15 wrz

Henryk Sekulski: PS. Jak zapętałem drugą wojnę światową

Stypa stypą, a pułkownik to pułkownik, nie byle kto, gruba ryba – nie wiadomo dokładnie, jak go podejmować. A tu nagle hop, kłopot z głowy. Niech się martwi kto inny. Konkretnie Wacław Żaruk, ps. „Bystry”, który, zaprezentowawszy zaledwie próbkę swoich socjotechnicznych zdolności, olśnił nimi wszystkich przygodnych obserwatorów, zaskakując nawet tych, co dotąd zachowywali daleko posuniętą wstrzemięźliwość w ocenie jego manipulacyjnego potencjału. Wygłoszone bowiem w żołnierskiej manierze, to znaczy krótko i węzłowato, choć nieco przyciszonym głosem, słowa gorącej zachęty, które zdezorientowany poczet sztandarowy ostatecznie przekonały do narzuconego niespodziewanie wariantu i błyskawicznie przesądziły o zmianie programu, okazały się majstersztykiem skutecznej agitacji.
– Mam – mówi mianowicie – trochę spirytusu. Jest – kusi – co nieco monopolowej. Oraz – tu szept najbardziej zniewalający – bardzo dobry bimberek.
Pułkownik od razu: łaps za drzwi samochodu i tarabani się do środka.
– Jedziemy ? – pyta retorycznie, gramoląc się na tylne siedzenie. – W którą stronę?
– W odwrotną do tej – objaśniam uprzejmie- skąd przybyliśmy. Do sąsiedniej wsi. W kierunku przeciwnym do kościoła. Niedaleko; niecałe dwa kilometry.
– W takim razie: naprzód! – komenderuje. – Czas nie kutas.
Faktycznie. Po cóż stać nadaremnie.
Przednie siedzenie zajmuje wuj Józef. Teraz, po śmierci brata, najważniejszy partyzant w całej okolicy. Na tylne próbuje się wepchnąć kapitan w mundurze pogranicznika oraz potulny porucznik, który jednak, ze względu na swoją ugodową postawę, musi odejść z kwitkiem, pułkownik bowiem, postury zdecydowanie adekwatnej do rangi, rozpiera się na siedzeniu jak marszałek i ani myśli się przesunąć. Ledwie kapitanowi udaje się jakoś wtłoczyć obok niego.
Porucznik małe piwo. Dużo większy problem z chorągwiami. Do bagażnika się nie mieszczą, musowo w czwartym samochodzie, bo w trzech jest już komplet pasażerów, rozłożyć tylne fotele i próbować je wetknąć pomiędzy siedzenia.
– Za długie, wystają z tyłu! Cug je porozwiewa.
– Trzeba związać sznurkiem i przyblokować z góry klapą!
– Załatwione!
Potulnego porucznika umieszczamy obok nich, kierowca wskakuje z drugiej strony i wszystko gra. Odjeżdżamy spod cmentarza. Pułkownik, rozwalony szeroko jak minister, w urywanych, wymawianych niewyraźnie zdaniach, bo bez ustanku zmaga się ze sztuczną szczęką, pozostawia otwarte pole do domysłów, o co mu chodzi. Ważny. Uuu, ważny! Sprzeciwu nie lubi. Wuj Józef dostosowuje się natychmiast do tej nacechowanej zwięzłością stylistyki; też wkłada całą swoją duszę, żeby było lapidarnie. Wie, co to karność. W armii nie był (awans dostał po wielu latach, za partyzantkę), ale dobrze zna swoje miejsce w szeregu.
– Tak jest, panie pułkowniku – potakuje. – Oczywiście, panie pułkowniku.
Bierze na siebie cały ciężar konwersacji.
Pułkownik jednak, nie zważając na życzliwe wyrazy aprobaty, ciągnie swój bełkotliwy monolog, jakby mówił do lustra, a w dodatku ma zwyczaj powtarzania wszystkiego po dwa, trzy razy. (Widocznie chce mieć pewność, że jego słowa dotarły do nas w stu procentach.)
– Spełniliśmy obowiązek!- zagaja, ledwie samochód wytoczył się na drogę. – Obywatelski. Sumiennie. Obowiązek! Spełniliśmy!
– Tak, jest panie pułkowniku!
– Odchodzą koledzy. Druhowie. Towarzysze walki. Wspólnej. Z okupantem. Hitlerowskim. Odchodzą. Na drugą stronę. Tak, na drugą!
– Szczera prawda, panie pułkowniku. Nie ma co dyskutować.
Słuchając tego rodzaju dubeltowych wypowiedzi, dojeżdżamy na miejsce.
W altanie przed domem długi stół, wokół niego gospodarz, Wacław Żaruk, gminny szef weteranów, ps. „Bystry”, biega jak kot z pęcherzem. Szykuje zagrychę. Rozstawia szklanki i kieliszki, rozkłada talerzyki, widelce… W sukurs podąża mu wójt; chwyciwszy duży nóż, z rozmachem dzieli bochenek na porządnej wielkości kromki. Trochę może one i przygrube, ale co tam, grono zebranych wyłącznie męskie, zaprawione w wielu kampaniach, z niejednego pieca chleb jadło. Nie czas i nie miejsce na subtelności.
