Grzegorz Kramar: Teresa
Moja dziewczyna powiedziała mi kiedyś, że buduję piękne, długie zdania i że strasznie ją to kręci. Obecna miłość mojego życia, Teresa, nie należy do osób świntuszących. Szczerze mówiąc dużo bliżej jej do swojej imienniczki z Kalkuty niż do nie mniej słynnej, a przecież geograficznie bliższej pani Orlowski, ale mimo tego, gdy powiedziała, że moje zdania ją kręcą, zaraz pomyślałem o seksie. W zasadzie zaraz to za powolne słowo. Wnet pomyślałem o seksie. A może nawet przewidując jej słowo jakimś niepoznanym jeszcze zmysłem umieszczonym w niezbadanej półkuli ludzkiego mózgu, gdy to mówiła, już myślałem o seksie. Tak czy siak – postanowiłem wykorzystać swoją nową umiejętność w sposób, jakiego Teresa sama chciała.
Stosunki z Teresą nie układały mi się za bardzo i były porażająco proste. Ona leżała na plecach z miną męczennicy wiecznie dziewicy, ja zaś, leżąc na niej, podrygiwałem bez sensu – byle szybko i do końca. Jakiekolwiek próby zmiany pozycji kończyły się spojrzeniem takim, jakbym przyciskając jej uda do jej niewielkich, wiecznie ściśniętych ciasnymi stanikami piersi, robił kolejny krok w stronę nieuniknionej czeluści piekieł, gdzie sam Szatan ostrzył już hak, którym miał przebić moją męskość, a następnie przytwierdzić go do kręcącej się z olbrzymią prędkością maszyny. A żeby tego było mało, jej usta zaczynały się lekko i bezgłośnie poruszać i mógłbym przysiąc, że właśnie odmawiała swoje ulubione modlitwy. Wtedy jak na złość przyspieszałem, żeby skończyć stosunek zanim ona dojdzie do amen. I nie wiem, co dawało mi większą przyjemność – orgazm czy fakt, że udało mi się ją wyprzedzić. Jeśli zaś ona faktycznie modliła się wówczas do Boga, to kończąc, wyprzedzałem Najwyższego, a to już było przeżycie bez mała duchowe.
Duchowe były też przyczyny, dla których ten związek w ogóle trwał. Teresa była dziewczyną tak dobrą i ciepłą, że sam jej dotyk mógł uleczyć każdą ranę. Trąd nawet. Nie szafowała wprawdzie swoim dotykiem, ale może dlatego zachowywał on swoje lecznicze zdolności. W spojrzeniu miała taki błękit, że zawsze gdy w nie patrzyłem, czułem się jak tytułowy Stary Człowiek i tak jak on wyganiany byłem daleko od brzegu i szukałem tam przeznaczenia. Głos Teresy brzmiał miękko i jeśli miałbym określać go kolorem, to z pewnością byłby beżowy. O ile beżowy to jest ten kolor, o którym myślę. W jej złotych włosach zaś można było się skryć i czekać na lepsze dni. Wspomniałem już, że jej niewielkie piersi sterczały tak zdecydowanie, że mimo ciasnych staników pokazywały cały swój charakter pod luźnymi, zwiewnymi, kwiatowymi bluzkami? A charakteru miały więcej niż dworzec w Katowicach. Nie chcę przez to powiedzieć, że były brudne i spali na nich pijacy. Chciałem tylko użyć architektonicznej metafory, a nie znam bardziej charakternej budowli. Jeśli oczywiście potrafimy przez chwilę nie wartościować i skupić się tylko na natężeniu cechy nazwanej tu charakterem.
Wracając jednak do tego, od czego zacząłem tę krótką opowieść (a właściwie dłuższą dygresję) – pomyślałem sobie, że wreszcie jest szansa na upragniony przełom. Że jeśli Teresę kręci coś, co może być jakimś rodzajem perwersji – mówienie do niej długimi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, to może pozwoli to wydobyć z niej całe pokłady innych perwersji, którym z przyjemnością sprostam. Na przykład stopy. Albo seks w miejscach publicznych, albo na oczach jej przyjaciółki Magdy, albo zlizywanie z siebie bitej śmietany, albo mały sadyzm. W zasadzie mogłem zrobić wszystko, co mi w tej chwili przychodzi do głowy. Musiałem tylko pomóc jej to wydobyć. W tym zaś celu musiałem przygotować sobie jakieś wybitne zdania.
Byle bez świntuszenia. To nie wchodziło w grę. Nie mogłem mówić świństw. Tylko piękne, okrągłe zdania. Może coś z literatury? Nie, ona wyraźnie powiedziała, że lubi, jak ja buduję zdania, a to wyklucza ingerencję Mickiewicza. Poza tym nie chciałem wpuszczać tego starego kurwiarza do swojego łóżka. Zostało mi przejrzeć słownik wyrazów obcych i wyłowić parę zwrotów, które mogły mi pomóc wejść na tor inteligentnego, rozbudowanego dyskursu.
