10 lip

Józef Baran: Mrowisko i wszechświat

10 listopada 2008
Odwiedziłem w Domu Pogodnej Jesieni przy ulicy Hellów 92-letniego Juliana Kawalca.
– Masz tam coś? – pyta Julian.
– No pewnie – mówię i wyciągam manierkę z drogocennym płynem.
Julian konspiracyjnym szeptem przywołał najbliższego sąsiada, Marka – staruszka na wózku inwalidzkim, który pierwszy przechylił jednym haustem kieliszek, po czym sam to samo skwapliwie uczynił.
Córka też przyniosła w buteleczce nalewkę.
Oczywiście należało uważać na siostry.
Twarz Juliana jest gębusią siedemdziesięciolatka, bez zmarszczek. On sam słabo słyszy, ale dzisiaj ma jasny umysł (co nie jest regułą, bo czasami nie rozpoznaje odwiedzającej go córki), a nawet od czasu do czasu leżąc na łóżku, raczy nas na przegryzkę swoimi przemyśleniami:
Mówi na przykład: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego… Przecież gdybyśmy się stosowali tylko do tego jednego przykazania, całkiem by to wystarczyło – nie byłoby wojen, nie byłoby krzywd na świecie.
– Ale czy to możliwe do spełnienia? – zamyśla się sceptycznie.

Patrząc na niego, myślałem, czy wiara jest dla ludzi w miarę zdrowych?
Widziałem człowieka umęczonego chorobami i przewlekłą starością.
Było mu wszystko jedno, obrzydło mu nawet wyglądanie przez Okno Wieczności.
Z wszystkich pragnień pozostało jedno: zostać wyzwolonym z cielesnej celi tortur.
Wzdychał, iż chce zostać zdmuchnięty na śnie jak filujący płomyk na wietrze.
Nie marzył o pieniach niebiańskich.
Nie marzył o rajskich perspektywach.
Zdawał się mówić: „dajcie mi wszyscy spokój, chcę raz na zawsze zamknąć oczy”.

***

Pisarz Staszek S. opowiada o doświadczeniach wynikających z codziennego opiekowania się ojcem chorującym na raka. On zna diagnozę lekarską, ojciec nie. Staszek musi robić dobrą minę do złej gry i codziennie, gdy pochyla się nad nim to – jak wzdycha – „za każdym razem otwiera się przed jego oczami ojcowa otchłań”, a równocześnie, chcąc nie chcąc, zagląda też w swoją.
Przy okazji profesor Staszek S. mówi, że gdy przebywa z chorym ojcem pojmuje przeraźliwie, że jest bezradny jak dziecko, bo na nic mu się nie zdają jego: filologiczna wiedza, intelektualne przemądrzałości, gdy spotyka się oko w oko z cierpieniem.
Mówię Staszkowi, że to samo powiedział mi 20 lat temu Artur Sandauer po kolejnym pobycie w szpitalu, że filozof i intelektualista nie mają nic mądrego do zaoferowania pacjentom szpitala. Jedyną osobą, która ma w tym miejscu coś do zaoferowania, jest oprócz lekarza… ksiądz.

Żaby w bagnie
Czytając Emily Dickinson, natrafiłem na wiersz (przetłumaczony przez Kazimierę Iłłakowiczówną), który wypisz wymaluj pasuje do czasów współczesnych, gdy w pozłacanym bagnie produkuje się dziś gwiazdy showbiznesu. W jakimś stopniu dotyczyć może to też tych nielicznych pisarzy, którzy się załapali na sukces i teraz muszą dbać o konieczną wydajność i sprzedajność:

Jam nikt! A ty ktoś bracie jest?
Możeś ty nikim też?
Aż dwoje nas, więc cicho bądź,
Bo nas wygonią stąd.

Jak nudno być kimś, prawda?
Jak niedyskretnie żabim
Oznajmiać swe miano skrzekiem
Podziwiającym bagnom.