Bojownicy spacerują po podwórzu w otoczeniu cywilów w osobach miejscowej wierchuszki. Oglądają zabudowania, zachwycają się ciszą i spokojem. Z boku, kawałeczek od domu, obsadzony krzewami nieduży staw, pokryty żabim skrzekiem. Jest na co popatrzeć.Ustronnie. Urzekająco. Przesympatycznie. Po prostu sielanka.  Słońce obniżyło się do połowy popołudniowej wysokości, orzeźwiający pożniwny chłód dobywa się z pól, żywego inwentarza nie widać. (Wacław Żaruk, ps. „Bystry”, też ma już oczywiście swoje lata, z pracy na roli pozostały mu tylko wspomnienia i emerytura. Od śmierci żony mieszka samotnie. Dzieci w mieście.) W końcu pojawia się oczekiwany sygnał.
– Gotowe! Jadło stoi na stole, spirytus się przeżarł, można zaczynać.
Na to hasło siadamy społem, dokładając wszelkich starań, żeby, broń Boże, nie uchybić godności; więc najpierw pułkownik, a następnie, według stopni, stanowiska i poważania.
Początek sztywny, pełen oficjalnych uprzejmości. Subordynacja siedleckich oficerów udziela się wszystkim obecnym, a tym samym powoduje, iż uniżoność wobec pułkownika sięga zenitu. Toczą się wprawdzie ciche pogawędki, których głównym motywem są skargi na przeróżne dolegliwości oraz leki i rozliczne sposoby ich zażywania, ale do pełnego rozwinięcia skrzydeł elokwencji daleko. Przybyliśmy bezpośrednio z pogrzebu, co tłumaczy narzucone przezeń status quo.
Wódki są trzy gatunki. Niepotrzebnie. Wszyscy zgodnie stawiają na bimber. Przy nalewaniu pułkownik wtrąca zdawkową uwagę:
– Echo młodzieńczych doświadczeń. Późne echo.
Skwapliwe przytakiwania. Jak stukanie obcasów:
– Tak jest. Słusznie, panie pułkowniku. Jakżeby inaczej.
– Ech – dodaje. – Co to był za czas! Pełne szklanki. Do dna. Na jednym oddechu.
I uwierzytelniając wiarygodność swoich słów błyskawicznie opróżnia napełniony po raz pierwszy kieliszek (dedykowany, zgodnie z nakazem chwili, pamięci zmarłego), a po nim, jeden po drugim, pustoszeją w okamgnieniu pozostałe.
Wielka nadzieja w samogonie, że przyczyni się do rozluźnienia atmosfery. Całkowite do niego zaufanie. Niebezpodstawne. Pierwszy tego dowody daje wuj Józef. Połknąwszy resztki kiełbasy, usiłuje (kierując się narzuconymi wcześniej uwarunkowaniami) potraktować szerzej temat wrześniowej odysei zmarłego brata i przymierza się do zrelacjonowania jego wędrówki spod Lwowa, ze szczególną troską o wierny opis przeszkód pominiętych w trakcie pogrzebowych oracji.
Nie bardzo jednak może uporać się z tym chwalebnym zamierzeniem, ponieważ pułkownik, rozbestwiony pozycją najważniejszego gościa, bezlitośnie nadużywa swojego nieco wymuszonego prestiżu i raz po raz zapuszcza się poza konwersacyjną orbitę wytyczoną granicami okolicznościowego przyjęcia. Z niepodważalnym przekonaniem, że jest niekwestionowaną duszą towarzystwa, asekurując językiem górną szczękę, wykonuje popisowe w jego mniemaniu szarże bezpłodnej retoryki i strzela na oślep podwójnymi seriami czczych dygresji, kuriozalnych konstatacji oraz zbędnych uwag. Dialog prowadzić z nim nie sposób, powstrzymać erupcję złotych myśli jeszcze trudniej, więc siłą rzeczy przyklaskiwania coraz więcej, ale wsłuchiwania się w jego pierdoły coraz mniej.
Najbardziej nie w smak to Szczepanowi. Ulokowany obok potulnego porucznika wyraźnie czai się do zaskakującego szturmu na ten gawędziarski monopol i zwietrzywszy swoją szansę w momencie przełykania przez pułkownika coca coli, pyta głośno, ile jego sąsiad liczy sobie wiosen.
Przenosimy wzrok na porucznika. Okazuje się, że starszy o rok od zmarłego wuja. (Akurat przekroczył dziewięćdziesiątkę.) Cmokanie. Ogólny podziw. Okrzyki: – O jo joj. Nie może być. O jo joj.
– A stał pan prosto w kościele jak świeca! Ani drgnął. Tylko podziwiać. Okaz zdrowia.
