Jacek Gutorow: Zapiski wyspiarza
Dariusz Sośnicki, Państwo P. , Biuro Literackie
Mam nieodparte odczucie, że poezja Dariusza Sośnickiego ciąży ku efektom hiperrealistycznym. I ku ironii świata przedstawionego. Wyobraźnia nadal spaja jego wersy i wiersze, ale już nie tak mocno i nie tak definitywnie. Jej miejsce zajął tryb monotonnej, egzystencjalnej repetycji. Język coraz częściej porusza się na jałowym biegu i opisuje życie, które przybrało postać bezcelowego dryfu.
Z pewnością nie mamy do czynienia z jakimś radykalnym zwrotem poetyki. Ale pewne zmiany są zauważalne. Rzadziej natkniemy się na, charakterystyczne dla wcześniejszych książek, niesamowite, surrealistyczne porównania, zwłaszcza te będące skojarzeniami dzikiej, eksplodującej natury z czynnościami codziennymi. Nie żeby ich nie było – mamy choćby „sawanny parapetów” („Alfabet Pani P.”) czy obraz mieszkania-lasu: „Będziemy wchodzić do mieszkań po pochyłych pniach. / Chować po dziuplach świerszczyki i zielone. / Na gałęziach rozwiesimy pranie” („Z lektur państwa P.”). Jednak w nowej książce więcej jest dosłowności i na poły martwej codzienności.
Atmosferę zbioru dość dobrze oddaje otwierający go wiersz „Decyzja”:
Mam bony na obiad
i kartę rabatową do kilku tutejszych kin,
taksówką jeżdżę na hasło. Praca jak każda inna,
choć trudno się oprzeć wrażeniu, że najlepsi
trafiają gdzie indziej. Zostało mi kilka dzielnic,
ich układ jest czytelny, dzień ciągle w miarę długi.
Mamy poczucie – utwierdzają je kolejne wiersze – że jeśli o czymś tu się mówi, to przede wszystkim o egzystencjalnym gonieniu w piętkę, o życiu jednokierunkowym i zamkniętym z wszystkich stron. Bo opisywane przez poetę państwo P. nie jest specjalnie rozległe; właściwie można je przykroić do rozmiarów kartki papieru. Takie papierowe państwo z papierowymi problemami. W dwóch pierwszych wierszach można znaleźć decyzje, okólniki, formularze, bony, karty, bilety i rachunki. To nie tyle państwo, co samotna wyspa. Punkt schodzenia się perspektyw. Żaden tam łącznik czy pomost. Bynajmniej.
Dzieje się tak w wielu wierszach. Choćby w utworze „Lato państwa P.”, gdzie po wyliczeniu różnych możliwości podróżowania bohater rzuca (w imieniu swoim i swojej rodziny): „A oni? Siedzą ciągle na tyłku / jakby przykuci do skały – latarnie morskie”. Jeśli inny wiersz nosi tytuł „Przejście”, to mowa jest w nim raczej o niemożności przejścia („jest za wąskie / pies wściekłby się, a poza tym / jutro idziemy do pracy”). Obsesyjnie pojawiają się obrazy zamknięcia w mieszkaniu. Wszystko powraca do miejsca, z którego nie ma już wyjścia: „ciągle istnieje to miejsce / gdzie siedem nieszczęść / spotyka się regularnie / z pięcioma dobrymi zamiarami” („Pan P. spotyka młodego poetę”). Czytelnik nie powinien być też zaskoczony, że w jednym z wierszy odnajdzie słowo „bumerang”. Wszak wszystko wraca. Nie ma tajemnic czy nieodkrytych wnętrz. Rzeczy są jawne i jasne, ale przez to przewidywalne i stawiające narratora na straconych pozycjach.
Ale jeśli jest to poezja miejsca, i to miejsca szczególnego, nierzadko obwarowanego, zatarasowanego, przyprawiającego o lekką klaustrofobię, to jest to też poezja precyzyjnych, a zarazem wieloznacznych, pojemnych słów. W „Państwie P.” podróżuje język, który nie daje nam (czytelnikom) wytchnienia. Język morderczo akuratny, beznamiętny i skuteczny, prowadzący nas za rękę w najbardziej nieoczekiwane miejsca, trzymający się reguł, ale czyniący to tak kurczowo, że w końcu wyłamuje się spod ich władzy i bije po oczach jawną ironią przesadnie respektowanej normy.
Swoją drogą, jest w tych operacjach i napięciach coś z ducha Larkina. Myślę zresztą, że autor „Wysokich okien” to jeden z bliższych poznańskiemu poecie autorów. Charakterystyczny dla Sośnickiego typ ironii, wielokrotnie nakładany i zakładany dystans, ciążenie ku epistemologicznemu i egzystencjalnemu solipsyzmowi, a nawet swego rodzaju nostalgia, raczej rzadka, ale tym intensywniejsza – wszystkie te momenty odnajdziemy właśnie u Larkina. Im bardziej chaotyczna i nieprzewidywalna rzeczywistość, tym bardziej zdyscyplinowany wiersz, który ją opisuje, a poprzez opis – porządkuje. Do tych i wcześniejszych wierszy Sośnickiego można przyłożyć słowa, jakie Seamus Heaney wypowiedział kiedyś w odniesieniu do Larkina: forma poetycka przypomina siatkę zabezpieczającą przed upadkiem.