Spadając patrzeć w gwiazdy (podsłuchane na przyjęciu imieninowym)
– Żebyś wiedziała, jaka mnie wczoraj przygoda spotkała…
No więc wyobraź sobie, że jechałam cała szczęśliwa i rozpromieniona po spotkaniu z tym Moim do domu i przed wjazdem do miasta zachciało mi się iść w krzaczki, a raczej w kukurydzę, bo tam były pola kukurydzy. Zmierzchało się już na dobre. Zostawiłam auto na dróżce, weszłam w te kukurydziane kaczany, ale wydało mi się, że to jeszcze za blisko drogi, więc zrobiłam parę kroczków do tyłu, przykucam, a tu nagle… ryms… Boże! Czuję, że spadam w dół… niesamowite uczucie… jakby się coś we mnie urwało. Serce podskoczyło do gardła, oddech mi zawiesiło… przerażające uczucie, bo dół – jak się potem okazało – miał chyba z pięć metrów głębokości, a mnie wydawało się, że spadanie w przepaść trwa wieczność…
– No to rzeczywiście…
– Ale wiesz kochana, najśmieszniejsze w tym wszystkim było, że spadając zobaczyłam nagle nad głową takie niesamowicie rozgwieżdżone, ogromne niebo, mówię ci, to mnie prawie olśniło i przez błysk sekundy przykuło moją uwagę, zanim wylądowałam na tyłku…
– I co… i co?
– No nic, wygramoliłam się cała ubłocona i potłuczona z tego dołu i pojechałam do domu…
A w domu, jak opatrywałam siniaki, to znowu przypomniało mi się to rozgwieżdżone niebo i oświeciła mnie myśl, że przecież człowiek tyle razy spadał już na tyłek, ale najważniejsze, że jakoś nie stracił z oczu gwiazd. Co nie? (śmiech)
– Hmm! A powiedz, bardzo się potłukłaś?
– Dziś już trochę mnie mniej boli, ale wczoraj chodziłam jak połamana…

***

Wolność, wybór… Tym podobno różnimy się od zwierząt, że jesteśmy wolni w swoich wyborach, gdy tymczasem zwierzęta są spętane ślepym instynktem.
Jednak przynajmniej dwa razy w życiu nie mamy wyboru: gdy się rodzimy (bo inni za nas o tym decydują) i gdy musimy umierać (bo życie nie ma innego wyboru). Możemy jedynie przyspieszyć umieranie.

***

Jesień. Borzęcin. Pojawia się na równinie najwierniejsza baletnica – mgła, i chce tańczyć; ale nie uświadczysz wokół żywego ducha.

Nie wiedzą, że żyją
„Ilu ludzi wokół nas żyje nawet nie czując, że żyje!?” (podsłuchane w przychodni onkologicznej, gdzie dwie kobiety, które przeszły chorobę nowotworową, czekają na kontrolne badanie).

***

Pomyślałem, że należę do tego pysznego rodzaju ludzi, którzy swoim istnieniem pragną udowodnić sobie i Bogu, że nie są zwykłymi reproduktorami życia, lecz nadzwyczajnym wybrykiem genów, ba, że istnieją specjalne, indywidualne powody, które każą żywić wiarę, iż warto było ich powoływać do życia!
Dlatego podejmują wciąż karkołomne próby przeskoczenia samych siebie i przypomnienia sobie i innym, że istnieją naprawdę.