Porucznik, dumny z długiego życia, wypręża się jak struna; demonstruje zachowaną krzepę. Uznanie zebranych rozwiązało mu język – będzie mówił:
– Jeszcze, Bogu dziękować – zwierza się rozochocony – kondycja jest. Choć tyle się przeszło. Wtedy, we wrześniu – zaczyna opowieść – podążaliśmy wschodnim szlakiem bitewnym spod samego Wilna i dopiero w drugiej połowie miesiąca musieliśmy rozproszyć się w tych stronach. Do Kocka nie udało się nam dotrzeć…
Uciszają się wszyscy, żeby posłuchać jego frontowych wspomnień, już bowiem z pierwszych słów wyłania się szeroki, panoramiczny obraz wojennego przemarszu…
Niestety. Natychmiast swoje trzy grosze wtrąca pułkownik.
– Twardy chów – komentuje. – Hartowało nas życie. Ho, ho, ho. Hartowało. Twarda szkoła. Chów twardy.
Brutalnie ściąga na siebie uwagę słuchaczy, a potulny porucznik natychmiast traci wątek. I przygaszony zadowala się zakąską. Krótkotrwałe, kłopotliwe milczenie.
Gospodarz: – W takim razie nie ma lepszego toastu jak na zdrowie!
Któż ma to lepiej rozumieć niż weterani – w tym wieku dobrze się zna jego wartość.
Po czym (w ramach zakreślonych specyfiką zgromadzenia) następują próby nie tyle rekonstrukcji, co zbudowania od podstaw nastroju, którego orzeźwiający przedsmak przyniosła zduszona w zarodku wypowiedź porucznika. Oczekiwania nie są tu w żadnej mierze wygórowane; zgromadzonym nie chodzi w nich o nic specjalnego, a jedynie o to, żeby wykorzystując sposobny moment, wygenerowany uprzednim aktem milczącego hołdu, dać skromny upust swojej narracyjnej inwencji i zajaśnieć na chwilę w blasku heroicznych epizodów przyzywanych z młodzieńczych lat.
Czyż to tak wiele?
To czemuż nie można tego prostego celu osiągnąć?
Owszem, dałoby się. Dałoby się bez problemów, gdyby nie ta pułkownikowska menda, co wszystko torpeduje.
Epicko rozbudowane (ale jedynie w zamyśle) relacje z różnorakich akcji zbrojnych permanentnie zagłuszane są nużącymi dopowiedzeniami w postaci powtarzanych na okrągło równoważników zdań, które rozsadzają nawet najszerzej rozumiany kontekst podejmowanych kwestii.
– He, he – maksyma.
– Ho ho – sentencja.
– Uhu hu – aforyzm
Wypaczy, bydlak, całe posiedzenie!
– Wieczna pamięć i cześć – obwieszcza na przykład ni z tego, ni z owego – Poległym na polu chwały. Cześć i pamięć.
Albo zupełnie zdawkowo: – Ojczyzna. Służba. Wierność.
Ni z gruszki, ni z pietruszki. Oczywiście, generalnie rzecz biorąc ma rację. Tylko że tu w ogóle nie o to chodzi! Co więcej, pod wpływem samogonu już nie tylko szczęka wyprawia z nim, co zechce, również i ręka wymyka mu się spod kontroli; bez przerwy nią majta, jakby poddawał w wątpliwość zasługi weteranów.
No, tu żeś, bratku, przeholował! Jakże to tak z góry na patriotyczny czyn!? Wolnego. Nie wymachuj tak, koleżko, tą swoją obleśną grabą, nie wymachuj. Wuj Jan przewraca się w grobie!
Rozdrażnienie narasta. Szczepan przygryza dolną wargę, z ogromnym wysiłkiem przezwycięża wściekłość. Jeszcze nad nią panuje. Póki co.
Iiii, dobrze się to chyba nie skończy.
Na razie jednak nieśmiałe próby okiełznania werbalnych harców pułkownika spełzają na niczym. Za wysoka szarża. Bez odpowiedniego ekwiwalentu po stronie bezsilnych kontestatorów. Ktoś znaczniejszy rangą (niechby choć major) mógłby się ostrzej postawić i skontrować. Gdyby był. Ale nie ma. Brak odpowiedniej amunicji: kapitan – dupa nie oficer (mruk, nie wygłosił nawet jednego zdania), porucznik – potulny, a wuj Józef –  ledwie podporucznik. Partyzant. O czym tu mowa. Za mały kaliber. Nie stanowi żadnej zapory dla ustawicznego obstrzału pułkownikowskimi farmazonami.
Żaruk wszakże nie gapa (nie od parady nosi swój pseudonim), widzi, co się święci, i chwyta się sprawdzonej deski ratunku: polewa jak rekrut, a powinności gospodarza ogranicza chwilowo jedynie do seryjnych toastów, licząc na to, że ten właśnie oręż najskuteczniej obezwładni niezwykłego, ale jakże uciążliwego gościa.
