Jerzy Reuter: Łemko bury
Pułkownik, Lowka Bogdanowycz, trzymał mowę. Pozostali, mocząc usta w gorącym piwie, gapili się na starego wiarusa i dmuchali w manierki. Mróz mieszał się z parą i usypiał, siwym szronem na wąsach.
– To będzie, jak ja mówił! Wilki wyjdą z tamtej strony – wskazał lufami dubeltówki na las. – Pilnujta się striłcy! Jak dobiegną do połowy polany, macie zabijać i uważajcie, bo wilk, to zawsze wilk. Może atakować!
– Bogdanowycz! – Łemko Bury uniósł się w siodle. – Ja podjadę do nagonki, pozwolicie?
– Goń! Niech idą w las! Koniecznie! Swołocz naganiać na polanę…! My im powiemy… Zdrastwujtie.
W kotle, ustawionym na kamiennym palenisku, gotował się bigos, a miejscowe kobiety królowały przy stołach. Kiełbasy wiły się, jak warkocze ukraińskiej narzeczonej, pomiędzy bochenkami chleba. Bury położył lufę sztucera na zadzie kobyły i pogalopował przez sypki śnieg.
– A teraz, pozwólcie towarzysze, że pokażę wam swoje medaliery. – Bogdanowycz świsnął pod nosem. – Oto moje wojsko – rzekł miękko.
Z domu wybiegły dwa wielkie owczarki i usłużnie przysiadły przy nodze Lowki.
– Ten mniejszy, Zula, suka moja jedyna – poklepał psa po karku. – Dwa razy życie moje ratowała. Raz na Odrze, zębami mnie zdzierżyła i do niemieckiego brzegu spłynęła. Drugi raz, w Berlinie, przed miną pozór dała – rozłożył długie ręce na boki. – Ot, taka suka maja!
Myśliwi zasłuchali się w Bogdanowycza i z podziwem oglądali psy. Każdy wilczur miał szeroką obrożę z mocowanymi do czarnej skóry medalami.
– Dżygit – pułkownik poklepał wielkiego owczarka po głowie. – To bestia. Na własne oczy, towarzysze, widziałem jak wyrwał jednemu zdrajcy gardło. Szkolony był na wrogie tanki i miał iść z granatami, ale ja go zabrałem do siebie. Usynowiłem, bracia, jak swego. Cztery ordery dostał za męstwo!
– Swój pies! – zawołał któryś
– Swój pies – powtórzyli inni i skłonili głowy przed Lowką. – U nas takich nie masz.
– Oj… Nie masz.
Mlaskali w podziwie i pstrykali palcami. Mróz szczypał policzki i kleił oczy, a piwo grzało pod kożuchami. Kobiety w śmiesznie dużych walonkach, tańczyły nad bigosem.
Od strony lasu przygalopował Łemko Bury. Wyhamował przed Bogdanowyczem, aż koń przysiadł na zadzie.
– Melduję! Nagonka poszła!
– To teraz, moi myśliwce – rzekł pułkownik. – Stroić giwery i na stanowiska!
Jak na złość sypnęło śniegiem. Spadł drobny, a zimny i bił po twarzach do bólu. Wiatr zamiatał drobiny i gęstymi chmurami wirował nad polaną.
– Towarzysze! – zawołał pogodnie Bogdanowycz. – Pamiętajcie. Za każdego wilka całe sto złociszów! Płacą bez wyjątku, za każdą sztukę.
Myśliwi zatarli ręce, pochuchali w rękawice i rozeszli się w stronę polany, na ustalone stanowiska. Każdy wziął w kieszeń flaszkę wódki i garść nabojów. Pożegnani krzyżem na drogę, pogłaskani kobiecą ręką, wyszli na przeciw wilkom. Od strony lasu słychać było wystrzały jak werbelki i pohukiwania ludzi. To szła nagonka. Łemko Bury objechał na swojej kobyle linię i stwierdził bezpieczeństwo. Teraz on był łowczym i jemu podlegało wszystko. Mianował go wczoraj, przy wódce, sam Lowka Bogdanowycz, bohater wojenny i wielka figura w aparacie władzy. Po stronie Burego był wielki mir. Do dzisiaj był nikim. Jako szeregowy przeszedł swój bojowy szlak i nikt nie powierzał mu takiego zaufania. Szedł zawsze gdzie mu kazano. Roztrącał na boki wrogów i strzelał w przód. Zawsze zwrócony twarzą do wroga, modlił się o szczęście. „Niemiec moich pleców nie widział”, tak streszczał swoje wojowanie i to było wszystko, co pamiętał. Jedno, co dała mu wojna, to wielkie zamiłowanie do wódki. Idąc na swoje stanowisko, zwinął ze stołu dwie solidne butle, majonego spirytusu.
