Eustachy Rylski: Rezonans. Projekt filmowy
Ta historia wydarzyła się naprawdę.
Opowiedział ją mimochodem, przy okazji, na marginesie, Włodzimierz L. przyjaciel mego ojca, żołnierz, akowski kurier, utalentowany inżynier a po wojnie przedsiębiorca budowlany w Kanadzie i RPA.
Czuły na kobiece wdzięki i poetykę wojny, zapamiętał to co mógł zapamiętać młody mężczyzna, nie wolny od ziemiańskich narowów, oficerskiej nonszalancji, infantylnego romantyzmu, choć trzeba przyznać świadomy tych przywar, całym późniejszym życiem zaświadczający, że udało mu się je okiełznać.
Spróbujmy opowiedzieć tę historię, tak by dojrzałość nie spętała jej mdłą nitką nudy ale też zuchwalstwo młodości nie wytrzebiło z refleksji, a więc opowiedzmy ją taką, jaką może i mogła być, ale na pewno nie była.
Jest upalny wrzesień 1939 roku.
Dwie baterie artylerii konnej dowodzone przez podporucznika Włodzimierza L. zajmują pozycje na prawym brzegu Wisły z zadaniem obrony jednej z przepraw. Dobrze zamaskowani w nadrzecznych zaroślach, czekają na rozkazy.
Niemcy są jeszcze gdzieś na linii Sandomierz – Tomaszów – Kutno, wojna trwa raptem tydzień i świadomość kompletnej bryndzy nie dotarła do rozproszonej polskiej armii.
Zresztą informacje są różne. Tu się mówi o klęskach, tam o zwycięstwach, nic jeszcze nie zostało przesądzone, wojna jak to wojna.
W nadrzecznych łozach nuda tężeje w upalnym powietrzu.
Żołnierze baterii suszą onuce, reperują odzież, czyszczą broń, próbują łowić ryby, wieczorami rżną w karty.
Kłócą się, klną, opowiadają kawały.
Nastrój rozleniwienia, wyczekiwania, przyczajonej agresji, wzbierającego chamstwa, jaki szybko ogarnia młodych, zdrowych mężczyzn, gdy nie da im się roboty i zamknie w kwadracie od leszczyny do łozy, od łozy do kamienia, od kamienia do brzegu rzeki.
Podporucznik też się nudzi.
Ani umie ani chce dyscyplinować baterię, tym więcej, że enigmatyczność zadania sprowadzająca się do sentencji „rozkaz, czekać na rozkaz”, nie wymusza na nim szczególnej gotowości.
Coś sobie zapisuje w notesiku, coś odległego od wojennej rzeczywistości, wygrzewa na słońcu, kontempluje przepiękną klacz półkrwi, którą w stanie szoku zabrał trzy dni wcześniej z szosy radzymińskiej i którą, mimo sugestii dowództwa, by nie obarczać się niczym ponad konieczność, przytroczył do jednej z lawet.
Kiedy mija upał koniowodny, Chalimoniuk siodła mu klacz, podaje strzemię i podporucznik wskakuje w kulbakę i objeżdża baterię krótkimi łukami, przemykając tu i tam, rozkoszując się wręcz erotyczną przyjemnością jazdy, a koń czując pod sobą rasowego jeźdźca, układa się i wycisza, nic zresztą nie tracąc ze swojej dystynkcji.
Któregoś wieczora podszedł do nich przodkowy Sapielak, wsparł dłoń o kłęb klaczy i tonem podszytym zuchwalstwem, powiedział:
– Ładna sztuka, panie poruczniku. Nie to co nasze z dyszla. Ani się pan spojrzy a ucieszy podniebienie pieczystym albo i tatarem.
– Lubisz żarty, Sapielak? – pyta podporucznik pochylając się w kulbace.
– A kto ich nie lubi – odpowiada Sapielak, wzrusza ramionami, wykręca się na pięcie i odchodzi z błyskiem pogardy w oku, pogardy, która tydzień, dwa później przeszła w normę w stosunkach żołnierzy z kadrą.
Młody oficer patrzy za przodkowym. Złe przeczucie ścina mu twarz.
– Stało się coś? – pyta chorąży Brofman niewysoki, chudy Żyd, osaczany już jadami skurwysyństwa wzbierającymi w bezczynnych bateriach.
– Nic, nic – podporucznik bagatelizuje niepokój, po czym dodaje ostro – Podaj mi lornetkę, Brofman!