Powyższa taktyka zawodzi jednak na całej linii. Pułkownik, owszem, ubzdryngolony już niemal jak autobus, ale też i coraz bardziej nieznośny. Łapy latają mu teraz jak skrzydła od wiatraka A jakie cuda wyczynia ze szczęką!? Istny cyrkowiec. Przygryza ją, przesuwa w tył i w przód, tylko patrzeć, kiedy zupełnie uwolni się spod jego władzy. Cała nasza uwaga koncentruje się na jego uzębieniu. Nolens volens.
No, nie da się z tym wieprzem dłużej wytrzymać.
(Ciekawe, czy ta sztuczna szczęka to jeszcze z wojny, czy tylko ze starości? A nuż to frontowa kontuzja, która otwierała mu drzwi do awansów? Za coś je przecież otrzymał).
Kolejny (poroniony) pomysł zastopowania usiłuje wcielić w życie Szczepan. Wykazuje się niezwykłą wprost gotowością do maksymalnego poświęcenia i postanawia uwolnić stół od męczącego towarzystwa. Przynajmniej na jakiś czas.
– Przejdźmy się obaj – nakłania delikatnie jak dyplomata – na mały spacerek. Rozprostujemy kości.
– Obchód wykonany – odparowuje impertynencko pułkownik. – Zrobiony, gdy przybyliśmy!
I ani myśli się oddalić. Pierniczy dalej swoje banialuki.
Rób, co chcesz!
Ale Szczepan zawzięty, jak już raz podjął się misji obezwładnienia przeciwnika, to już go od niej nikt nie odwiedzie. Przemógłszy się, bo awersję ma wypisaną na twarzy, ponawia próbę, tym razem z innej beczki, czym zdumiewa wszystkich, bo podchodzi go z nieoczekiwanej flanki.
– A szanowny wiek jaki? – pyta z pozorowaną finezyjnie grzecznością – Jeśli można wiedzieć.
– Niemały, młody człowieku, niemały – bełkocze enigmatycznie pułkownik.
(Szósty krzyżyk na karku, a ten do niego „Młody człowieku”!!! Szczepan wkurzony do granic wytrzymałości, ale nie ripostuje, tylko jeszcze mocniej przygryza usta).
– Jednakże na kampanię wrześniową – nie daje się zbić z pantałyku – chyba się pan nie załapał? Ze względu na wiek. Dobrze mówię? Wyraźnie widać, że młodszy rocznik. I to sporo.
Połaskotany komplementem, spogląda pułkownik z satysfakcją dokoła, po krótkim namyśle odchyla się nieco w tył, bierze większy oddech i dostosowując się do ogólnego klimatu spotkania, również decyduje się wskrzesić w pamięci swoją wojenną przeszłość.
– Kiedy ja, panowie – zaczyna z namaszczeniem – po bitwie pod Lenino dobrnąłem do naszego pułku – pauza – to miałem, zaledwie, proszę panów – pauza – niecałe osiemnaście lat… – I jak wytrawny gawędziarz podnosi szklankę, aby zwilżyć usta, nim zacznie dalej snuć przędzę wspomnień.
Cisza jak makiem siał. Przerywa ją Szczepan: – Jak to, pod Lenino?!
– Pod Lenino – hardo pułkownik. – Nie słyszałeś, młody człowieku, o Lenino…
(Nie wie, jaki uraz ma Szczepan na tym punkcie).
– A czegoś ty, chłopie, szukał pod Lenino?!
– Nasz pułk! – wyjaśnia obcesowo. – Ja dołączyłem do niego później. Poniał? Za Siedlcami.
– Komuch! – ogłasza Szczepan dobitnie jak na kazaniu. – Poleciał do armii spod Lenino, to znaczy, że peperowiec!
– Młody człowieku! – mityguje go wyniośle pułkownik. – Po pierwsze, jakież to ma dziś znaczenie!? A po drugie, nową rzeczywistość trzeba było budować. Powojenną. A i owszem, socjalistyczną. Rzeczywistość.
– To czego ty, czerwony pająku, szukasz teraz na pogrzebie akowca!
– O Polskę walczyliśmy! – zaperza się pułkownik. – Obaj, gówniarzu, o Polskę! Do stu jasnych piorunów! Krew jednakowa. Jak sztandar. Walczyliśmy. Tak samo. Za ojczyznę.
– Tak samo!? A kto po wojnie uganiał się za ojcem? Stryju! Opowiedz temu kacapskiemu śmierdzielowi, jak taki jak on tłukł matkę po głowie pistoletem! Tadek! Odezwij się! Ciebie wówczas trzymała na rękach!
– Protestuję! – krzyczy pułkownik. – Przeciwko obrażaniu honoru Ludowego Wojska Polskiego! Zakazuję! Zabraniam! Wał pomorski. Ofensywa. Postrzał. Nie pozwolę, kurwa, nie pozwolę!
Podrywa się z krzesła, wychyla jednym haustem zawartość kieliszka, pięścią wali w stół i próbuje usiąść, lecz wymierzywszy źle odległość, ryms jak długi na ziemię. A szczęka obok. Czyhała cały czas jak dubeltówka. Aż w końcu rypnęło.