Linia stanowisk ułożona w długi półksiężyc, wsparła się plecami o świerkowy młodniak. Przed myśliwymi bieliła się łąka, płaska jak patelnia. Łemko Bury usadowił się w wygodnym gnieździe i pociągnął z butli. Alkohol wlewał się ogniem, palącym piersi. Dawał ciepło. Nad łąką wirowała zawieja, ograniczając widoczność do kilkunastu metrów. Bury precyzyjnie szykował sztucer do pracy, pociągając, co chwilę z butli. Po tym, jak jego dwaj bracia, poszli na wschodnią stronę gór, wiedzeni słowem magnetycznym i wielkim, pozostał sam. Poszli za hyrem ognistym i ciężkim, które przyszło wraz z końcem wojny. Ktoś przyjechał na koniu i rzucił w spokojnych Łemków, jedno tylko słowo – Bandera. Powyciągali spod strzechy karabiny i wyprawieni na drogę, kawałkiem słoniny, odeszli. Ci, co pozostali, wybrali nienawiść innych, poniżenie w oczach przybywających osadników i podejrzliwość nowej władzy.
Bury ułożył się wygodnie na wiązce słomy i popijając wódkę oczekiwał. Zamieć ograniczała widzenie do połowy polany, a wypity alkohol wchodził w krew i mącił wzrok.
– Bury! – Bogdanowycz sprawdzał stan. – Jesteś?
– Jestem, Bogdanowycz.
– Kulawy!
– Jestem
– Bośko!
– Jezdem
– Fiodor!
– Tak toczno
– Pula!
– Jest
– To trzymajcie się, gnaty jedne! Wołki idut! Pasmatrim, kto gieroj!
Nagonka zaciskała pierścień wokół polany, a palba karabinowa mieszała się z okrzykami naganiaczy. Jazgot wystrzałów dochodził z każdej strony. Bury był pijany. Walczył z opadającą na sztucer głową i ogarniającym go snem. Wiedział, że nie może zawieść pułkownika. Gdy ujrzał wybiegające na środek dwie postacie wilków, pomyślał, że to podwójne, pijackie zwidy. Oddał strzał. Wilk wyskoczył w górę, wyrwany uderzeniem pocisku. „Dobrze widzę”, pomyślał, „został jeden”. Po przeładowaniu zamka, oddał następny strzał i na polanie pozostała tylko biel śniegu. Ostatkiem sił wypił kilka łyków wódki i upadł nieprzytomny w słomę.
* * *
Lowka Bogdanowycz tańczył, ubrany w żółte bryczesy, wokół Burego. Podskakiwał na bosych nogach i co raz uderzał go w twarz. Bury siedział przywiązany do małego zydla na środku izby, doprowadzony do trzeźwości, natarty śniegiem i polany lodowatą wodą. Kobiety zasłoniły sobą kocioł z bigosem i popłakiwały, chowając twarze w kolorowe zapaski.
– Faszysta! – wrzeszczał Buremu w twarz. – Faszysta i swołocz!
– Darujcie – seplenił z wypływającą ustami krwią. – Bogdanowycz, darujcie.
– Widzicie go? Chachoł jeden! Izwinitie gadasz? Izwinitie? Bandyto i morderco! Skurwisynu, job twaju mać!
– Darujcie, nic nie wiem… Opił żem się jak świnia. Wszystkom zabył.
– Aleś wódki nie zabył! – Bogdanowycz uderzył Burego w brzuch. – Suko!
Myśliwi siedzieli przy długim stole i w milczeniu przyglądali się scenie. Pułkownik parował wściekłością, a koszula Burego czerwieniła się krwią.
– Opiłem się, pułkownik Bogdanowycz – zapłakał. – Opiłem jak świnia… Śpik mnie wziął i odebrał życie… Darujcie, towarzyszu.
Mówił bardzo cicho. Bogdanowycz przykładał ucho blisko jego ust i co słowo, uderzał głową w środek nosa.
– Masz! Faszysto… Suko!
Bury wiedział, że zrobił coś bardzo złego, ale co? Myślał i nic nie przychodziło mu do głowy. Wraz z utratą przytomności całkowicie zatracił pamięć. Nawet nie myślał, by zapytać. Bardziej niż bicia bał się prawdy. Po którymś kopnięciu stracił przytomność.
– Teraz, myśliwce moje – Bogdanowycz dosiadł się do stołu. – Musimy coś postanowić. Radźcie!
– Jak tu radzić? Towarzyszu, on nasz. Łemko, tutejszy – łagodził stary Pulek.
– Izwinitie! – przyłożył rękę do serca Fiodor
– Pomiłujcie! – skłonił się Bośko, stary kłusownik.
– A może on faszysta i szpion od Bandery? – zwątpił Kulawy.
