Jerzy Górzański: Monologizująca indywidualizacja perpendykularna
W pewnej instytucji pomocowej na ścianie korytarza ujrzałem plakat dotyczący bezpieczeństwa pracy: „Uwaga! Roboty na wysokości.” Z tym, że „roboty” zostały przekreślone, o obok ktoś dopisał czerwonym flamastrem: „ludzie”. Ale na tym nie koniec. Bo jeszcze ktoś inny dopisał obok zielonym flamastrem: „poeci”, przekreślając „ludzi”. W ten sposób hasło plakatowe brzmiało następująco: „Uwaga! Poeci na wysokości”. Co odpowiadało mojej wrodzonej próżności. I w dodatku do rymu. Coś w tym, skądinąd słusznym i przestrzegającym plakacie, było surrealistycznego.
Władysław Broniewski, o którym często się powiada: poeta proletariacki (ktoś go nawet scharakteryzował pogardliwie: „to ten od barykady i sznapsa”)… Recytowałem jego Komunę paryską na akademii ku czci w praskiej podstawówce, jako dziecko sproletaryzowanej chłopki bez ziemi.
W Pamiętniku 1918-1922 Broniewski napisał zdanie: „Kogo życie oślepia, może poznawać je przez literaturę jak przez szkło oddalające”.
W młodości poetyckiej poznawałem życie właśnie przez literaturę, ale raczej w atmosferze wzajemnego zbliżenia. Dla mnie realizm tkwił w słowach, a nie w otaczającej mnie rzeczywistości. Założyłem sobie, że jeżeli nie można dorównać Petrarce, Flaubertowi, Kafce, to trzeba być lepszym od samego siebie. Podpowiadał mi Seneka: „Jeżeli czegoś nie można poprawić, lepiej to przecierpieć”. Ważniejsza wydawała się ideologia cierpienia niż propagandowa wrzawa jedynie słusznego ustroju socjalistycznego. Nigdy nie przychodziło mi do głowy, że, jak twierdzi Michael Portillo, polityk brytyjski, „Jeżeli życie to opera mydlana, nie warto być wymienionym w napisach końcowych”.
Moja biografia składa się z przeczytanych książek – jest w dużej mierze literacka: słowa podsuwają słowom sens indywidualnych losów i bezsens ludzkiej tragedii. Bywają też próbą zakwestionowania tego, co piszę, żeby nie popaść w samouwielbienie i dogmatyzm. Bronić siebie przed samym sobą, żeby wyjść cało z tej surrealistycznej katastrofy. Czy to może się udać? Zwłaszcza, że w grudniu 2013 roku kończę 75 lat.
Bo ja w tamtych czasach odległych uważałem się za nadrealistę, a choćby nawet za dadaistę. Podobała mi się dadaistyczna metoda twórcza, powiedzmy: warsztatowa. Według Tristana Tzary, czołowego dadaisty, „Weź gazetę. Weź nożyczki. […] Wytnij artykuł. Potem starannie wytnij każde słowo z artykułu i wsyp wycinki do worka. Lekko potrząśnij. Potem starannie wyciągaj odcinki jeden po drugim. Przepisz sumiennie w kolejności, w jakiej wyszły z worka”.
Jednak w owych czasach, jak najbardziej surrealistycznych, nie mogłem się przebić ze swoim soc-surrealizmem. Wówczas za dyżurnego surrealistę krytyka literacka uważała (i chyba nadal uważa) Janusza Stycznia, świetnego zresztą poetę z Wrocławia. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Janusz przyznawał prywatną nagrodę poetycką „Kaktusa”. Otrzymałem dwukrotnie to zaszczytne wyróżnienie. Z żalem donoszę, że jedna z nagród, porcelanowa, stłukła się – zwiał ją z komody bezlitosny przeciąg historii. Druga, z drewna, stoi do dziś na poczesnym miejscu. W pewnym sensie Janusz Styczeń „pasował” mnie na surrealistę.
Octavio Paz, poeta i eseista meksykański, zauważył z właściwą sobie przenikliwością: „Surrealizm był opowieścią dziecka, tkwiącego w każdym człowieku”.
W takim razie jestem nadal dzieckiem podszytym nadrealistą – być może mój surrealizm bywa nie tak buntowniczy i konfrontacyjny, jak ten z lat trzydziestych ubiegłego wieku. André Breton twierdził: „Najprostszy akt surrealistyczny to wyjść na ulicę z rewolwerem w pięściach (!) i strzelać w tłum na chybił trafił”.
Hebert R. Lottman w książce Lewy brzeg (PIW 1997 – przekład Jacka Giszczaka) pisze, jak to w czerwcu 1935 roku, tuż przed otwarciem Międzynarodowego Kongresu Pisarzy w Obronie Kultury w Paryżu właśnie Andrè Breton, przywódca surrealistów („sprzyjali komunizmowi” do pewnego czasu), ujrzał na bulwarze Montparnasse członka delegacji pisarzy sowieckich, Ilję Erenburga.
Wcześniej Erenburg napisał książkę pod tasiemcowym tytułem „Duhamel, Gide, Malraux, Mauriac, Morand, Romains, Unamuno widziani oczyma pisarza ZSRR”, w której znęcał się nad surrealistami, że, jak powiada Lottman, „oddawali się pederastii i marzeniom sennym”, a właściwie „woleli oni «onanizm, pederastię, fetyszyzm, ekshibicjonizm, a nawet sodomię»”. W końcu Erenburg sięga po argument miażdżący: „Co do ich przekonań politycznych: «Brzydzą się Krajem Rad, ponieważ tam ludzie pracują»”.
Widząc Erenburga wchodzącego do trafiki, Breton podążył za nim, a następnie obił po twarzy gwiazdę literatury sowieckiej.
Moje ja nie jest aż tak wojownicze, raczej poddane surowemu prawu, niechybnie wewnętrznemu, monologizującej indywidualizacji. Zachowując jednocześnie świadomość, że należy zawsze się znajdować w pozycji perpendykularnej (czyli pionowej).
W ten sposób rodzi się monologizująca indywidualizacja perpendykularna. Mówi to wam urodzony surrealista.