Konsternacja.
Leży pułkownik, z głową przy swojej wkładce ortodontycznej. W poziomie mamy z nim teraz do czynienia.
Żaruk oczy w słup, zbaraniał całkowicie, wytrzeszcz go taki chwycił, jakby nagle w pysk dostał. Po krótkim szoku zbiera się jednak w sobie i startuje z pomocą niczym odrzutowiec. Błyskawicznie przemieszcza z powrotem na krzesło rozciągniętego w pozycji horyzontalnej pułkownika, spodnie mu otrzepuje, a szczękę usłużnie obmywa coca colą. Tańczy koło niego jak adiutant, wazelina mu cieknie po brodzie.
– Nic się nie stało – przymila się zgięty wpół. – Szanowny pan pułkownik stracił troszeńkę równowagę. Ale już wszystko dobrze. W porządeczku – plecie infantylnie trzy po trzy, chcąc zbagatelizować upadek. Kompletnie go porypało.
Pułkownik nie daje się jednak udobruchać, pomija te jego dyrdymały wyniosłym milczeniem. Posapuje wzburzony, nozdrza mu falują, powietrza z niego sporo uszło (bardziej on w tej chwili naprany trep, co wszystkim mocno zalazł za skórę, niż ważniak, przed którym każdy stąpał na paluszkach), ale nadal odstawia wielkiego kozaka. Bez słowa pokazuje palcem kieliszek, a Żaruk, jak rasowy przydupas, chwyta w lot niewerbalny komunikat i nalewa mu do pełna. Pułkownik łyk jednym haustem, ociera usta, a następnie zwija żagle i rach ciach, sprężystym krokiem, co prawda rzucanym trochę na boki, maszeruje prosto przed siebie.
Dokąd wyrusza, diabli wiedzą.
– Niech idzie w cholerę, pies go trącał, nie ma co siłą powstrzymywać.
Jednogłośnie: – Przechadzka dobrze mu zrobi, wysapie się, otrzeźwieje, ochłonie z gniewu, złapie drugi oddech i wróci zrelaksowany.
Wuj Józef karci bratanka, że za ostro na pułkownika naskoczył:
– Frontowiec, swoje przeszedł. Choć z drugiej strony, nie da się zaprzeczyć: bolszewik. Po wojnie nowa władza akowców straszliwie niszczyła. Ma się rozumieć.
Szczepan milczy. Poniosło go znowu, ale wyładował złość i teraz może mu nawet i głupio, że tak gwałtownie wyskoczył, może by i chętnie wszystko odwrócił, załagodził całe zajście, tylko że jak ma to zrobić? Pułkownik nieobecny.
Najmocniej całą chryję przeżywa Żaruk. W niezły kanał wpakował się z zaproszeniem. Obiecywał sobie zadzierzgnięcie wielce zażyłych stosunków ze środowiskiem kombatanckim z powiatu, a tu alles kaput, choćby głową w mur walić. Taka porażka! Wszelkie jego rachuby wzięły w łeb. Przygnębiony, jakby miał stanąć do karnego raportu, dłonie spuszczone poniżej kolan, wszystko leci mu z rąk, niezdarnie stara się przejść nad incydentem do porządku dziennego, jednak z wielkiego ambarasu trzęsie się jak galareta i ledwie może trafić do kieliszków.
Atmosfera poniżej krytyki. Mimo że pułkownik już nie przeszkadza. To ten zagada, to tamten, ale nic się nie klei. Nastrój gorszy niż był.
Tymczasem od zachodu wyraźnie zbiera się na burzę. Przybliża się niebieskobru-natna chmura, zakryła słońce i momentalnie powiało chłodem. Nikt oprócz wuja nie zwrócił na nią uwagi, chyba dlatego, że nadciąga od strony domu, który ją zasłania. Wuj jednak czujny, natychmiast trąbi na alarm, akcentując zagrożenie wynikające ze zmienionych warunków atmosferycznych.
Tadek, mimo całej powagi sytuacji, szturch mnie w bok i mało co nie parskniemy śmiechem, bo każdy w rodzinie wie, że niech tylko błyśnie albo zagrzmi, to wuj Józef z miejsca robi w portki. Hitlerowców się nie bał, NKWD stawiał opór,  a kiedy rąbnie piorun, od razu cienki Bolek. Panikuje jak stara baba.
(Są ludzie bojaźliwi, którzy w przypływie desperacji ni stąd, ni zowąd porywają się nagle na czyny heroiczne, ale niemało jest też i takich osób, co to niby odważne, strachu nie znają, a jak im pająk wlezie za kołnierz, to z miejsca trafia ich apopleksja. Różne zdarzają się dziwactwa).
A tu niebo coraz ciemniejsze.
– Uciekajmy czym prędzej, zanim rozpęta się dyskoteka – apeluje niecierpliwie wuj i jako pierwszy wstaje od stołu. – Z żywiołem nie ma żartów!