– Nigdy nie wychodzi – powiada cicho Brofman, przypatrując się lornetującemu oficerowi.
– Kto? – pyta oficer.
– Przecież pan wie, poruczniku – Brofman uśmiecha się smutno i czule.
Jasne, że wie.
Już pierwszego dnia szkła jego lornetki przybliżyły mu balkon eleganckiej kamienicy po przeciwnej stronie rzeki, z uchylonymi drzwiami przesłoniętymi powiewającą firanką.
Ilekroć sięgał po lornetkę z obowiązku czy z nudów, natrafiał na ten widok.
Chwytał się na tym, że, omiatając pole ewentualnego ostrzału, zatrzymywał się na pustym balkonie i równie pustym, miał wrażenie, mieszkaniu.
Brofman to zauważył.
– Jest taka niemądra. Taka niemądra i… zuchwała.
– Kto? – pyta młody oficer, opuszczając lornetkę.
– Noemi – odpowiada czule Brofman.
Podporucznik przywołuje Chalimoniuka, oddaje mu konia i, częstując Brofmana papierosem, pyta o więcej. I Brofman opowiada jakby sprzeniewierzenie się tajemnicy, sprawiło mu ulgę.
Noemi jest córką honorowego konsula w Brazylii, którego wojna zastała za Atlantykiem.
Piękna, rozpieszczona, nawykła do luksusu i nieodpowiedzialności jedynaczka, osierocona w dzieciństwie przez matkę, od początku tych groźnych dni, prowokuje los zuchwałą niefrasobliwością.
– Na czym ona polega? – pyta oficer a chorąży Brofman odpowiada, że na nieposłuszeństwie.
Nie zaciemnia mieszkania podczas nalotów. Nie schodzi do piwnicy. Po pokojach wędruje w japońskim szlafroku. I całymi godzinami ogląda swoją porcelanę.
– Kim dla niej jesteś? – pyta oficer, a Brofman odpowiada, że narzeczonym.
Ale w głosie młodego Żyda jest raczej smutek niż duma.
Podporucznik zrozumiał dlaczego zawsze o świcie Brofman stawiał się przed nim z zafrasowaną miną, zaświadczając o rozdarciu między obowiązkiem a uczuciem.
Nocami wymykał się do narzeczonej.
Po południu przybył na motocyklu kurier ze sztabu dywizji z rozkazem wstrzeliwania się baterii w kwartał zamknięty ulicami Zajęczą i Czerwonego Krzyża. Koncentracja wojsk na przedpolu stolicy nie powiodła się. Lewa strona miasta być może zostanie poddana, a linia obrony oprze się na Wiśle.
Podporucznik informuje chorążego Brofmana, że dom jego narzeczonej znajdzie się w centrum ostrzału własnych baterii i że tym razem nie ma żartów.
– Czemu pan to mówi Brofmanowi, panie poruczniku. Brofman to wie i bez pana. Niech pan to powie Noemi.
– Kiedy? – pyta zdziwiony oficer.
– Dopóki jest most – odpowiada Brofman.
Jeżeli dojrzałość może o czymś takim pomyśleć lub zamarzyć, to tylko niedojrzałość może to urzeczywistnić.
I urzeczywistnia.
Młodzi mężczyźni przechodzą most o zmroku.
Noemi prezentuje ten rodzaj sennej zmysłowości, który mężczyzn natychmiast w określony sposób usposabia.
Przyjmuje ich półnaga, niezawstydzona, prowokująca i dopiero wyraźny ślad zażenowania, a nawet popłochu rysujący się na twarzy Brofmana, skłania ją do powściągliwości.
Przebiera się w długą suknię pod którą jej dziewczęce jeszcze ciało, zapowiada nieodległą już zażywność, a na ramiona zarzuca chustkę.
Od otwartych na balkon drzwi ciągnie wieczornym chłodem.
– Czy to wszystko? – pyta Noemi
– Nie rozumiem – odpowiada podporucznik.
– Czy to wszystko, z czym pan przybył? – powtarza pytanie dziewczyna, gdy młody oficer, siląc się na zasadniczość nakazał jej podporządkowanie się ogólnie przyjętym rozporządzeniom.