To chyba najmocniejsze wrażenie towarzyszące lekturze „Państwa P.”; bohater tomu zdaje się być nieuleczalnym pesymistą, zarazem jednak odnajduje w sobie siłę do porządkowania chaosu i odnajdywania w nim, choćby na chwilę i doraźnie, przestrzeni wolności. Linie napięć biegną w książce po stykach języka, tam, gdzie frazeologia wydobywa na światło dzienne możliwość innej egzystencji. Zazwyczaj odbywa się to niedostrzegalnie – trzeba wielu lektur, aby zrozumieć, że w poezji takiej jak ta, światła między wersami nieomal dosłownie rozświetlają świat, który poza tym jawi się jako mroczny i niezrozumiały.
Poezja jako rzeczniczka przyszłej, odmiennej egzystencji? Nie bardzo, odpowie ktoś. To raczej wiersze skupione na niezbyt ciekawej teraźniejszości. Dominuje w nich czas obecny. Rzeczy mają się tak, jak się mają, i nie bardzo można temu zaradzić. Krążenie w kółko, wciąż po pętli, która pojawiła się już w pierwszej książce Sośnickiego i nadal wyznacza podstawową metaforykę jego tomów. Szybkie spacery po tych samych ulicach, zachodzenie w te same miejsca, wyświetlanie tych samych zakamarków jaźni. Jak rzuca w pewnym momencie narrator: „Wszyscy spotkamy się na wakacjach pod tą samą gruszą” („Z lektur państwa P.”). A kiedy pada zdanie „ciekawe, co będzie dalej” („Alfabet pani P.”), to w kontekście ironicznym – przyszłość rysuje się dokładnie tak samo i, no właśnie, nie jesteśmy jej ciekawi.
Tym bardziej zastanawia wiersz kończący książkę (zatytułowany „Poezja napisana”):
Jeżeli wszystko pójdzie jak należy,
w pewnym wieku uznasz jej majestat.
Lecz to nie będzie wiek rozumu.
Oczywiście, trudno uznać te słowa za triumf czy nawet przejaw optymizmu. Nic takiego. Niemniej jednak zastanawiać może pierwsza linijka. O czym tu się mówi? Bo nagle przyszłość okazuje się nieprzewidywalna. Hipotetyczna i warunkowa. Nie wyczuwam tu wszechobecnej ironii – choć, kto wie, z jaką intonacją poeta-narrator wypowiada te słowa? Może mamy tu do czynienia z ironią tak potężną, że przekraczającą akt lektury? A może jest wręcz odwrotnie i chodzi o szczelinę, która otwiera się na gładkiej powierzchni zdań i pozwala błysnąć czemuś innemu? Zastanawiam się, co poeta sobie w tej książce zamierzył – czy ma to być opis pewnej egzystencji i równocześnie obrona przed nią (w języku, na języku, poprzez język), czy też może zarysowanie granic egzystencji i próba poetyckiej transgresji, zasadniczo nieudana – o czym świadczyłaby większość wierszy – a przecież czytelna i w tym sensie skuteczna? Bo niewątpliwie mówi się tu o roli wierszy („poezja napisana”), ale zarazem mówi się w trybie na tyle wieloznacznym i paradoksalnym, że nie wiadomo nawet, kto wypowiada słowa: autor książki? Zmyślony narrator? A może czytelnik będący alter ego autora? Albo czytelnik zupełnie niewyobrażalny, hipotetyczny, swego rodzaju „gość w dom”, dający nadzieję na odmianę losu?
Trudno jednak nie zauważyć, że w tomie przeważa tryb repetycyjny. A dramat bohatera, kimkolwiek by nie był, wiąże się raczej ze stanem zasiedzenia niż konfrontacji: „Jak stare musi być nowe / by mogło być znowu wzniosłe? Jak rozpoznać złe powtórzenie? // Jak wyrwać się z dialektycznych / sideł, by pozostać gdzieś?” („Państwo P. o lekturach”). W takich momentach wszystko zastyga, martwieje w stanie znieruchomienia. Ale znowu: Sośnicki jest mistrzem zatrzymanego planu, jakiegoś przypadkowego tableau, które domaga się rozwinięcia, ale ulega zamknięciu wraz z końcem wiersza. Pozostają niezapomniane obrazy – i warto dla nich trzymać książkę pod ręką, bo niektóre wiersze mogą chcieć powrócić, i często powracają, ale podświadomie, jakbyśmy mieli je „na języku”: już prawie wiemy, skąd nam się przypomniały, ale w istocie nie wiemy, bo dostępu do nich blokuje jakiś ślepy zatrzask.
Książka o państwie. O miejscach, w których przyszło nam żyć. O „mieście z najstarszej mapy” („Myśli pana P. przy odmrażaniu lodówki”). Miasto pozostaje takie samo, choćbyśmy je zeszli wszerz i wzdłuż. Taki sam pozostaje bohater. Przykuty do skały wiersza. Wyspiarz.