Więc jeszcze tylko rozchodniaczek i koniec imprezy. Podrywają się wszyscy raptownie, jakby ich kto wrzątkiem polał. Rejwach jak w ulu. No i dobra. Vis major. Posiedziało się trochę, pora się zwijać. Poczet sztandarowy trzeba odwieźć do autobusu. Jechać to jechać. A co z pułkownikiem?!
– Ot, los. Szlag by go trafił. Gdzież tego świra poniosło!
Żaruk błagalnym wzrokiem, jak wół pod rzeźnią, dopomina się, żeby nie opuszczać go w niedoli.
– Musowo szukać, nie ma innego wyjścia.
Rozglądamy się po obejściu. W oddali błysnęło, przetoczyło się lekkie brum brum. Wuj Józef znowu mocno naciska, aby nie marudzić. No, jakże to tak, odstawimy zdekompletowany orszak oficerski?! Jak pojedziemy? Dupa blada.
– Weź się w garść, wuju! Burza jeszcze tak szybko nie nadejdzie.
Nawołujemy: – Puł-kow-niku! Hop hop! Pułkowniku! Hu hu!
Z zagrody na pole. Płuca zrywamy, wyciągamy szyje, czy przypadkiem gdzieś na miedzy nie przysnął i leży sobie w najlepsze.
– Ludzie – krzyczy wuj. – Stuknijcie się w głowę! Toż to głupiego robota. Pola pokoszone, świecą pustkami, byłoby go widać na kilometr.
Potulny porucznik radzi wziąć na celownik pobliski lasek. Słusznie. Roz-czochrując, rozdeptując runo leśne przeczesujemy tyralierą zagajnik. Wzdłuż i wszerz. Drzewo koło drzewa. Bez skutku. Jak kamień w wodę.
W wodę? O cholera! Żeby go tylko do stawu nie pociągnęło..
Faktycznie, Bajkał to nie jest, ale utopić by się w nim mogło ze dwa plutony. Jeśli nie więcej. A co dopiero pułkownik. Chlup i już go nie ma. O nieszczęście nietrudno
Żaruk w te pędy do stodoły, wraca z bosakiem i dawaj nim w dno dźgać. Raz koło razu. Gdzie tam. Tylko wodę zbełtał. W takiej brei szukać czysty nonsens.
– Jakby wpadł, to by już do tej pory wypłynął.
– Topielca niekiedy i trzy dni nie wyrzuca na powierzchnię. – Mamy tu tyle siedzieć?!
Mrukowaty kapitan pogranicznik najwyraźniej nie ma takiego zamiaru, bo zdejmuje buty, skarpetki, spodnie zawija za kolana, po czym, zanurzywszy nogi powyżej łydek,obchodzi w milczeniu brzeg dookoła i bada, czy nie zachowała się jakaś poszlaka, wskazująca niezbicie na słuszność naszych obaw.
– Ot, dziad zapowietrzony! Tyle nam kłopotu narobił.
A tu szarówka coraz większa i błyska się coraz bliżej.
– Nic nie wydumamy – mówi wuj i ostro nagania do odwrotu. – Zmywajmy się czym prędzej. Rozejrzymy się po drodze.
W sumie racja. Trudno mu jej nie przyznać. Zrezygnowani pakujemy się do samochodów. Wyjeżdżamy powolutku. Najwyżej dwadzieścia, no, może trzydzieści na godzinę. Przepatrujemy dokładnie, metr po metrze, pas ziemi zamknięty w polu widzenia dostępnym z perspektywy szosy.
Ni diabła, wziął dupę w troki i ulotnił się jak kamfora.
Ujechaliśmy z kilometr – ani żywej duszy.
– Ot, swołocz! Wcięło go na amen.
– Żeby mu tylko nic się nie stało, bo dopiero będzie pasztet.
Dojeżdżamy do naszej parafialnej nekropolii i własnym oczom uwierzyć nie możemy: pułkownik! Na cmentarzu, ale żywy. – Uuuch, kamień z serca.
Klęczy przy grobie zmarłego wuja.
Oddychamy głęboko, z niewypowiedzianą ulgą.
Pytanie, jak on się tam przedostał. Brama zamknięta na cztery spusty.
– Musiał przeskoczyć ogrodzenie, dźwig go nie przeniósł.
– Ale że dał radę? Sprawny pierdziel jak sportowiec. Toż to wyżej niż po pachy.
Przyjrzawszy się dokładniej, bo już nielicho się ściemniło, widzimy, że pułkownik kiwa się nad wujową mogiłą i mamrocze coś pod nosem. Wbijamy mocniej wzrok: nie mamrocze, a płacze. Rzewnymi łzami. Jak małe dziecko. Ooo! Ooo!
Przykra sytuacja. Niewymownie przykra. Kompletne osłupienie. Nie wiadomo, w jakie słowa się do niego odezwać. Święta prawda, że od wzniosłości do śmieszności tylko jeden krok. Potulny, odczekawszy chwilę-moment, woła:
– Pułkowniku! Zapraszamy do wozu! Niech pan idzie! Raz dwa. Musimy zdążyć na autobus! Tylko patrzeć, jak będzie pompa.