– Wyobraź sobie, Noemi! – wykrzykuje skwapliwie Brofman – Że pan porucznik był uprzejmy…
– Zapali pan playersa? – dziewczyna patrzy migdałowymi oczyma na wyciągniętego oficera. Ten przygląda się jej dłoniom. Nigdy nie widział tak wiotkich i nerwowych rąk z cienkimi przegubami po których w zależności od gestu, zbiegają w dół lub w górę, całe zastępy bransoletek.
– Nie rozumiem – powtarza podporucznik.
– Mój Boże! – Noemi zatacza rękoma łuk – Jakże udało się panu zostać oficerem?
Brofman wybucha nerwowym śmiechem, po chwili śmieją się Noemi i podporucznik.
Ale tak serio, to dziewczyna bardzo boi się tej wojny. Co na przykład będzie z playersami, tymi w czarnych kartonowych pudełkach ze złotą grawiaturą. Czy to możliwe, że ich zabraknie? Albo na przykład…
– Nie błaznuj – przerywa jej Brofman – I pogaś światła.
– Brofman ma rację – dodaje podporucznik – Powinna pani zgasić lampę.
– Pod warunkiem, że pozwolicie zapalić mi świece – godzi się Noemi.
Zbliża się do ceramicznych, trójdzielnych lichtarzy i zapala knoty. Tu i tam.
– Czy to możliwe – pyta obrócona do mężczyzn tyłem – że świec też nie będzie?
Żaden z nich jej nie odpowiada.
Młody oficer przykuwa wzrok do mocno zarysowanych pod szkarłatem sukni, pośladkom i smukłej kibici wyrastającej z nich jak kwiat, ku pełnym, może już zbyt pełnym ramionom.
Podniecenie zaognia mu twarz.
Nie ukrywa swego apetytu przed Brofmanem.
Noemi oprowadza go po mieszkaniu. Jest duże, ciężkie, senne, wyludnione. Wazony, dywany, narzuty, kilimy, masywne meble, obrazy w pozłacanych ramach. Ślady kilku pokoleń.
Oficer zatrzymuje się na dłużej w bibliotece.
– Lubi pan książki? – pyta Noemi.
Oficer potwierdza.
– A ja, nie.
– Czemu?
– Zawsze jest na nich kurz. Dlatego wolę porcelanę. Napije się pan herbaty?
Podporucznik muska końcami palców grzbiety książek jak by chciał się przekonać czy dziewczyna ma rację a ona przykrywa mu dłoń swoją dłonią.
Oficer obejmuje ją w talii i gwałtownie przytula do siebie.
Dziewczyna odchyla twarz. Delikatnie lecz stanowczo wyzwala się z uścisku.
Do herbaty zasiedli we troje. Porcelana serwska czy coś w tym rodzaju. To przez tę herbatę Noemi nie schodzi do piwnicy. I przez tę porcelanę. Zawsze po południu pije herbatę. Czy w piwnicy byłoby to możliwe? I czy możliwe jest, by zostawić coś tak kruchego i bezbronnego wobec wojny, jak porcelana?
A przecież do piwnicy jej ze sobą nie zabierze. I jak by porcelana miała wyglądać w piwnicy? I jak ona sama, Noemi, by wyglądała? Czy ona w ogóle pasuje do piwnicy? A co z jej perfumami, szminką, pudrem? Lubi robić sobie makijaż. Nie musi, ale lubi. Przed dużym lustrem łazienkowym. Nie jakimkolwiek, lub jednym z tych obrzydliwych lusterek na tekturowych podstawkach, tylko przed dużym, kryształowym lustrem w mahoniowej ramie. Czy takie lustro jest w piwnicy? No, a gdyby nawet jakimś cudem było, to czy można by się w nim przejrzeć? I jaką twarz by ono odbiło? Panie poruczniku, proszę odpowiedzieć?
Oficer odpowiada:
– Wina bym się napił, Noemi.
Miażdży zamaszyście niedopałek playersa w majolikowej popielniczce. Jest w uderzeniu. Gesty ma szerokie i pewne. Rozgościł się i poczuł.
– Burgund, rocznik trzydziesty siódmy – dziewczyna unosi dłonie i bransoletki, jedna po drugiej, spadają w dół, ku łokciom.
Brofman jest niespokojny. Czy nie za długo są poza baterią?
Oficer poklepuje go po kościstym kolanie. Jest w tym pobłażanie, protekcjonalność, niepodważalna wyższość, cała kawaleryjska polskość.
– Znam ten rocznik – powiada nonszalancko – Dużo słońca, ale chłodno, dlatego bukiet bogaty, lecz płytki.
