Jan Nowicki: Henryk I
Był rok, wszystko jedno który, na pewno kolejny, charakteryzujący się jak to wtedy, minimalnymi zmianami na górze i stałym niedostatkiem mięsa na dole. W naszym mieście z okazji kolejnych świąt wybito wszystkie cielęta i kozy, niedziele pochłonęły drób.
Pociągiem relacji Łódź — Bydgoszcz jechałem do matki na coś, co dopiero po latach nazwano weekendem. Stacja Czerniewice, stamtąd spacerem niespełna pięć kilometrów do rodzinnego K., w plecaku smukła butelka cierpkiego rieslinga. W domu serdeczność i natychmiast niezmienny problem: co zjemy na niedzielny obiad. Moje propozycje dotyczące placków ziemniaczanych, „ślepego śledzia” (śledź bez śledzia), „dziada” (nazwa mówi za siebie), podrażniły na tyle ambicje matki, że udała się z tym problemem do ojczyma, siedzącego pod bzem w towarzystwie opędzającego się od ptaków wuja, zwanego od czasów powojennych Suchą Rączką. Tato zaciągnął się sportem, głęboko aż do pięt, zawył kaszlem, i po długim namyśle, gdy charczenie osiągnęło kres, powiedział coś, co wprawiło wszystkich domowników w osłupienie.
— Jest jedno wyjście: Henio!
Kupiliśmy go przed laty na prośbę siostry, która przytulając do dziewczęcych piersi ciepłe futerko małego króliczka, ze łzami w oczach błagała matkę o niego. Mama jak to mama, zaraz coś o kłopotach, ale my z ojczymem nie bacząc na babskie gadanie zbiliśmy stosowną klatkę i tyle. Kto nazwał królika Heniem — nie pamiętam. W każdym razie mieliśmy poczucie, że przybył nam jeszcze jeden domownik. Próby znalezienia dla niego partnerki, spotkały się z bezwzględnym sprzeciwem matki. Henio w tej sytuacji przemienił się wkrótce w króla–samotnika, a w czasie przeze mnie wspomnianym był już starcem. Siostra zrobiła maturę z odznaczeniem, ja studia, a królik wciśnięty w najciemniejszy kąt klatki łypał w kierunku odwiedzających przekrwionym okiem sędziwego samca, który mimo braku życiodajnego spełnienia — wciąż żył.
— Henio? — spytała trwożnie matka.
Stojąc blisko, obserwowałem z napięciem, jak stara się dokonać dramatycznego wyboru pomiędzy szeroko pojętym humanizmem a obowiązkiem karmicielki.
— Henio — powtórzyła raz jeszcze. Ale tym razem w jej głosie zabrzmiała niespodzianie twarda nuta wyroku śmierci.
— Tylko kto go zabije? Bo ja nie! — zastrzegł się ojczym, spoglądając chytrze w stronę żony. Matka odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem odeszła w stronę domu, w którym zniknęła, zatrzaskując za sobą drzwi tak, że aż sypnęło wapnem. W kuchni z płaczem rzuciła się jej w ramiona córka. Podlewała pelargonie stojące na parapecie otwartego okna, zostając mimowolnym świadkiem podwórkowej sceny. Przytulone kobiety przywarły do okiennej framugi i przysłuchiwały się rozmowie mężczyzn.
Sucha Rączka sięgnął do zmiętej paczki po sporta i częstując kolegę, dał tym wyraźny sygnał, że nadszedł czas podjęcia decyzji.
— Dlaczego nie ty, Stasiu? — spytał.
Tym razem z płuc ojczyma wydobył się cichy, przerażająco długi świst, zakończony stosowną do sytuacji odpowiedzią.
— Co powiedział stary? — szepnęła nerwowo matka.
— Mam „dychę”, powiedział.
— Astmą się wykręca, cwaniak — warknęła.
— No to może syn? Młody jest — ciągnął uszczypliwie wuj.
— Ale z miasta — storpedował go ojczym, machając przy tym ręką w geście całkowitej beznadziei.
— No to kurwa, co będzie? — wrzasnął wujek, płosząc małego wróbelka, który od dłuższej chwili siedział na jego ręce, po czym uniósł głowę do góry na tyle, na ile pozwoliło mu zwyrodnienie kręgów szyjnych.
— Nie wiem — odparł ojczym spoglądając za wujem w niebo, gdzie obaj zdawali się szukać odpowiedzi na niełatwe pytanie.
— Ja go załatwię! — zdecydował nagle twardo Sucha Rączka.
— Czym? — powątpiewał ojczym.
— A tym! — zaproponował stary rzemiecha, potrząsając pięścią, która zdeformowana szewskim artretyzmem zacisnęła się wprawdzie złowieszczo, tyle, że do połowy.