A ten odwraca się i zgiąwszy rękę w łokciu pokazuje:
– Takiego wała!
Z czego jednoznacznie wynika, że się z miejsca nie ruszy.
– Pieprzony beton! – wścieka się wójt. – Jeszcze po swojej klęsce chce nas postkomuna wykończyć. Ludzie, trzymajcie mnie. Jak ten stalinowiec przegnie pałę, to nie ręczę za siebie. Nie trzeba go będzie stamtąd wywoływać! Wyjdź pan, panie, do ciężkiej cholery – rozkazuje wnerwiony.
– Wstydu pan nie masz!?
Na co pułkownik pokazuje, gdzie wójt może mu naskoczyć!
Pat. Podstawowe formy perswazji wyczerpane.
Nikt jednak nie ma śmiałości skoczyć przez parkan, rzucić się na reżimowego popaprańca i rozerwać go w kawałki. Musowo namawiać, żeby sam do nas przyszedł.
Krążymy w kółko. Zachodzimy w głowę, jak by go tu przeciągnąć na naszą stronę muru. Potulny łagodzi konfrontacyjne zapędy:
-Według mojego skromnego rozeznania – tłumaczy delikatnym, przyciszonym głosem – konieczny jest jakiś kompromis. Jeśli będziemy dalej mnożyć zatargi, to przyjdzie nam tu nocować.
Pod cmentarzem!? W taką pogodę?!
– Dlatego ośmielam się zasugerować zmianę strategii. Na bardziej koncyliacyjną. Przydałoby się – wyjaśnia nieśmiało – rozminować dzielące nas okopy wrogości i wyjść naprzeciw z propozycją, która spotka się przynajmniej z częściową akceptacją oponenta.
– No, dobrze – godzimy się na ustępstwa. – Ale z jaką?
– Może zanućmy mu coś na patriotyczno-wojskową nutę.
– Istny dom wariatów! Mało ta gangrena zjadła nam już zdrowia, mamy teraz jeszcze zawodzić?!
– Przepraszam bardzo, ja w ogóle nie nalegam, jeśli jest jakaś lepsza propozycja, to chętnie się podporządkuję.
Nie widać, nie słychać.
No, to tylko tego brakowało. Wypada nam śpiewać. Tylko co?
– Wsio ryba, byleby tego kutafona szybko stamtąd wydostać. Burza czekać nie będzie.
Szkopuł w tym, że pułkownik z mocno zdezaktualizowanej dziś formacji ideowej. „Pierwsza Brygada” nie wchodzi w grę, a „Czerwone maki” mogą go tylko jeszcze bardziej rozjuszyć. Pozostają przebrzmiałe żołnierskie hity z epoki PRL-u, akcentujące nieśmiertelną chwałę polskich sił zbrojnych, maszerujących ze wschodu. Krytyczna sytuacja nas zmusza, żeby je przywołać. Wbrew politycznej koniunkturze.
Rada w radę, stajemy w zwartym szyku, niczym chór na festiwalu w Kołobrzegu, gotowi do własnych interpretacji zabarwionego lewicowo repertuaru patriotycznych pieśni, prezentowanego niegdyś przez wielu renomowanych solistów oraz popularne ensemble.
Po krótkotrwałej dyskusji (grzmi i błyska coraz mocniej) wybór pada na „Okę”.
– O kay. Powinna mu podpasować. Wydźwięk ma czysto po jego linii. Na pierwszy ogień może być.
– No to, migiem. Trzy, cztery!
Wójt krzyczy: – Stop! – I robi krok w tył. Wstrzymuje wykonanie.  Beze mnie! – wykręca się w ostatniej chwili od współudziału. – Ja się, kochani, wycofuję. Mnie to przez gardło nie przejdzie. Ze względu na przekonania. To obraża mój światopogląd.
– Jak to nie przejdzie? Cóż tu może obrażać? Toż to tylko zmyłka, podpucha, figle-migle. Wiadomo, że cel uświęca środki, nawet Szczepan nie chowa głowy w piasek..
– Nie wolno mi wystawiać na szwank mojej kariery politycznej!
Ot, widzisz go, neofitę. Nie taką komunistyczną popelinę zasuwał patafian jako ZSMP-owiec i było mu ganc pomada, a teraz nawrócony. Radykał. Skrajna katoprawica.
– Ale co robić? Samo życie.
– Trudno. Jedziemy bez wójta!
„Szumi dokoła las,
czy to jawa czy sen…”
Śpiewając, poddajemy wnikliwej obserwacji pułkownika i już po paru taktach możemy odnotować, że nie zdzieramy gardeł na próżno. Pułkownik lekko drgnął. Znaczy, że trafiliśmy w dziesiątkę.
– Poruszyło go!!
– Głośniej! Może coś z tego będzie.
Dźwiga się z kolan!
– Gromko! Na całe gardło!
