15 lip

Jacek Dehnel: Strzępki. Dziennik sieciowy

2006-01-05 21:56

Poproszono mnie o napisanie wiersza na ślub. Na dwa już napisałem, w tym na ślub brata panny młodej, więc nie wypada odmówić. Ojciec panny jest moim chrzestnym, więc nie wypada tym bardziej. Auden też takie pisał, więc w ogóle ani du du. Zresztą, myślę sobie: szczęśliwy, kto może obdarowywać płodami własnej pracy. Moja matka, malarka – ileż chrzcin, urodzin, imienin, ślubów, opędziła rysunkami i obrazami… to akurat (podobnie jak i „zawód” poety) wyjątkowo skłania do takich prezentów; taki, powiedzmy, stolarz może dać państwu młodym szafę albo stół, ale na pierwszą komunię co ma wystrugać? Świecznik na paschał? A na stypę? Wierszyk na stypie można od biedy powiedzieć, a stolarz przecież trumny nie przyniesie. Z czarną wstążeczką. Z kolei krawcowa może na komunię uszyć sukienkę, ale co na urodziny pana domu (jeśli jest krawcową damską)? Nie mówię już w ogóle o upośledzonych pod tym względem zawodach: maklera, przetwórcy paszy, konduktora pociągu towarowego etc. Na marginesie myślę sobie, czy kiedyś, jak obecny rząd i obecny parlament przeminą (razem z becikowym, tygodniową przerwą szkolną z okazji wizyty papieża, Lepperem i LPR-em, Stowarzyszeniem im. ks. Skargi itp.), będę molestował Agnieszkę Kuciak i Maćka Woźniaka o wiersz na nasz ślub z P. (wprawdzie w Urzędzie Stanu Cywilnego a nie w katedrze, ale trudno)? I myślę sobie, że oczywiście mógłbym teraz pójść na łatwiznę i wysłać tłumaczenie „Ślubów w Zielone Świątki” Larkina – ale czy o taki wiersz chodzi radosnym rodzicom i rodzinom? Nie, im chodzi o coś ciepłego, radosnego i optymistycznego, coś, co pomija milczeniem rozwód i chorobę, użeranie się nad patelnią, czyszczenie toalet i sprzątanie schowków pod schodami. Tak naprawdę nie chodzi im o wiersz o małżeństwie, tylko o wiersz-billboard z welonem i sześciodrzwiowym Lincolnem. A ja, w głębi serca uważam, że największym powodem do szczęścia w związku jest możliwość wspólnego szorowania garnków. Bo na wycieczce w Bilbao i w wianuszku wnucząt można być szczęśliwym z kimkolwiek. A przy szorowaniu garnków umiem być szczęśliwy tylko z P.

2006-02-14 18:44

O świcie Basia wyleciała do San Francisco. Prosiła, żebyśmy jej nie odprowadzali. Umówiliśmy się w końcu, że przyjedziemy na lotnisko tylko na moment – na to była gotowa przystać; więc nastawiliśmy budzik na piątą rano, ale nic z tego nie wyszło: zobaczyłem dookoła siebie fioletowo-brunatny pokój (taki jest nocą, od latarni stojącej za oknem) i pomyślałem sobie: to nie ma sensu. Chciałem do niej zadzwonić, ale pomyślałem, że jak ktoś wyjeżdża na resztę życia do Stanów, to pewnie nie bierze ze sobą komórki – a jeśli już bierze, to wyrzuca, wibrującą, do kosza, jak w ostatnim filmie Ozona. Zadzwoniłem do Wiktora, który odwoził Basię na lotnisko; nie było jej, ale miała się jeszcze pojawić na piętnaście minut. Prosiłem, żeby ją ucałował. Spaliśmy prawie do południa. Potem zjedliśmy jakieś śniadanie, P. – płatki, ja miniaturowe bułeczki z bardzo angielską marmoladą pomarańczową. Potem kłóciliśmy się o wiele rzeczy; wyszedł, kiedy byłem pod prysznicem. O czwartej zadzwonił Radek, że w połowie marca wyjeżdża na dwa miesiące do Afryki. „Wiem, jak to zabrzmi, ale powiem: szukać siebie”. Powiedział. I spytał, czy chcę coś z jego mieszkania. „Na dwa miesiące?”. „Nie, na zawsze. Ja tu już nie wrócę, z Afryki jadę do Stanów robić doktorat”. Margot wyjechała do Francji dwa lata temu. Nie został prawie nikt.
U Ozona jest taka scena, w której Romain i jego babka, którą gra Moreau, przeglądają zdjęcia – to moment prawdziwej styczności życia aktorów i postaci przez nich granych. Fotografie prasowe Moreau z lat pięćdziesiątych, może sześćdziesiątych, jakieś domowe fotki tego chłopaka. Sprzed roku, pięciu? W tym miejscu stykają się dwa światy: ich dawne, ludzkie cierpienie i czułość, i, wypływające z nich, mistrzowsko zagrane na potrzeby cierpienie i czułość postaci. Dzieli je tylko cienka błona kliszy.