— Przecież ty masz martwą rękę, zapomniałeś? Ptaki siadają na niej, bo mylą ją z suchą gałęzią — przypomniał ojczym.
— Gówno prawda! — wrzasnął wuj. — Siadają bo czują dobrego człowieka.
Zapadło długie milczenie, w którym ważyły się przyszłe losy królika.
— Idziemy — rozkazał wuj.
— Poszli — wyszeptały podsłuchujące kobiety i cicho zapłakały.
Henryk I czekał. Mówią, że zwierzęta czują, kiedy zbliża się ich śmierć i mówią uczenie, ale ten, który sądziłby, że nasz skazaniec podda się biernie losowi, błądził. Wuj tymczasem strącił z ramienia sikorkę, a potem włożył do klatki dłoń, która od lat była całkowicie pozbawiona czucia. Henio oszalał, tłukł łbem o ściany, drapał pazurami, piszczał, kopał, kiedy jednak Rączka chwycił go za uszy, zamarł w bezruchu.
— Czym ty go, Józef? … — wycharczał ojczym.
— Przecież mówiłem! — krzyknął szewc, po czym po raz drugi tego dnia podniósł do góry prawą pięść nabitą artretycznymi guzami. Lewą ręką w tym czasie krzepko krępował tylne nogi Henia, który po wstępnej szamotaninie, wisząc głową w dół, znowu znieruchomiał. Sucha Rączka po raz trzeci tego dnia podniósł do góry prawą pięść i z biblijnym rozmachem zdzielił królika raz, potem drugi i jeszcze trzeci, między uszy. Henryk I pisnął żałośnie, drgnął i skonał.
Nad głowy starców nadleciała chmura gołębi sąsiada, jeden oderwał się od stada i zaczął wyraźnie pikować w stronę Suchej Rączki, ale nagle zmienił zamiar i … odleciał.
— No to po ptokach — podsumował wuj sięgając po sporta. Ojczym tym razem odmówił, zadowalając się kilkoma haustami z podręcznego aparaciku, niosącego chwilową ulgę zaawansowanym astmatykom. Henryk I leżał rzucony w pobliże krzaka agrestu. Starcy powlekli się w kierunku pompy, aby ugasić pragnienie, gdy nagle przeciął im drogę tajemniczy, utykający cień.
— Stachu, widziałeś? Co to było? — szepnął wuj. Ojczym założył wolno okulary i udał się w kierunku wskazanym przez kolegę. Zmartwychwstały Henio z apetytem ogryzał leżące w trawie czerwone jabłko.
— No nie, to przechodzi ludzkie pojęcie! — zawył Sucha Rączka i runął całym ciałem na zwierzę, które choć żywe, miało po ostatnich przejściach na tyle przytępiony refleks, że dało się napastnikowi chwycić za szyję. Tego, co stało się po chwili, nie da się dokładnie opisać, bo szczegóły pokrył letni kurz, zza którego z różnym natężeniem dochodził przeraźliwy pisk królika i przekleństwa utrudzonego walką męża. A gdy kurz opadł, wuj leżał ciężko dysząc i z wyrazem złośliwego triumfu patrzył na Henia, który w ostatnim odruchu obrony wbił żółte zęby w pozbawioną czucia rękę przeciwnika, po czym skonał.
— Ale się nabrał — stwierdził bez współczucia Rączka.
Kobiety ukryte w gęstych krzakach malin przez cały czas były świadkami walki. Po jej ukończeniu matka zamieszała cukier w szklance napełnionej do połowy rieslingiem i uważnie obserwowała obu mężczyzn. Na ojczyma spojrzała z pogardą, na wuja zaś czule.
— Zapamiętaj, córko — stary człowiek i może — powiedziała nieświadoma cytatu.
Po modlitwie, którą zawsze odmawiało się przed posiłkiem, siedzieliśmy długo w milczeniu wpatrzeni w pocięte kawałki Henia, skwierczące dyskretnie na blaszanym półmisku. Nikt nie miał odwagi zacząć. Nagle siostra zerwała się z krzesła i z dłonią przy ustach wybiegła na podwórze. Ciągle milczeliśmy.
— Trudno, zanieś go psom Stasiek — zdecydowała matka.
Tato z namaszczeniem, jakby to była monstrancja, wyniósł usmażonego przyjaciela przed dom. Wrócił po jakimś czasie, ocierając rękawem oczy.
— Nie chcą żreć, nawet przez olej wyczuły domownika — powiedział.
Wieczorem wlokłem się na ostatni pociąg relacji Bydgoszcz — Łódź i całą drogę dzielącą nasze miasto od stacji Czerniewice rozmyślałem o pięknym życiu i smutnej śmierci Henryka I i ostatniego.