Jerzy Górzański: Zbliża się koniec świata. Zdarzenia i dopowiedzenia
To się zdarzyło 30 października 1938 roku.
3 grudnia tego samego roku (prawdopodobnie) przyszedłem na świat.
Piszę „prawdopodobnie”, bo to, co miało miejsce 30 października było okropne – lepiej dla mnie, żebym się w ogóle nie narodził.
Nadmienię jednak przy okazji: mniej się boję Marsjan, a bardziej rządu, który wymyśla bez przerwy podatki; rząd przy tym nie ukrywa, że konkursy taneczne są ważniejsze od kradzionego złomu, czyli rozpadających się ze starości wind.
Otóż tamtego październikowego dnia 1938 roku (kiedy miałem wątpliwości, czy w ogóle warto przyjść na świat w grudniu) Columbia Broadcasting System wyemitowała słuchowisko 23-letniego reżysera i aktora Orsona Wellesa (później nakręcił słynnego „Obywatela Kane’a”).
Jeszcze później powiedział o Szwajcarii:
– Włosi za czasów Borgiów mieli wojny, terror, zbrodnie, rozlew krwi – i dali światu Michała Anioła, Leonarda i Odrodzenie. W Szwajcarii była braterska miłość, pięćset lat demokracji i pokoju – i co dali światu? Zegar z kukułką!
Słuchowisko powstało na podstawie „Wojny światów” Herberta G. Wellsa, o nalocie Marsjan na Ziemię.
Nie mógłbym tej audycji wysłuchać, nawet gdybym był wcześniakiem, ponieważ ze względu na to zagrożenie inwazją, co prawda fikcyjne, nie wyściubiłbym nosa na świat.
W Ameryce słuchowisko Wellesa wywołało panikę – miliony Amerykanów potraktowało kosmiczne zmyślenie całkiem poważnie.
Włodzimierz Kalicki, opisując tę niesamowitą historię, zauważa: „Wszyscy mają głowy owinięte mokrymi ręcznikami dla ochrony przed marsjańskim gazem”.
Kiedy ja nienarodzony kichałem na ten gaz!
Wspomina dalej Kalicki (jakby przy tym był):
„Linia autobusowa Dixy Bus zawiesza kursy. Niedoszła pasażerka Doroty Brown dzwoni z pretensjami do dyspozytora. W odpowiedzi słyszy, że: – Zbliża się koniec świata, a ja mam jeszcze parę spraw do załatwienia.”
O, biedne, ciepłe stworzenia, kostniejące w trwodze!
A ja już dawno, w szczęśliwszych czasach, gdy tkwiłem w jakichś ciemnościach praprenatalnych, załatwiłem wszystkie sprawy – z czego dogadanie się z moimi wydawcami uważam za swój największy sukces.
Kiedy wreszcie udało mi się wychynąć na świat, było już po wszystkim.
Marsjanie odlecieli na Marsa (zabierając ze sobą kilku naszych dyżurnych ekspertów, przebywających wówczas na stypendium naukowym w Stanach), chociaż, jak wiadomo, nigdy nie przylecieli.
A ja, czyli mniejszość poetycka, zażądałem tego wszystkiego, czego nie znajdziesz w żadnych snach – przyrzeczenia, że zło jest, a nie, jak chce większość, zła nie ma, gdyż zło fatalnie wpływa na cerę.