2006-11-25 15:19

W marcu czy w kwietniu zaproszono mnie na czytanie wierszy do miasta F. w północnej Polsce: wielkie poniemieckie kamienice, rynek odnawiany z funduszy europejskich, w zameczku lokalne muzeum (kilka resztek gotyckich ołtarzy z okolicznych wiosek, trochę portretów wyszabrowanych z junkrowskich pałaców, parę pamiątek ofiarowanych przez mieszczańskie rody, które jakimś cudem nie wyjechały do Reichu). I właśnie tam, w długim korytarzu zawieszonym wedutami miasta F. w gwaszach, rytach i oleju, opowiedziano mi o dwóch miejscowych ekscentrykach.
Pierwszy, Edward Pędzel, stworzył w swoim mieszkaniu muzeum Elizy Orzeszkowej. Na ścianach jakaś kserokopia portretu, obok „Historia życia” wypisana ozdobnym pismem na kartce bristolu, postarzonej kąpielą w herbacie i przypalaniem brzegów. Ale główną atrakcją muzeum Elizy Orzeszkowej w mieście F. są rękopisy. Kustosz Pędzel dzień w dzień zasiada do pulpitu i ręcznie przepisuje kolejne książki, artykuły i nowele. Przepisane, umieszcza w gablotach. Tam leżą.
Drugi, inżynier Szczypko, jest kolekcjonerem wszystkiego (minerałów, żelazek, monet, metalowych bączków, maselnic) i samozwańczym kronikarzem miasta F. Kronika liczy sobie dwadzieścia cztery tomy oprawne w skórę z wytłoczonym na złoto herbem. W środku spisano wszystko, co wydarzyło się w F. przez ostatnie lata: wybory do rady, festyny, koncerty, wieczory poetyckie, wypadki, uroczyste otwarcia, zabójstwa, co ważniejsze kradzieże, małe kataklizmy (pęknięta rura, oberwanie się ozdobnego gzymsu z kamienicy na rynku, pożar mięsnego), śluby notabli. Wszystko, jeśli się da, okraszone wycinkami prasowymi, zdjęciami, podpisami gości i bohaterów wydarzeń. Inżynier Szczypko od dawna nie pracuje jako inżynier; kiedy stracił pracę, zrozumiał, że to znak od Opatrzności – nie może rozmieniać czasu na drobne, kiedy opus magnum czeka. Utrzymuje go więc żona, Bronisława, drugi wpis w jego kronice. Przyjechała do F. jako studentka i zapragnęła zwiedzić wystawę minerałów z prywatnej kolekcji świeżo upieczonego inżyniera Szczypko.
Wczoraj czytałem w mieście B., leżącym w przeciwnej części Polski. Pokazano mi teatr, porządny, galicyjski, secesyjny teatr z kurtyną malowaną w Wiedniu i złoconymi stiukami. W foyer, obok lóż, na paradnych schodach i przy wejściu rozstawiono dekoracje, maleńkie pokoiki – wystawia się tam bowiem spektakl, w którym widz może wybrać jedną z postaci i iść za nią do jej alkówki, saloniku, pokoju, i tam wysłuchać historii: pani, pana, gościa, pokojówki. Całe miasto B. czeka na kolejne przedstawienia (a grają to bardzo rzadko, raz na pół roku) żeby poznać resztę historii. Niektórzy zdradzają obejrzaną już partię w zamian za opowiedzenie innej; są też tacy, którzy się krzywią na takie chodzenie na skróty. Ponoć warto iść za pokojówką, ona wie najwięcej.
I wtedy po raz kolejny pomyślałem sobie, że tak właśnie będzie może wyglądał raj: wcielanie się w szczęśliwe, dokonane już życia innych ludzi. Z początku pewnie sławy: królowie, cesarze, hollywoodzkie gwiazdy. Ale podejrzewam, że z czasem, kiedy dusze zaczną zwierzać się sobie nawzajem z przedsięwziętych ekskursji, furorę zrobią życia takie jak Edwarda Pędzla czy inżyniera Szczypko: poświęcone wielkiej, szaleńczej misji w zgrabnych dekoracjach poniemieckiej kamienicy: muzeum Elizy Orzeszkowej, kronika miasta F.