Powstaje, unosi pomału głowę, odwraca ją ku nam, przygląda się każdemu z osobna, ale dojrzawszy Szczepana zgina się wpół i bach, znowu na klęczkach.
– A niech to jasny gwint. Już prawie był nasz.
– Schowaj się gdzieś, kurde, Szczepan, przed tym łachmytą, inaczej gówno będzie z naszego zaangażowania. Sam widzisz, jaką alergię ma na twój widok.
A tu burza w najlepsze, już niemal nad głową. Wuj Józef nie wyrabia. Postanawia dać dyla.
– Pierdolę – mówi – tę czerwoną gnidę. Wali jak pod Lenino, a ja mam przez niego na starość łba nadstawiać. Za jakie grzechy?!
I w te dyrdy pod dach.
Ot, pech. Kolejny ubytek. Następny wykonawca daje dupy.
Ale na tym nie koniec: za wujem dezerteruje potulny porucznik.
– Ja też z burzą – wyznaje szeptem – nie bardzo za pan brat. Dlatego również uprzejmie proszę o wyrażenie zgody na moje odejście.
I skulony, jakby się chciał zapaść pod ziemię, opuszcza nasze szeregi.
– Ot, chojraki, gieroje, weterani!
Wuj Józef w jednym samochodzie, potulny w drugim, Szczepan schowany, wójt lawirant – to kto ma, do kurwy nędzy, śpiewać?!
Na szczęście znakomicie sprawdza się na tym etapie mrukowaty pogranicznik. Jeśli chodzi o gadkę, kompletne zero, ale za to bas ma potężny jak dzwon. Zaiwania jak Bernard Ładysz. Bez niego cienko byśmy śpiewali. Toteż nie zważając na poniesione straty sięgamy po kolejny utwór.
„Spoza gór i rzek
wyszliśmy na brzeg….”
Zrywa się wiatr, padają pierwsze krople deszczu, a my startujemy z „Marszem pierwszego korpusu.”
Kto by jednak na to zważał. Najważniejsze, żeby były jakieś rezultaty. I są. Niewielkie, ale są. Pułkownika na powrót wyprostowało. Widać, że treść mu bliska, argument celny. Ale co z tego, kiedy iść nie idzie, choć błyskawice rozdzierają niebo.
– Koledzy! Mamy nóż na gardle. Wytaczajmy największe działo.
Jeśli go nie ruszy, to cześć pieśni.
– No pewnie. Rybka, albo cipka.
– Walmy od razu z grubej rury.
„Wyklęty powstań ludu ziemi – intonuje w pośpiechu pogranicznik.
My za nim:
Powstańcie, których drę…”
Nagle: Błysk! Trzask! Oślepiająca jasność. Jebudut! Ale jak! Walnęło potężnie, aż ziemia drży. Śpiew się urywa. Skończyły się żarty! Łup! I cisza. Nad cmentarzem przejmująca groza. W uszach dzwoni. Ciarki przechodzą po plecach. Cały chórek na łeb na szyję myk do samochodu. Chuj z międzynarodówką i z pułkownikiem. Niech sobie klęczy do usranej śmierci. Niech klęczy.
Zdążyły stuknąć za nami drzwi, a tu jak nie lunie! Jakby chmura się oberwała.
Leje tak, że prawie nic nie widać. Ledwie można dostrzec, jak z majaczącego w olbrzymich strugach deszczu cmentarza wyłania się niewyraźna sylwetka pułkownika. Hyca zwinnie ponad murem i wyrywa ku nam ile sił w nogach. Nie przymuszany przez nikogo pcha się do środka.
Ba, żeby to pułkownik. Mundur wisi na nim jak na kołku, z medali kapią krople, rozchełstany, przesiąknięty do suchej nitki. Kuli się w rogu jak truśka, językiem wodę z brody oblizuje, uszy położył po sobie. Zmokła kura wśliznęła się między nas, a nie wysoki rangą oficer. Dobrze ci tak, świński ryju. Odpokutuj teraz za nasze termedie.
– Szanowny panie pułkowniku – strofuje go wuj Józef. – I po co ten cały cyrk?!
Milczenie. Zaciął się. Żeby choć cokolwiek pisnął. Nic, nawet pół słowa. To i my nabieramy wody w usta. Ani mru, mru. Jedynie wuj kręci się, wierci, nie daje za wygraną. Najwyraźniej nie pasuje mu taki finał. W końcu przechyla się na bok i mówi:
– Co było, to było. Drogi panie pułkowniku, dajmy sobie teraz pyska i sprawa załatwiona. Nie ma co dłużej na siebie warczeć.
Pułkownik niepewnie przesuwa się do przodu. Z wahaniem rozkłada ramiona, a następnie rzuca się wujowi na szyję i robią klasycznego niedźwiedzia.
Całkiem klasyczny to on pewnie nie jest, bo miejsca mało, oparcie stoi na przeszkodzie. Jaki jednak jest, taki jest, niechby nawet był i symboliczny, ważne, że mamy wreszcie happy end. Możemy ruszać na przystanek.

Fragment większej całości