Noemi przynosi wino i szklanki. Ale napełnia tylko jedną i podaje oficerowi.
– A wy?
Dziewczyna rozkłada ręce w odpowiedzi i bransoletki uderzają o siebie jak kastaniety. Mówi, że panowie zawsze lubili młode Żydówki. Jakże jej było?
– Komu? – pyta podporucznik
– Młodej kochance pańskiego ojca? Raisa, Chaja, Judyta? A może Noemi lub Naomi?
– Chryste… – oficer parska śmiechem, trzepiąc się palcami o udo.
– To było Podole ?
– Wołyń – odpowiada oficer – Skąd to wiesz?
– Noemi wie wszystko – oczy dziewczyny stają się wąskie i surowe. Przeciągające się milczenie. Oficer stropił się nieco. Spojrzał tu i tam. Położył dłoń na barku młodego Żyda i rzekł coś bardzo oględnego na swoje usprawiedliwienie. Bez urazy, lecz czasami go ponosi.
Konwencja, ale dobre i to.
Dziewczyna napełnia pozostałe szklanki winem. Proponuje by Brofman zagrał coś na fortepianie.
Noc.
Drzwi ciągle otwarte na balkon. Tiulową firanką wieje do środka. Brofman gra modne standarty. „Żigolo”, „Sewastopolski”, „Ostatnia niedziela”, coś z Wertyńskiego.
Oficer tańczy z Noemi. Jest w jakiejś pozaprzestrzeni i niedoczasie.
Jak u czarodziejki.
Dziewczyna mówi mu szeptem, że ma sen. Od kilku nocy ten sam.
Obsesyjny, dokładny, natrętny. Oficer obojętnie pyta ją o treść snu. Noemi nie odpowiada, przytulając się do mężczyzny, jakby w nim, a może tylko w tym geście, szukała obrony przed zagrożeniem.
Brofman zauważa gest. Jego wrażliwa i bezsilna twarz smutnieje jeszcze bardziej.
Zawiesza palce nad klawiaturą. Muzyka milknie. Noemi odchyla się ciągle w uścisku oficera i posyła narzeczonemu uśmiech, któremu niepodobna odmówić.
– Brofman to dobry człowiek – szepce oficerowi do ucha – Najlepszy jakiego znam. Ale go nie kocham.
Deklaracja dziewczyny jeszcze bardziej ośmiela młodego mężczyznę. Rozgrzany, wyzwolony i bezkarny, obsypuje dziewczynę pocałunkami.
Brofman pochyla głowę nad klawiaturą. Powiew powietrza z balkonu gasi jedną ze świec. Z ulicy słychać warkot motocykla, zza rzeki, krótką maszynową serię.
Dziewczyna dodaje, że nie kocha nikogo. I że to się nie zmieni. Nie chce by ją pamiętano, wspominano, żałowano.
Ale oficer nie słucha owładnięty namiętnością.
– Chodź… – prosi, gdy dziewczyna wymyka mu się z uścisku.
– Nie – odpowiada Noemi. Kryje się w pajęczynie firanki.
Brofman nie przestaje grać, tylko jego ptasia głowa, znika coraz bardziej w uniesionych, wiotkich ramionach.
Gdy klawisze muskając struny, wyczarowują jakby od niechcenia i jakby wbrew sobie, „Miasteczko Bełz”, Noemi podbiega do fortepianu i zatrzaskuje pokrywę, tak, że Brofman w ostatniej chwili umyka z palcami.
Nie powinniśmy tu już przebywać, panie poruczniku – mówi Brofman wtulony w fotel z głową na ramieniu dziewczyny – W końcu mamy wojnę.
Ale nie rusza się z miejsca.
Oficer z papierosem uczepionym warg brzdąka na fortepianie jakieś preludium Chopina. Fałszuje, poprawia się, znów fałszuje.
– Suchotnicza muzyka – odzywa się Noemi.
– Słucham?
– Tołstoj twierdził, że Chopin to taka suchotnicza muzyka.
– Coś w tym jest – godzi się oficer. – Proszę nam opowiedzieć ten swój sen, Noemi.
Dziewczyna odpowiada, że to nie jest możliwe. Są sny, które się pamięta ale których nie można opowiedzieć, że dzieje się tak wtedy gdy brakuje słów, by je oddać. Gdy nie ma na świecie takich słów.
– Rozumie pan, poruczniku?
– Co?