Oko w oko ze skórą!
Na oddziale chirurgii ogólnej u Henryka Łabzy, snując się jako pacjent po korytarzach, oglądam plansze: jedna z nich pokazuje przekrój zwykłej ludzkiej skóry, która jest niezwykła! Nagle to sobie, nieuk, uzmysławiam! Nagle to odkrywam, stając z owym przekrojem skóry oko w oko, że nigdy – od czasów szkolnej biologii – ani razu nie pomyślałem, jak skomplikowanym tworem jest skóra! Zdumiewająca mnogość mikrocząstek, komórek, gruczołów, zwojów, kanalików, nerwów i Bóg wie czego, spiętrzonych w trzech warstwach, kłębiących jak przewody i przewodziki w tej złożonej, a działającej jak w szwajcarskim komputerze części ciała, która izoluje nas od środowiska, jest żywym, odnawiającym się organem, wykonującym wiele fizjologicznych funkcji i pełniącym rolę parasolki – tarczy przeciwsłonecznej.
Stoimy przez chwilę z doktorem Henrykiem przed tą planszą i medytujemy nad nieskończoną złożonością i zagadką Mikroświata i Makroświata. Jak zwykle w takich okolicznościach ciśnie się pytanie, czy to ktoś wymyślił, czy samo się tak precyzyjnie wymyśliło i ułożyło? Przecinam filozofię żartem: A pan tak – mówię do chirurga – bierze w ręce lancet i ciach, ciach! Przecina jednym barbarzyńskim ruchem ręki…
Na sali, wertując jakieś kolorowe czasopismo, natykam się z kolei na reportaż o kosmonautach i na zastanawiające słowa jedynego Polaka pośród gwiezdnych podróżników Mirosława Hermaszewskiego: „Dopiero z kosmosu widać wielkie uporządkowanie Wszechświata. Harmonię. I nagle ten, kto zna mechanikę nieba, zaczyna sam siebie pytać, gdzie jest środek tego kosmicznego wiru i kto kręci korbą. Ktoś, kto tam siedzi w środku – nie ma innego wyjścia. Bóg. Kiedy się tam poleci, to staje się oczywiste. Nie znam kosmonauty, a jest ich już blisko 500, który by wyleciał niewierzący i niewierzący wrócił. A wiara wierzących się pogłębia. Konsekwencja praktyczna? Koniec lęku przed śmiercią i skłonność do robienia czegoś dla innych”.

***

Rozmyślam nad przekrojem chwili, oczywiście chwili naładowanej adrenaliną. Gdyby ją przekroić na podobieństwo grejpfruta czy pomarańczy, ile można by z niej wykroić barw emocjonalnych, treści gorejących, odniesień do innych czasów, skojarzeń, ech przeszłości, marzeń o czasie przyszłym.
W chwili-wieczności żyją dzieci, ptaki i zwierzęta i może to jest raj, z którego my ludzie dorośli, tak zwani myślący, zostaliśmy wypędzeni przed wiekami. Ale czasami ją przeżywamy w wielkiej intensywności. Oczywiście mam na myśli chwilę, w której się coś dzieje – dreszczowego, stresującego, naładowanego przeżyciem. Bo są też chwile puste…

Chwila

a wreszcie
strudzony
i bez dachu nad głową
postanowił wrócić
do rzeczy najmniejszej
by w niej odnaleźć schronienie
do próby opisania chwili
jej barokowej urody
którą wytryska
z pąka nicości
spiętrzając się na podobieństwo róży
to przecież wokół niej
tańczą i śpiewają dzieci
trzymając wieczność za ręce
i ptaki są
od nas szczęśliwsze
gdy przefruwają z chwili na chwilę
nie próbując ich łączyć
w żadną przemijalną całość

***

Spojrzeć z perspektywy ostatecznej, z wysokości lotu sokoła na Ziemię i własne istnienie, i zobaczyć, jak jest ono kruche, znikome i ulotne, ale nie zgodzić się z tym, lecz dojrzeć też w każdym źdźble, okruchu, ziarnie – może właśnie dlatego, że tak kruchym i ulotnym – przezierającą cudowność istnienia, to nie to samo, co spojrzeć na źdźbło, okruch, ziarno z perspektywy kurzej i zadowolić się własną ograniczonością; bezmyślnym codziennym dziobaniem źdźbła, okrucha, ziarna… czyli zamknąć oczy na kontekst ostateczny.

***

Cud zakochania: oto para szarych jak wróbelki ludzkich znikomków złoci się we własnych oczach. Wzajemnie odkrywają, że są orłami i że potrafią wysoko latać; wzajemnie odkrywają siebie dla siebie wciąż na nowo, wciąż ze wzrastającym zadziwieniem. Obydwoje zachwycają się tym niepowtarzalnym odbiciem w oczach najbliższego (najbliższej). Spojrzenie na drugą osobę tak, żeby zobaczyć ją w aurze niepospolitości, w blasku światła lampy trzymanej przez Pana Boga; to właśnie miłość, która zwyczajnym jest cudem.

***

Napis na drzwiach zakochanych: „Nieuprawnionym wstęp wzbroniony!”.

