzyczą z daleka: kru-u, kru-u! Cisza. Nic się nie dzieje. I tak dzień po dniu, dzień po dniu upływa. Mija Franka życie.

 2007