Wieczór bardzo długo nie chciał przychodzić i gdy już się napatoczył poszedłem do Teresy z silnym postanowieniem podania mojej wybrance pomocnej dłoni. A właściwie pomocnego języka. Otworzenia jej na jej potrzeby, dania jej rozkoszy, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała, jakiej nie dał jej jeszcze żaden mężczyzna. W prawej kieszeni klucze, w lewej komórka, w każdej tylnej po jednym kondomie, lekka kurtka na plecach, świeże majtki (takie lekko obcisłe). Przed wyjściem jeszcze tylko parę pompek, żeby klata wyszła do przodu i można ruszać. Aha – guma do żucia. Do domu Teresy miałem dziesięć minut na piechotę. Przez ten czas była szansa, żeby gruntownie odświeżyć swój oddech i zadbać o właściwy współczynnik ph w ustach na dwanaście godzin. Szansa, której nie można było przepuścić. Tej nocy nie zamierzałem przepuścić żadnej szansy.
Pominę może opis trzech ciężkich godzin, które spędziłem u Teresy dowiadując się co u niej słychać i jak minął jej dzień. Wysłuchując o problemach w jej pracy i o zbliżających się urodzinach mamy. Pijąc herbatę i udając, że nie gapię się cały czas na jej cycki i nie wysilam całej swojej wyobraźni, żeby przypomnieć sobie jak wygląda nago. Opis trzech godzin przytakiwania i udawania współczucia najlepiej jak potrafiłem. A gdy Teresa skończyła opowiadać o swoich urojonych problemach z cerą, zapadła krępująca cisza. Ta cisza, na którą czekałem. Cisza o szerokości zdania wielokrotnie złożonego.
Położyłem ją na łóżku tak jak lubiła – delikatnie, podtrzymując jej głowę do samego końca i nie przestając całować jej ust. Zejście w dół klasyczną ścieżką – przez kark do dekoltu, a potem na piersi też przebiegło jak zwykle. Tradycyjną grę wstępną musiałem zrobić normalnie – za bardzo absorbowała moje usta, żebym mógł wydobyć z nich jakikolwiek dźwięk. Dzięki Bogu podczas samego seksu Teresa już nie musiała patrzyć mi prosto w oczy i dopóki nie oglądałem jej ciała w tamtej chwili mogłem mieć głowę zwróconą w dowolnym kierunku. Wtedy chciałem zaatakować. Prowadziłem więc grę klasycznie, szanując tradycję ojców założycieli seksu w klasycznym wydaniu. Delikatnie, bez pośpiechu. Tę chwilę należało celebrować – ostatni raz miałem mieć w ramionach moją nieśmiałą Teresę. Drugi raz tej nocy miał już się odbyć z nowo odkrytym demonem seksu, kobietą rządzoną przez swoje najbardziej pierwotne instynkty – Novą Teresą.
Powolnym, posuwistym ruchem dotarłem do jej majtek, zsunąłem je lekko (ze swoich wykaraskałem się już dość dawno temu) i wszedłem w nią bardziej podniecony niż kiedykolwiek. To był ten moment. Głowę złożyłem na jej szczupłym, lewym ramieniu i zacząłem szeptać:
– Ortodoksyjnie ascetyczna obyczajowość niektórych kultur prowadzi je nieraz na skraj degrengolady, z której trudno im się wykaraskać, mimo podejmowania licznych prób, zmuszających je często do podejmowania decyzji, będących w rażącej sprzeczności z ich dotychczasowymi postanowieniami i wierzeniami, które jednak muszą być podjęte ze względu na bardzo szeroko pojmowane dobro ogółu.
Mniej więcej na poziomie „degrengolady” mój głos wykluł się z szeptu do bardzo cichego mówienia, w którym pozostał aż do „sprzeczności”, by od „postanowień” uciec w rejony ledwo tłumionego, pełnego głosu. Czułem, jak Teresa zadrżała. Wiedziałem, że nie ma już odwrotu:
– Niektórzy członkowie tych społeczności nie mają wyjścia i w obronie swojej wpojonej za młodu moralności uciekają do innych miejsc, w których osiadają tworząc nowe społeczności oparte na postumentach postawionych przez ich przodków, podczas gdy pozostawione w tyle miejsca zmieniają swoją pozycję światopoglądową ewoluując w kierunku rozpasania i pełnego wyjęcia z ram cywilizacji!
„Członkowie” wzbudzili w Teresie kolejny dreszcz. „Moralność” wypowiedziałem już pełnym głosem, by „pozycję” i „rozpasanie” wykrzyczeć pełnym głosem ignorując nie tylko sąsiadów, ale i własne poszanowanie dla ciszy nocnej. Słyszałem szybki oddech Teresy, czułem jej ciało. Miałem wrażenie, jakby jej usta bezgłośnie powtarzały każde moje słowo. W końcu poczułem coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie było. Na mojej męskości pojawił się chłodny dotyk. Chłodny dotyk poruszający się przez całą jej długość. Zebrałem się wreszcie na odwagę. Chciałem zobaczyć jej oczy. Spojrzeć w twarz Teresie – zobaczyć, jak to ją odmieniło. Podniosłem głowę i popatrzyłem na nią. Jej oczy skierowany były ku dołowi. Patrzyła nieruchomo tam, gdzie wcześniej nie śmiała spojrzeć. Puściłem wzrok jej śladem. Prześlizgnąłem się po jej szyi i w przestrzeni między sterczącymi charakternie piersiami zobaczyłem, jak po mojej męskości ostrym, metalowym hakiem wodzi sam Szatan.