Pułkownik podszedł do kotła i zagarnął łyżką bigosu. Przez chwilę chodził, mlaskając gołymi stopami o klepisko.
– Wy tu czegoś nie zrozumieli – zaczął łagodnie. – To morderca i bandyta! Swołocz!!! – krzyknął i kopnął w zakrwawioną twarz Burego. – Ja tu coś wymyślę, robaczki moje! Nie takich ja sprawiał, nie takich jak ten.
– Może wódki dać? – zapytał Kulawy. – Napijmy, może coś wejdzie w łeb.
– Dawaj! Bigosu też podajcie.
Jedli i przepijali. Każdy myślał o Burym i snuł swoje domysły, co do jego losu. Znali Bogdanowycza i wiedzieli, że jemu nie wolno sprzeciwiać się, bo to jak skazujący wyrok. Pułkownik był wielką „figurą” i trzymał władzę w całej okolicy. Gdy już pojedli i wypili kilka butelek wódki, Bogdanowycz powstał i rozkazał ocucić Burego. Kulawy wylał na nieprzytomnego wiadro wody. Bury wracał do świadomości.
– Widzisz ty mnie?! – zapytał pułkownik, pochylając się nad Burym. – Widzisz? Dywersancie!
– Widzę, towarzyszu.
– Bracia myśliwce! My zrobimy, jak powiem – usiadł i przepił. – Jak wszystko, co tutaj powiem. Buremu zmienić gacie i koszulę. Dąć mu na nogi sapożki, ale nie takie na śnieg, na drogę. Dać mu takie cerkiewne, cieniutkie i płytkie. Mogłem swołocz wykończyć, ale… – Na to „ale”, wszyscy przyklasnęli, bo już wiedzieli, że to jedno słowo, ma większą wartość niż życie.
– Mogłem go wykończyć – ciągnął mowę Bogdanowycz – ale mam lepszy pomysł – uśmiechnął się i zatarł dłonie. – Podkurować mi go do rana, tak żeby stał na własnych nogach. A potem będzie zabawa. Rzekłem!
* * *
Obudzili go wczesnym świtem. Kazali ubrać się w bardzo cienki garnitur i buty dali, jak z papieru.
„Bogdanowycz kazali” mówili na usprawiedliwienie i wciskali do kieszeni kawałki kiełbasy. Bury był obity z każdej strony, do tego stopnia, że w bólu nie rozumiał, co się dzieje.
– Idź na Caryńską – szepnął mu do ucha Fiodor. – Tam bracia twoi ze striłcami siedzą. Idź.
Przed domem myśliwi stali w szyku. Każdy z nich trzymał strzelbę wspartą na ramieniu. Gdy wyszedł z piwnicy, zdjęli czapki na powitanie. Bury modlił się o szybką śmierć.
– Bury! – odezwał się pułkownik. – Dywersancie jeden! Swołocz jesteś faszystowska i zdrajca!
– Bogdanowycz! – odparł Bury. – Ty mnie faszystą nie nazywaj! Ja krew swoją przelewałem! Zabij jak żem winien, ale nie obrażaj!
– Widzicie? Jaki gieroj!
– Gieroj! – potwierdził Bury. – Katujesz mnie! Krew mi upuszczasz niewinnie! Ludzie patrzą i widzą.
– Gdzie te ludzie? Te tutaj, to ludzie? Ty bladź jesteś jak oni wszyscy!
– Tyś bladź, Bogdanowycz. Jeść ci tutaj dają!
– Patrzcie! Jaki się znalazł!
– Kończ, Bogdanowycz!
– Kończę! Faszystowski ryju! – odbezpieczył pistolet i przystawił Buremu do głowy. – Dam ci szansę! Poznaj krasnoarmiejskie serce… Obyś sam zdechł! Pójdziesz sobie, rybeńko, w las. Tak. Pójdziesz w las. Dam ci dwie godzinki, job twaju mać, dwie godzinki. Po czasie pójdziemy za tobą. Jak do nocy zdybiemy to masz w czapę! Rozumiesz? W czapę! Będzie polowanie! Ot!
– Ruska świnia! – Buremu było już wszystko jedno. – Enkawudzista jesteś! Podły człowiek.
Bogdanowycz zbladł jak śnieg. Myśliwi uciekli do domu i przyglądali się zza firanek. Odważne kobiety stały obok, owinięte kolorowymi chustami.
– Idź już! Bo ubiję!
Łemko Bury odwrócił się na pięcie i poszedł, w cienkich bucikach, w marynarce narzuconej na gołe ciało.
– Polaczki do mnie! – Bogdanowycz krzyknął w stronę domu. – Ktoś musi pochować moje medaliery! – przez chwilę myślał, bijąc się po bucie szpicrutą. – A oskórować przed zakopaniem! Zapłacą jak za wilki! Po całe sto złociszów!