***

Żali się Kobieta:
– Kiedyś, gdy byłam młoda, piękna i głupiutka, mężczyźni podziwiali mnie… za mój intelekt.
Teraz, gdy rzeczywiście jestem niegłupia – jakoś żaden mężczyzna nie spieszy się, żeby mnie za to pochwalić.

***

Małgosia K. podzieliła się ze mną słuszną uwagą: – Żeby zaistniała wielka miłość, musi się ją odczuwać równocześnie: głową, sercem i podbrzuszem.
Sądzę, że to samo dotyczy poezji – powinna oddziaływać równocześnie na intelekt, uczucia i zmysły.

***

Napis na reklamie: „Niedorozwój intelektualny jest zaraźliwy”.
Napis na ścianie Domu Pogodnej Jesieni: „Zrobić dla drugiego człowieka coś dobrego to więcej, niż kochać Ludzkość”.

***

Wnuk Kubuś, który dotąd fruwał sobie jak motylek w stanie nieważkim w brzuchu córki, został już obuty w pierwsze buciki ziemskiej grawitacji.

***

„Wobec kobiet jestem bezbronny” – zwierza mi się stukilowy niedźwiedź, zwany mężczyzną.

***

– Marzenie jest dzieckiem nadziei…
Jeśli nawet tu na ziemi marzenie wydaje się mrzonką, to ono idzie dalej, w Kosmos i tam się urzeczywistnia – mówi mi przez telefon dzielna Zdzisława Felińska, którą trapią ostatnio różne choroby. Wczoraj wracając z zakupów, przewróciła się i potłukła sobie twarz, bo proza znów podłożyła jej nogę, jakby szydząc z wielkiego ducha poetyckiej starszej pani.

***

Gdy Hindusi wpuszczają do Gangesu prochy zmarłych bliskich i ich niedopalone na świętym ogniu szczątki, to dzieje się to jednocześnie z obrządkiem nabierania wody do symbolicznej czary i tłuczeniem jej na schodach gaty. Owo roztrzaskiwanie czary z wodą oznacza uwalnianie się od żałobnych myśli o zmarłym, a równocześnie dajemy mu znak, że i jemu pozwalamy uwolnić się od nas żyjących, by mógł swobodnie odpłynąć w zaświaty. Symboliczne tłuczenie czary z wodą oznacza też całkowite uwolnienie się od żalu i uspokojenie; żywi rozchodzą się bez żalu ze zmarłymi.
U nas katolików odejście łączy się tylko ze łzami, tak jakbyśmy w istocie nie wierzyli w szczęśliwsze bytowanie po śmierci.

Dalej nic nie widzę
– Nie wierzę w inną WIECZNOŚĆ, niż w tą, którą mogę pokazać ręką, tam za drzwiami, gdzie mieszka moja córka, wnuk, prawnuk… i to wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat… choć staram się jak mogę – wyznał mi pisarz Emil Biela.

17 stycznia
Moje kolejne, oficjalne (bo nieoficjalnie urodziłem się w nocy z 12 na 13 stycznia) urodziny. Prawie nikt ich, włącznie ze mną, nie zauważył, bo tak naprawdę poeta odradza się z każdą na nowo wydaną książką. To są jego prawdziwe urodziny.
Coraz częściej czas, który kiedyś rósł ze mną jak na drożdżach, ba, wzbogacał mnie, roztaczając przed oczami wspaniałe miraże, okazuje się teraz złodziejem w czapce niewidce, który bezczelnie podkrada mi… przyszłość.