2007-11-01 23:05

Jak blisko można się zaprzyjaźnić z nowym miejscem, jeśli jest piękne! Mieszkamy tu raptem od miesiąca, a czujemy się bardziej u siebie niż na Lipowej, gdzie P. spędził dwa lata, a ja – pięć. Jest coś niebywale czułego w wysokich, dogrzanych pokojach, i nie mam tu na myśli żadnych skojarzeń macicznych, raczej coś związanego z wielkimi, dziewiętnastowiecznymi sklepami, które ciągną się wzdłuż głównych ulic starego Turynu: wszystko ma słuszne rozmiary, kolor mahoniu, głębokiej czerni i starego złota, ściany są grube a obrazy wiszą na rzetelnych, ręcznie wykutych hakach (no, u nas raczej na wkrętach i kołkach rozporowych, ale to już nie prowizoryczne gwoździki, wbijane byle jak, ale wymierzone co do milimetra, porządnie wkręcone punkty oparcia, stała konstelacja).
Jak opisać tę przestrzeń, jak opisać to, że u dołu świecą się rozmaite małe lampki i lichtarze, i świeczki, i małe kaganki-ikejki, a górą zalegają olbrzymie masy cienia, który nie jest złowrogi czy nieprzyjemny, ale ciepły, coś jak nakrapiane złotem wnętrza lakowych szkatułek; prawie nie zapalamy górnych lamp – szczególnie tej w większym pokoju, bo póki co po prostu jej nie ma, jest tylko kłębek drutów u sufitu, przycupnięty owad. Jak opisać to, że wszędzie są drzwi, i z pokojów na korytarz (bo teraz, zasiedziały przy biurku, patrzę w tym kierunku; kiedy wchodzę, prowadzą z korytarza na pokoje, i prowadzą wyraźnie), i pomiędzy pokojami, przez co wszystko zdaje się jednym namiotem? A to, że drzwi otwierają się na wysokie lustro, jasny korytarz, ciemną, ale przecież oświetloną odbitym blaskiem kuchnię, śmieszną, trójkątną kuchnię, w której stoi jeszcze resztka nierozpakowanych kartonów i nieposkładanych regałów Billy, średni brąz? I ten niosący się przez wysokie pokoje urywek Bacha, kiedy Chrystus pyta basem „Wen suchet ihr?”, a za płotem Ogrójca tłum oprawców ze sznurami, pochodniami, mieczami i włóczniami (nieśmiertelny obraz Haberschracka z książek mojego dzieciństwa), tłum ponurych, głodnych krwi gburów, brzmi nagle jasno i czysto, jak pasterskie piszczałeczki, jak dzwonki polne: „Jesum, Jesum, Jesum von Nazareth, Jesum von Nazareth, Jesum von Nazareth”? Nie ma nic ponad radość tego coraz mniej pustego, ale przecież wciąż pustawego wnętrza i śpiewu: Da fragte er sie abermal: „Wen suchet ihr?”. Sie aber sprachen: „Jesum, Jesum, Jesum von Nazareth, Jesum von Nazareth, Jesum von Nazareth”.

