Katarzyna Bieńkowska: Nie mieć nic prócz O
Krystyna Rodowska, Wiersze przesiane (1968-2011). Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2012.
Przed wieloma laty, pisząc o wydanym w roku 1996 tomiku Krystyny Rodowskiej Na dole płomień, w górze płomień, przywołałam Paula Valery’ego i jego stwierdzenie, że „poezja jest miejscem punktów równo odległych od czystej wrażliwości i czystej myśli – w polu języka”. Porażona poetyckim absolutyzmem Rodowskiej usiłowałam rozpatrywać jej poezję w kategoriach niemalże matematycznych, przypisując jej „iście geometryczną precyzję, architektoniczny rozmach i konstruktorskie zacięcie”, z jakimi „dokonuje śmiałych eksperymentów lingwistycznych” tak, że „w jej twórczości można wręcz prześledzić proces wykreślania wszystkich prostych, krzywych, stycznych, prostopadłych i równoległych potrzebnych jej do wyznaczenia owych punktów w polu języka”. Ezra Pound nazwał poezję „natchnioną matematyką”, lecz taką, która „daje nam równania nie z abstrakcyjnych cyfr, lecz ludzkich uczuć”. Ale Pound w swoim eseju pisze także, że – zwłaszcza dla kogoś, kto nie ma skłonności do nauk ścisłych – poezja to również magia, czary i zaklęcia. I myślę teraz, że raczej to właśnie ta druga, magiczna, kategoria bardziej pasuje do poezji Krystyny Rodowskiej, która jest w całości – jak wszelka poezja? – zaklinaniem właśnie i oswajaniem świata w najbardziej etymologicznym sensie tego słowa.
W tamtej dawnej recenzji cytowałam także poetyckie credo poetki, zamieszczone w posłowiu do tomiku Szelest, półmrok, sens, na które ona sama powołuje się we wstępie do Wierszy przesianych: „Myślę, że każda indywidualna poezja musi odkryć dla siebie swój język: wydobyć go z języka ojczystego, danego nam wszystkim. To prawdziwe wyzwanie dla poety, ponieważ nie gdzie indziej jak w języku i poprzez język rozstrzyga się jego tożsamość. (…) Myślę także, że energia językowa poddana ciśnieniu formy jest miarą pożądliwości ontologicznej poety: byt nie jest dany, byt się roziskrza w napięciu wytworzonym przez pole magnetyczne języka i gaśnie”. Poszłabym nawet dalej: również język nie jest dany, lecz stwarzany wciąż na nowo – w napięciu pomiędzy ciągłym poszukiwaniem a owym iskrzeniem bytu. Krystyna Rodowska – poezja w ogóle? – zdaje się postępować zgodnie ze wskazówką świętego Augustyna: „Będziemy więc szukać tak, jakbyśmy mogli znaleźć, lecz nie znajdziemy nigdy tak, żebyśmy mogli przestać szukać”. Sama poetka powtarza za Księgą I-Cing: „ważne jest tylko podsycanie ognia”. I zdaje się odnajdywać sens życia (poezji?) w szukaniu słów, lecz niekoniecznie zgodnie z norwidowskim zaleceniem, by „odpowiednie dać rzeczy słowo”, lecz raczej, by to dzięki odpowiedniemu słowu wydobyć ową rzecz z niebytu, nadać jej byt, „roziskrzyć go” choć na chwilę. W poetyckim świecie Rodowskiej, inaczej niż u Leśmiana, to nie „słowa się po niebie włóczą i łajdaczą, i udają, że znaczą coś więcej, niż znaczą”, lecz raczej rzeczy właśnie snują się po ziemi i zasnuwają swoje znaczenie (swoje istnienie?), które jedynie słowo może wydobyć czy wręcz stworzyć. U Rodowskiej słowa niczego nie udają, a już zwłaszcza nie silą się na żadne „więcej”, znaczą dokładnie tyle, ile pragnie w nie wczytać poetka, a także – ile zdoła z nich wyczytać czytelnik.
W tamtej dawnej recenzji nazwałam Rodowską poetką modelową – zwłaszcza w rozumieniu Valery’ego – a jej poezję doskonałą i nadal podtrzymuję te określenia, tyle że niniejszym chciałabym odjąć nadany im wówczas – w mym ówczesnym niedojrzałym, zazdrosnym (?) odczytaniu – przekąs. Napisałam wtedy, że poezja Rodowskiej to poezja czysta, doskonała, która nie potrzebuje nawet czytelnika (sic!), co jest absurdem, gdyż ta poezja jest nie tylko wiecznym poszukiwaniem, lecz także wiecznym dialogiem właśnie. I nie tyle potrzebuje czytelnika (rozmówcy, partnera), ile go – jego istnienie – zakłada, powołuje! „Wołam, więc Jesteś” – pisze poetka w wierszu De profundis. I to wyznanie nie tyle wiary nawet, ile ufności i pewności, stanowi sedno tej poezji maksymalnego otwarcia. A czytelnik staje się niejako – nomen omen – zakładnikiem owego otwarcia. Nie ma sposobu, by nie podążał za poetką, która każdym słowem, każdym obrazem, każdą metaforą, każdym swoim zadziwiającym zadziwieniem wytycza mu jasną, roziskrzoną drogę.