Święte Przymierze
Wreszcie prawdziwa zima: gwiazdki śniegu skrzypią pod butami…
Borzęcin. Święte Przymierze dla równiny, pod śnieżną kołderką śpią w pokojowym współistnieniu pola, tak jeszcze niedawno pokrajane miedzami, niekiedy zwaśnione. Nie widać czyje pole i czyje zagony i do kogo należą, wszystko wspólne; nie uświadczysz granic między gospodarstwami; a „spisuje to Święte Przymierze Jan z kapliczki na rozstajach” – to słowa z mojego pierwszego udanego wiersza.
Śpią też snem wiecznym groby i grobowce, święte przymierze dla skłóconych za życia, dla biednych i bogatych, wszyscy stali się równi na cmentarzu w Borzęcinie przysypanym białą kołdrą.
Wieczorem, gdy przechodzę obok cmentarza, widzę parę ogieńków zniczy, które zdają się łączyć z białą ciszą i wystrzelać prosto w niebo.
I moje zimy zapamiętane z dzieciństwa, z młodości i z lat dojrzałych łączą się w sercu – w rytmie skrzypu butów – w jakieś jedno, wszechobejmująco ciepłe, choć nostalgiczne wspomnienie…

***

Bogaty (optymista) to ten, co umie się cieszyć z tego, co ma i to go różni od ubogiego (pesymisty), który nie tylko nie umie się cieszyć z tego, co ma, lecz martwi się stale tym, czego nie ma.
Nie oznacza to wcale, że ten pierwszy posiada więcej rzeczy od drugiego… W ogóle rzecz nie w rzeczach.

Tropi, szuka…
Wdowa po sławnym kiedyś poecie. Kupiła sobie auto, zrobiła prawo jazdy, wszystko po to, by jeździć w te miejsca, gdzie kiedyś z nim bywała: do Puszczy Niepołomickiej, gdzie witali przedwiosenne anemony, w Sandomierskie, gdzie zachwycał się starymi kościołami i oddychał Starą Piastowską Polską, do rezerwatu lip w Złockiem, w okolice Sanoka, gdzie tyle cebulastych cerkiewek, o których tyle pisał.
Mówi: dzień z nim był ciekawszy jak całe życie z innym…
Szuka go, tropi w Pięknie, depcze po śladach starych wspomnień jakby chciała wskrzesić ich miłość, jakby nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią. Promieniuje dumą, że była kiedyś jego Muzą, jest nim do dziś wypełniona po brzegi, niczym puchar winem. Patrzy jego oczami na świat, słucha jego uszami, przedzierając się przez Wieczność, Nicość, Śmierć. Rozchyla jego wiersze i widzi znajomą, kochaną postać odbijającą się w tafli stawu z tańczącymi motylami.
Ma taki jeden dzień w tygodniu, gdy wyciąga wieczorem z szafy koszule, ubranie, buty Poety, ubiera w nie jego cień, sadowi przy biurku i kontynuuje z nim niekończącą się, wciąż odnawiającą się niczym miłosne źródełko, przy którym się kiedyś spotkali, rozmowę…

Uczta w podziemiach dworca
To nie wykwintne przyjęcie w hotelu „Bristol”, „Mariot” czy „Pałac Dożów”, gdzie panowie w smokingach, panie w wieczorowych kreacjach, kawiory, łososie, przepiórcze jaja, najdroższe gatunki trunków, pieczone prosiaki i drób wszelaki, od którego uginają się stoły… i w ogóle nie brakuje ptasiego mleczka i czego sobie tylko dusza, a raczej ciało – zamarzy…
Nie. Po stokroć nie.
To betonowe podziemia dworca. W przejściu do krakowskiej „Galerii” sześciu bezdomnych meneli przyciśniętych przez życie do ściany, z grubą babą pośrodku, która kroi bochenki chleba na cieniutkie kromki, smaruje je masłem, okrasza plasterkiem kiełbasy, serka topionego, ogórka kiszonego ze słoika, smaruje musztardą, po czym sprawiedliwie dzieli smakołyki pomiędzy członkami komunii, klęczącymi na rozścielonym kocyku ze szklankami, do których jeden z nich, może szef, wlewa zdobyczne piwa…
Spóźnione śniadanie albo lunch, bo zegar wskazuje dwunastą, schludni klienci wchodzą i wychodzą przez oszklone drzwi do galerii i z galerii, mijając grupkę meneli-oberwańców, na twarzach których maluje się rozkosz podniebienia i wielka przyjemność, jaką im sprawia jedzenie.
Można stanąć i cieszyć oczy (stoję i cieszę oczy), widząc pokancerowanych przez życie ludzi, w tej jednej chwili na pewno w siódmym niebie, gdy zaspokajają elementarną potrzebę, która dla nich – jak dla nas – nie jest rutyną, lecz wspaniałą ceremonią przewodu pokarmowego i grających marsza kiszek.
Stoję, patrzę i też mi błogo na duszy…
Tak, jestem stuprocentowo pewien przyglądając się, jak poruszają pracowicie i nabożnie żuchwami, chrzęszczą, chrupią, przeżuwają kęs po kęsie przepijając piwem, że ich skala przyjemności, jaką w tym momencie odczuwają, jest nie mniejsza, ba, jest nawet większa od skali doznań estetyczno-smakowych wykwintnego, bogatego towarzystwa biorącego udział w kolacji w pięciogwiazdkowym hotelu.
Dlaczego?
Bo ich pragnienie i ich głód są o wiele większe i mocniejsze od pragnień i głodów możnych tego świata, a więc sytych. A ponieważ odległość od pragnienia do zaspakajania pragnień tak duża – tym większa radość spełnienia…
Jak to kiedyś powiedział Miron Białoszewski? „Człowiek w kosmosie czy na kanapie w Wołominie ma tę samą skalę wyobraźni i uczuć”, a ja dodałbym i podobną skalę doznań hedonistycznych.