2007-12-12 02:24

Wróciłem z Lublina i cały wieczór graliśmy z P. ciemnymi elfami, pokonując kolejne oddziały hydr, krasnoludów i asasynów; położył się już do łóżka i śpi, przy zapalonym świetle, zasłaniając oczy zagięciem ramienia, co zawsze mnie dziwiło. Że tak można. Że nie drętwieje to ramię, nie cierpnie. Widać można. A ja zasiadłem jeszcze na chwilkę do komputera (z którego znikły bory, podziemia i moczary) i przeczytałem na Gazeta.pl, że z Lipowej wywieziono jelonki.
Postawili je tam… zaraz, dwa lata temu, trzy? Pamiętam, że zobaczyłem je w prześwicie ulicy i szedłem, jak zahipnotyzowany, wzdłuż całych neofilologii, i dalej, przez Dobrą, wzdłuż BUW-u, aż dotarłem do trzech ślicznych różowych reniferów, wpatrzonych w Gwiazdę Północną czy inny jakiś punkt naniebny; kilka dni później przyjechał P. i wieczorem pokłóciliśmy się strasznie, o głupstwo pewnie, głupstwo zupełne, przecież nasza największa kłótnia była o to, czy jajko na twardo należy rozbijać od cienkiego, czy od grubego końca. I już po tej kłótni, pogodzeni, leżeliśmy w łóżku, a ja wywlokłem go z tej pościeli, ciepłego, wygrzanego, kazałem się ubrać i opatulić, sam nie wiem jak, bo ruszenie P. z łóżka w środku nocy to zadanie dla tytana perswazji, i zaciągnąłem go na wybrzeże, mówiąc, że dostanie niespodziankę. I stały tam, różowe jak zawsze, świetliste, i wtedy pogodziliśmy się zupełnie (bo P. zawsze godzi się dwustopniowo, najpierw wstępnie, po wierzchu, a potem dogłębnie).
A teraz je zdemontowali i wywieźli, wśród jakichś kłótni między fundacją a artystkami, tak, raptem dwa i pół miesiąca po tym, jak wyprowadziliśmy się z Lipowej, zniknęły spod BUW-u, trzy duże, plastikowe zwierzęta, które miały dla nas przecież swoje znaczenie, jak chorągiewka wbita w mapę, dioda rozświetlająca pewien dawny, intensywny dzień w naszym wspólnym kalendarzu.

2008-12-19 20:20

Bufet teatralny, pani obok zamówiła kakao, rozlała, przeprasza, że się rozlało. „A nawet rozlao” – żartuję z rymu. „A tak – uśmiecha się pani – bo to rymuje z kakało”.
Zdjęcia do „Łossskotu” w sklepie wielobranżowym, z nudów w przerwie przeglądam gazetkę „Kontakty”. Kontakty rozmaite, w tym towarzyskie (23-letnia Andżelika, u mnie albo u ciebie… itd.) i matrymonialne. A tu ileż wdzięku, jakbym czytał centony matrymonialne Justyny Radczyńskiej. Jeden. Gliwice. Tenisista pozna czytelniczkę lub internautkę o bogatym wnętrzu. Dwa. Wdowa krakowianka szuka męża, nie kochanka! Trzy. Bezdzietny, prawie wolny, pozna panią, u której może natychmiast zamieszkać. Nie jestem materialistą, mam temperament. Cztery. Atrakcyjna i foligranowa (sic!) blondynka z domem w Myślenicach pozna pana lubiącego pracę w ogrodzie. Pięć.Wegetarianin pójdzie z panią o bogatym wnętrzu do teatru, czytelni. Sześć. Wdowiec zaprzyjaźni się z inteligentną krakowianką o światłych poglądach, wolną od nałogu tytoniowego i dewocji. Siedem. Kawaler w średnim wieku poślubi Panią, która zaakceptuje ze swoją rodziną oraz z nim wspólne zakupienie używanej koparko-spycharki w celach zarobkowych i zamieszka wraz z nim w jego dużym domu w sadzie.
I tak co tydzień, bo to tygodnik. Życie ludzkie przepływa przez „Kontakty” jak ogromna rzeka: połyskliwa, czarna.

2009-10-03 22:36

Ojciec N., słynny poeta konkretny, pracował przez lata u Rosenthala i w imieniu firmy zapraszał wielkich artystów do współpracy w projektowaniu dzbanków i talerzy. Dali, Moore, Warhol zostali ojcami chrzestnymi jego synów. „Ja już się nie załapałam – mówi nieco przygnębiona N., ich przyrodnia siostra – dla mnie został tylko Dürrenmatt”.

2009-12-21 16:43

Pakuję dom rodzinny. Zaraz sam się wsadzę do kartonu i okleję taśmą od środka. Uporałem się z największą na świecie kolekcją lekko wyszczerbionych imbryczków, skłoniłem też rodzinę do wyrzucenia grzankownika produkcji bułgarskiej z 1987 roku. W jednej z kuchennych szafek kwintal starych opakowań po kremach, pół tony opakowań po lodach. „Nawet nie wiesz, jakie one są przydatne!” – zachwala najlepsza z matek. W szafce obok wszystko przeterminowane-100-lat-temu-karma. Oraz mole-zbożowe-i-pająki-karma. Pracując czwarty dzień nad pakowaniem, uświadomiłem sobie, że działający przez dwie godziny włamywacz nie ma żadnych szans. W dziale „wartość” – ostatecznie; w dziale „masa” jest na straconej pozycji.