W wierszu Między obcięciem języka a sylabą głodu Rodowska pisze:
otworzyć się nie otworzyć
oto szamotanie
o tworzyć
otwarzyć
ot ważyć się na życie
niezależnych ode mnie następstw
o nie mieć nic
prócz O
To zaklinanie samej siebie do bezgranicznego O-twarcia – w którym pobrzmiewa jakby dalekie echo Namuzowywania Mirona Białoszewskiego – mogłoby posłużyć nie tyle za klucz, ile za bramę, wr-O-ta, do poezji Rodowskiej. Jej sednem jest właśnie skupienie się w owym O, przez które można przyjąć i ogarnąć Wszystko. Poprzez owo symboliczne O Rodowska otwiera, wyczula wszystkie zmysły i wszystkie myśli, w wielu zresztą sensach i sferach.
Wiersze przesiane stanowią dobitne świadectwo jej O-twartości i O-dwagi, zarówno poetyckiej, jak i życiowej. W tych wierszach przesianych – przebranych, przewietrzonych, wyczyszczonych i odmienionych, jak uprzedza Rodowska w przedsłowiu do nich – z ponad 40 lat odnajdujemy podróże poetki, te rzeczywiste i te literackie: po Europie i Ameryce nie tylko Łacińskiej, które zaowocowały wieloma przetworzonymi poetycko wrażeniami, a także (o czym wiemy akurat skądinąd) wspaniałymi przekładami poetów francusko i hiszpańskojęzycznych. Mocne związki międzyludzkie, które przyniosły jeszcze mocniejsze erotyki, a także treny (jak choćby poświęcony ojcu poetki poemat Wielką mi uczyniłeś podróż) czy zwyczajne-niezwyczajne dialogi z rozsianymi po całym świecie przyjaciółmi (w tym również zwierzętami). Rodowska ze swoich sześciu wydanych dotychczas tomików wybrała najważniejsze jej zdaniem wiersze, niejednokrotnie zmieniając je po latach, bo dopiero teraz odnalazła właściwe słowo czy słowa, odpowiednio nastroiła i nastawiła swoje „O”” Poetka zamieściła także w tym ogromnym, choć nie formatem – Wiersze przesiane to bardzo podręczna i przytulna książeczka – wyborze wiersze napisane pierwotnie po hiszpańsku i po francusku i potem dopiero przełożone przez nią na polski. Otrzymujemy tu, co więcej, całkiem nowy tomik, Miejsce na feniksa, w którym znalazły się wiersze z lat 2003-2011, podzielone na dwa cykle: Tam i z powrotem oraz Środki czyszczące.
Te najnowsze wiersze potwierdzają poetycki maksymalizm Rodowskiej, jej nieulękłe otwarcie na życie i śmierć, na każde drgnienie bytu, które wychwytuje – O-garnia, O-kreśla – swym giętkim, niebanalnym językiem. W wierszu Zwierzyniec przywołuje siebie z dzieciństwa, przemawiającą czule do wożonego w wózku dla lalek biało-szarego kota: „ty jesteś Luluś-Motadziul-Działowiczek-Sól”. Z tą samą niesłabnącą i nieznającą (nieuznającą?) żadnych ograniczeń językową inwencją i zapamiętaniem oswaja teraz starość i śmierć. Teraz, gdy „dni i noce / umywają od nas swoje długie ręce // i w końcu nas wywabią / jak plamę z ubrania // które ma jeszcze posłużyć / już nie nam” (Środki czyszczące), zanim jeszcze człowiek przemieni się w „wyzute z do / tykalności /doskonałe TY” (Ciało poety – wiersz z dedykacją: Jarkowi Markiewiczowi w dzień pogrzebu). Poetycka żarliwość Rodowskiej nie słabnie z wiekiem, nawet jej żałobne inkantacje miewają temperaturę erotyków. A zanurzony w jej sł-O-wie czytelnik raz po raz zachłystuje się własnym O-lśnieniem.
Wiersze przesiane dodatkowo wzbogacają: ciekawy, bardzo osobisty wstęp autorki, fragmenty „przesianych” recenzji oraz interesujące grafiki Henryka Wańka, również autora okładki tomu, z którymi wiersze poetki prowadzą dialog, czasem bardzo dosłownie: wiersz Na dole ziemia, w górze płomień nosi dedykację: „Henrykowi Wańkowi, oddając to, co Jego” i stanowi niejako poetycki ekwiwalent jego obrazu. A kieszonkowy format książki sprawia, że ten inspirujący poetycki przewodnik po życiu i śmierci możemy wszędzie nosić ze sobą, by – jeśli tylko starczy nam O – dać się ponieść słowom poetki.