14 marca 2009
Wszechświat i mrowisko
Spotkanie po długim czasie z filozofem, religioznawcą i jedną z najbarwniejszych postaci, jakie poznałem w życiu – prof. Włodkiem Pawluczukiem.
Jak zwykle rozmawiając z nim mam wrażenie, że jest teraz nie przy mnie, w kawiarni Dworku Białoprądnickiego, lecz na Drodze Mlecznej, w dalekich Przestworzach, gdzie przemyka się zawinięty w kokon rozmyślań o Sprawach, w których, będąc znakomitym specjalistą, nigdy nie będzie Ekspertem Ostatecznym. Bo kowal, który zna się na przybijaniu podków koniom i informatyk, który zajmuje się komputerem, a więc ma wycinek zainteresowań stąd-dotąd, mogą być w swojej dziedzinie ekspertami doskonałymi, zaś Pawluczuk, który – jak mawiał Białoszewski – „tołkuje się” rozmyślaniami na temat początku i końca świata – wszedł w nieskończoną przestrzeń, której Gospodarzem i Ekspertem jest tylko Pan Bóg. Jeśli Pan Bóg „Jest”, bo Włodek, choć się deklaruje jako wierzący – oczywiście nie na sposób katechetyczny – twierdzi, że Boga „nie ma” w ludzkim rozumieniu. Istnieje po Bosku, czyli jak mówili niektórzy wielcy mistycy – jako pustka, jako próżnia, jako Nicość, w każdym razie nie tak jak my i Wszechświat, lecz gdzieś poza sferą ludzką, poza sferą materialną.
Wiec powtarzam pytanie: jak Pawluczuk, mistrz nawet najbardziej wymyślnych paradoksów, może ogarnąć i przeniknąć umysł Boga, skoro ma tylko 75 lat, a Bóg liczy sobie biliony? tryliony? megatryliony?… co ja mówię… jest nieogarniony Czasem i Przestrzenią? Zresztą i Wszechświat bardzo trudno ogarnąć umysłem, bo to stwór mający podobno 15 miliardów lat i trzeba by owe 15 miliardów odwijać wstecz, jak taśmę czy czarodziejski dywan, ażeby zrekonstruować historię początku, co też niektórzy naukowcy czynią, w tym także filozof Pawluczuk siłujący się niczym mrówka z Umysłem Boga i Wszechświata, a więc z problemami, które go przerastają, bo przerastają każdego człowieka. Pisząc swoje książki, stara się wyjaśnić, co wyjaśnić się nie da, a nawet ma pewne osiągnięcie w tej dziedzinie, to znaczy jest jednym z głębszych umysłów kosmogonicznych w Polsce…
Ostatnio w Białymstoku, gdzie mieszka na osiedlu profesorskim, dyskutował z fizykiem właśnie o Wszechświecie. Zapytał go mniej więcej tak: „Jak wiesz Hawkins zajmuje się w swoich dziełach pierwszymi piętnastoma sekundami Wielkiego Wybuchu, czyli powstaniem Wszechświata. Ale ja pytam ciebie – jako fizyka – co było przed owymi piętnastoma sekundami, czy istniały przed Wszechświatem Prawa Fizyki, a więc czy istniał jakiś precyzyjny plan wybuchu? Przecież doskonale wiesz, że Wielki Wybuch mógł dać rezultaty, jakie dał, tylko pod warunkiem, że przebiegnie tak jak przebiegał, precyzyjnie, ze wszystkimi parametrami i szczegółami. Gdyby wybuch nie przebiegał wedle precyzyjnie obmyślonych etapów i gdyby owe etapy i parametry wybuchu były ciut-ciut inne, odrobinę mniejsze, odrobinę większe, czyli, gdyby tym wybuchem nie kierowała jakaś precyzyjna, genialna, bo chyba nie ślepa siła wynikająca z praw fizyki – Wszechświat by się roztrzaskał jeszcze przed narodzeniem i rozwinięciem”.
Następnie Włodek przeszedł w rozmowie do mrowiska. Kopiec mrowiska usypany w lesie przez dzielny naród małych niestrudzonych mrówczych pracowników jest słusznie nazywany przez architektów arcydziełem architektury.
Skomplikowany system labiryntów, nisz, korytarzy, mostków, przełazów, chodników i pięter usypanego kopca, wskazywałby na to, że prace nad tym kopcem nadzorował jakiś mrówczy inżynier, realizujący swój plan zgodnie z określonym planem budowy, rozdzielający prace między pracowników i dopilnowujący każdego szczegółu. Powiedz, w jaki sposób mrówki porozumiewają się ze sobą i gdzie wśród nich nie znajduje się naczelny architekt?
O nikim takim badacze mrówek nie wiedzą.
Nie ma naczelnego architekta, nie ma śladu planu – a mrówczy kopiec stoi.
Podobnie ze Wszechświatem, który genialnie zdarzył się i istnieje, choć nic nie wiemy o Sprawcy tego genialnego Przypadku…