2010-04-15 23:12

Żółty dom, 1889 r.

W odpowiedzi na petycję mieszkańców, decyzją mera, pacjenta zamknięto wreszcie w szpitalu. Policjanci mają opieczętować drzwi pracowni: wchodzą, przerzucają sterty obrazów. Śmieją się: krzykliwe kolory, wykrzywione twarze, koślawe krzesło. Zza jednego żółto-brunatnego płótna (słoneczniki w wazonie) wyciągają drugie: dwa śledzie na gazecie. „Piklingi” – ile razy to słyszeli? Pod kaszkietami robi się surowo. Obciągają mundury. Zakładają prędko plomby, lecą złożyć oficjalne zawiadomienie o złośliwej karykaturze, która obraża ich dwóch osobiście, a pośrednio policję miasta Arles, a może nawet całej Republiki.
Przez ten krótki moment dotykali Wielkiego i Cennego, które spadło, niezauważone, na miasto Arles i całą Republikę. Ale już do śmierci ci dwaj – nie zapisano nawet jak się nazywali – będą opowiadali wnukom tylko o fecie z okazji wyborów, pościgu za znanym koniokradem i przyjeździe aktorki, której nazwisko wypadło im akurat z pamięci.

2010-03-13

Ludzie piszą. „Cześć! Tu XY, przesyłam Ci do oceny moją powieść ZWIDY, mam nadzieję że Ci się spodoba, liczę na pozytywną recenzję i miłej lektury!”. Odpowiadam grzecznie: „Proszę pana, obawiam się, że nie mam czasu na recenzowanie powieści. Mam teraz dużo pilnej pracy”. Odpowiedź: „Mimo to proszę przeczytać”. Tłumaczę jak komu dobremu: „Proszę pana, mam teraz do przeczytania 171 zestawów konkursowych, a do napisania powieść i pełnometrażowy scenariusz”. Odpowiedź: „Proszę przeczytać przynajmniej, myślę, że warto, więcej, jestem o tym święcie przekonany, mam nadzieję, że lektura będzie wzbogacająca”. Jak napisać, co napisać, jak dać do zrozumienia? Wieczorem się łamię, „tylko pięć stron” – myślę sobie. Plik się nie otwiera, ma wadę.

2010-03-27 23:54

Ponad dwa lata temu licytowałem na Allegro zdjęcie młodej kobiety z 1862 roku, pochodzące z większego, rozparcelowanego zbioru praskich fotografii, które zazwyczaj szły mniej więcej za dwie dyszki. Dolicytowałem ją do osiemdziesięciu złotych (suma bardzo wygórowana), bo wydawała mi się wyjątkowo piękna – nie mnie jednemu, poszła za 82,50. Chodziła później za mną jak duch – nie sama twarz nawet, ale kontrasty między wzorami szala a podłogą, między prążkami sukni a tłem i gładkością rozczesanych włosów. Napisałem o niej tekst do „Fotoplastikonu” („Bellissima”), jedyny nieopatrzony zdjęciem. Przedwczoraj przypadkiem – od dawna nie byłem w dziale „Stara fotografia” – trafiłem na nią na Allegro (zgadza się każda plamka). Właśnie kupiłem ją za 52 złote.

Od autora: Powyższe zapiski są zbieraniną z różnych pól mojej sieciowej aktywności: wpisów z bloga na portalu Literackie, wątków na Nieszufladzie, statusów na Facebooku. Na ogół pojawiały się tylko w jednym miejscu, ale czasem migrowały z portalu na portal, gdzie wklejałem je w różnych formach i z różnym przesunięciem czasowym. Część z nich trafiła jako osobne teksty do tomików, inne to jedynie zapisy kawałeczka rzeczywistości, które do niczego nie aspirują. Zaczynają się i kończą nigdzie, bez żadnego sensu – to, że ostatni wpis dotyczy zbierania, jest całkowicie przypadkowe, choć, być może, mówi coś o naturze całego zbioru, zbioru wycinków z czasu, przygód oka.