Karol Maliszewski: Wybór Mary
Marta Magaczewska, Zaćmienie, JanKa
Dopadającą nas nieraz chęć odwrócenia się od absurdu życia można nazwać „zaćmieniem”. Tak to widzi i nazywa autorka debiutanckiej powieści, Marta Magaczewska. Gorzej gdy ten chwilowy cień rozrasta się w stale towarzyszący mrok. Gdy mroku coraz więcej. Gdy nie próbujemy z nim walczyć, a powrót na światło wydaje się iluzoryczny, wreszcie zbędny. Bohaterka „Zaćmienia”, Mara Vianney, wydaje się być upostaciowaniem takiej przypadłości. Zastanawiam się, czy nie mamy do czynienia z innym rodzajem opisu sławetnej „choroby na śmierć”, czy młoda autorka nie grzebie się we frazesach niezbyt dobrze przetrawionego egzystencjalizmu.
Coś mi mówi, że jednak nie. Anorektyczne nastolatki w czerni niosą przesłanie niechęci i niechcenia. Nie jeść, żeby zniknąć. Nie żyć, żeby nie cierpieć. Ale najpierw jest się ciemną plamą, czarną kreską uwierającą w oku obserwatora tęskniącego za uciechami normalnego życia.
Książka Marty Magaczewskiej opowiada o uciechach śmierci. O zalotach i tańcu. Trudno to zahukane podreptywanie nazwać godowym. W przyćmionym świetle śmierci każde gody wypadają blado. Można tę książkę czytać jak chłodną filipikę wymierzoną w odwieczne złudzenia, że miłość coś buduje na przekór śmierci. Tutaj miłość stowarzysza się ze śmiercią. Jest jej drugą twarzą, bez złudzeń o wyższości czy szczególnej wartości.
A może ta książka jest opowieścią o psychicznej anomalii? Nieraz rodzi się dziecko, co nie chce życia i jego kultu. Może to być dziewczynka. I może mieć na imię – nomen omen – Mara. Może się trochę błąkać po piaszczystych i kamienistych wybrzeżach, przyciągając normalnych, opiekuńczych facetów, którzy nawet nie przypuszczają, w czym biorą udział i w jaki sposób pomagają w przygotowaniu do samobójstwa.
Samobójstwo nie może się obejść bez swojego dzienniczka, bez świadków i opisu. Jest spektaklem szczególnie udanym, gdy odbywa się na intensywnie niebieskim tle życia.
Mara więdnie i zanika. Nie chce do tego procesu (rytuału?) nikogo wciągać. A jednak nie obeszło się bez łez, pożegnań, liścików. Rozumiem, że książka jako studium trzeźwego, świadomego obumierania (samoumierania) byłaby nudna. Myślę, że wtedy byłaby najprawdziwsza. Trudno byłoby ją jednak, podobnie jak każdą inną czystą poezję, sprzedać. A tak, no cóż, rozwijają się przed naszymi oczami schematy romansu-podróży-zagadki. Tylko literatura. Trochę młodzieżowa, a trochę już nie. Czy coś więcej niż typowy głos pokolenia „emo”?
Wydaje mi się, że z tej książki prócz tanatologicznej minoderii da się wyciągnąć coś jeszcze. Tym czymś jest pewność, że zajrzało się za podszewkę życia. I zobaczyło się to, co budzi grozę i niesmak. Wiara, naiwna i świeża, że człowiek jest w stanie sprostać temu elementarnemu odkryciu, sprostać wyborem, a potem wyobraźnią i stylem jest godna podkreślenia. I zaufania.