Złuda realizmu
Poeta przez tak zwanych realistów, ludzi konkretnych, praktycznych, patrzących na życie trzeźwo – odtąd-dotąd, bywa traktowany jako fantasta, nieprzytomny marzyciel z głową w obłokach.
Jednak, gdyby się temu zagadnieniu przyjrzeć bliżej, mogłoby się okazać, że ów marzyciel operujący metaforą jako narzędziem myślenia jest… większym realistą od ludzi potocznie i obligatoryjnie uważanych za realistów. Bo jakimż realistą jest ktoś, kto widzi pod lupą jakiś wycineczek i na tej podstawie buduje swoją wizję życia!? Ktoś, kto nie podnosi głowy ku gwiazdom, Kosmosowi, nie odczuwa lęku, zachwytu, zagubienia, znikomości, nie sytuuje siebie na tle Czegoś Większego, ot choćby „obłoków”, czyli nie stara się zobaczyć istnienia we właściwych proporcjach, lecz z pysznym poczuciem wyższości pragmatyka życiowego pielęgnuje swoją krótkowzroczną Przyziemność? Tymczasem już za chwilę okaże się, że to, co wydaje mu się realnością, jest tylko fantomem, złudą, którą sobie stworzył przez chwilę, bo po chwili ta realność pryśnie jak bańka mydlana na wietrze. Wystarczy, że zmienią się uwarunkowania, system polityczny, że zostanie zwolniony z etatu, że się zestarzeje, że mu zdmuchną sprzed nosa to jego odtąd-dotąd i musi chcąc nie chcąc stanąć oko w oko z Kosmosem, ze starością, z poczuciem przemijalności, tymczasowości, ba, wręcz metaforyczności wszystkiego, a więc z tym, co w wieku produkcyjnym bagatelizował, traktował jako przywidzenie, fantom, urojenie chorej poetyckiej wyobraźni.

 Od redakcji: Proza Józefa Barana, prezentowana na łamach kwartalnika „Wyspa”, to fragment większego cyklu, który nosi tytuł „Dziennik z początku wieku”.