Joanna Domańska: Coś niespodziewanego
Gdy jadł rano tosty popijając kawą z mlekiem i gdy krzątał się po kuchni paląc papierosa nic nie wskazywało na to, że tego dnia stanie się coś niezwykłego. Golił się słuchając radia.
Włożył do teczki „Przegląd Kulturalny” by jadąc metrem poszukać w nim ciekawych wystaw i przedstawień granych w tym miesiącu.
Wysiadł z wagonu z twardym postanowieniem obejrzenia sztuki Samuela Beckett’a „Czekając na Godota”. Brał też pod uwagę pozycję: „Człowiek, który pomylił żonę z kapeluszem” Oliviera Sacks’a.
Przeszedł do trzech rzędów długich schodów, z których dwa sunęły w górę podczas gdy trzecie stały w miejscu.
Spojrzał na tłum zbijający się w chybotliwą masę, której głowy przechylały się wolno to w lewo, to w prawo, każda inaczej, odzwierciedlając w ten sposób charakterystyczne dla pingwinów kiwanie, przestępowanie z nogi na nogę, z czego każde kiwnięcie przesuwało masę o pięć centymetrów do przodu.
Każdy czekał na swój stopień, grzbiet fali, która poniesie go w górę.
Parę osób ruszyło w stronę pustych, nieruchomych stopni i zaczęło się wdrapywać na górę. Kolejne osoby dołączały się do marszu i po chwili widać było jak rzadki sznur ludzi maszeruje konsekwentnie wystukując wspólny rytm… leciutko, leciuteńko wyprzedzając płynącą masę.
Prawa, lewa, podciąganie się na nogach, parcie w górę dziwnym rytmem rozpoczętym przez pierwszą osobę, nie zakłócając powstałego w tajemniczy sposób tempa podobnego do tego z jakim poruszały się dwa pozostałe rzędy.
W górę.. w górę.. w górę…
Rzadki sznur zdawał się imitować jednostajny ruch schodów, odtwarzać ruch, który powinien mieć miejsce, tak jakby wszyscy chcieli oszukać sami siebie, udać, że tak naprawdę też jadą, tylko że troszeczkę, odrobinę szybciej niż masa.
I już był częścią tego sznura, tej rozsypywanki, wpisał się do tego bractwa złożonego z ludzi, którzy się spieszą, lub którzy z jakiegoś powodu postanowili nie być masą, nie być pingwinami, ludzi, którzy chcieli jechać odrobinę szybciej niż pozostałe dwa rzędy.
Był już gdzieś w połowie, brnął… płynął dzięki sile własnych mięśni w stronę jasności czując, że się zbliża, gdy nagle… schody ruszyły w odwrotnym kierunku.
Stało się to w momencie, gdy znajdująca się najwyżej młoda dziewczyna w żółtej, puchowej kurtce, pokonała ostatni stopień i osiągnęła szczyt, weszła w jasność. Schody ruszyły paraliżując na chwilę wszystkich, bez wyjątku.
Po tej krótkiej chwili chłopak trzymający w dłoni książkę z wydawnictwa MUZA, oraz starszy pan w kapeluszu i popielatym płaszczu, którzy szli tuż za dziewczyną, rzucili się do przodu i obaj, mimo sporej różnicy wieku, jednocześnie pokonali kilkoma szybkimi krokami wciąż rosnącą liczbę stopni.
W tej samej chwili z dołu rozległ się krzyk kobiety zepchniętej przez ożywione schody na płytę i przewróconej przez chłopca, który podzielił jej los.
Kilka osób z góry schodów podjęło szaleńczą wspinaczkę nowym tempem pracując nogami jak galernicy pchając swoje „galeo” w stronę jasności wolniej niż masa, lecz nie poddając się fali. Ci, którzy wahali się przez moment czy się nie poddać a przekroczyli już połowę schodów podjęli wyzwanie sami nie wiedząc czemu to robią, czemu nie dadzą się ponieść temu metalowemu cielsku na sam dół, by z czystym sumieniem wejść na sunące w górę schody, dołączyć do napływającej, nowej dostawy masy, która już, już kiwała się na dole, jeszcze wolniej niż zwykle, zaaferowana tym co się działo. Pozostali poddali się i zaczęli obracać w stronę biegu ponoszącego ich nurtu. Niektórzy zdawali się być skruszeni, nie do końca przekonani czy dobrze robią. Patrzyli w ślad za śmiałkami… za galernikami pchającymi swoje galeo we wspólnym rytmie, we wspólnym szaleńczym rytmie.
Czuł już ból nóg, lecz stukot butów na metalowych stopniach działał na zmęczenie jak murzyńska, niewolnicza piosenka.
Jasność zbliżała się do nich powoli, jakby wpływali do zatoki. Co chwilę z galerniczej pieśni odłączał się jeden głos, stukot jednej pary butów ustawał gdy tylko dotknęły brzegu.
Co dziwne, ci, których nogi natrafiły na stały ląd nie odchodzili lecz stawali i odwracali się patrząc na pozostałych, ciągnąc ich wzrokiem jak liną, pomagając uśmiechem, identyfikując się z nimi jak ludzie połączeni w jednej niedoli.
Był jednym z ostatnich, którzy opuścili metalowe fale… jednym z tych, których powitał śmiech, oklaski i ogólna radość… był tym, który do tej radości się dołączył. Cieszył się jak dziecko- szczerze, choć trochę nieśmiało, zdumiony tą swoją radością, radością- galernika.