– Że nie ma na świecie takich słów, w żadnym języku. Może kiedyś będą, na przykład po tej wojnie. Ale na razie ich nie ma.
Brofman unosi twarz z ramienia dziewczyny i, przypatrując się z trwogą jej zmysłowemu profilowi, pyta:
– Czemu ty mnie tak martwisz, Noemi? Czemu ty mnie tak bardzo martwisz?
Do świtu godzina, dwie. Daleka poświata od jakiś łun. Zbliżający się do miasta pomruk detonacji. Od otwartych na balkon drzwi ciągnie chłodem.
– Coś w tym jest – powtarza oficer i nie wiadomo, czy odnosi się to do snu dziewczyny, skargi Brofmana czy Chopina.
Świt.
Młodzi ludzie przygaśli, poszarzeli, zbrzydli. Noemi ma głębokie cienie pod oczyma, Brofman wydaje się jeszcze mniejszy i chudszy, policzki oficera zarosły nocą twardą szczeciną.
Umowa stoi.
Kiedy baterie rozpoczną wstrzeliwanie się w kwartał, Noemi przewiąże balkonową firankę czerwoną wstążką. Będzie to oznaczać, że jest w mieszkaniu i że pociski mają omijać jej dom, osaczając kwartał z obydwu boków. Kiedy wstążka zniknie, znaczyć będzie, że zeszła do piwnicy i ostrzał przenosić można ze skrzydeł ku centrum, bez niebezpieczeństwa narażenia życia dziewczyny.
– Tylko proszę nie nadużywać naszej cierpliwości – powiada podporucznik i mimo najlepszej woli, zabrzmiało to sucho i oficjalnie, jak by ostrzeżenie mogło usprawiedliwić całonocną dezercję.
– W końcu mamy wojnę – podobnym tonem dodał Brofman.
Noemi jest pokorna i pogodzona z losem. Łasząc się do narzeczonego, zapewnia go, że będzie mądra, rozsądna, posłuszna.
– Obiecujesz, Noemi?
– Obiecuję, Chaim.
Młodzi mężczyźni wychodzą.
W drzwiach oficer odwraca się by strzelić obcasami i zasalutować, ale daje spokój, gdy widzi, jak zmęczoną twarz dziewczyny rozjaśnia na moment szelmowski uśmiech.
Brofman uśmiechu nie zobaczył.
Bo się nie odwrócił.
Do baterii wracają przed szóstą.
Do innej baterii niż ta, którą pozostawili wieczorem.
Podporucznik czuje przez skórę obcość, a na nawet wrogość żołnierzy. Jak gdyby Noemi ich naznaczyła.
Zawsze usłużny Chalimoniuk zapytany o klacz odpowiada spode łba: kobyła jak kobyła. Co ma być…
Siwe oczy Sapielaka zbeszczelniały do spodu, a rezerwa szeregowców nasiąkła obcością.
Obok dwie strony, swoich i wrogów, weszła trzecia, ani swoja ani obca.
Zbliżyło to podporucznika i chorążego. Im bardziej zbliżyło, tym bardziej oddaliło od reszty.
Wyobcowani zostali i naznaczeni.
Dzień minął im na obserwacji drugiego brzegu i pustego balkonu ze zwisającą martwo firanką przepasaną kokardą.
Ich niepokój z powodu wiarołomstwa Noemi rozpłynął się jakoś w ogólnym bezruchu.
Gwałt przyczaił się, ale oni o tym nie wiedzieli, starali się nawet przyzwyczaić do myśli, że rzeczy rozejdą się po kościach.
Pretensje Brofmana do narzeczonej opadły z pasji. Wypowiadał je dla porządku.
Oficer kazał osiodłać klacz. Wsuwając nogę w strzemię, rozmyślił się i kazał ją rozsiodłać.
Leżeli na piasku, wygrzewali się na słońcu, palili papierosy, zapadali w drzemki.
Brofman opowiedział nawet jakąś zabawną historię o swoim wuju z Pińska.
Wieczór zaprzeczył ich nadziejom.
Powietrze wypełniać się zaczęło pomrukiem samolotów, a ciemniejące niebo rozświetlały detonujące się bomby. Nalot powtarzał się za nalotem. Biała firanka przepasana czerwoną kokardą powiewała nad balkonem i, miało się wrażenie, nad wypłoszonym
miastem, jak zuchwała prowokacja i uparty protest wobec absurdu wojny.
Twarz Brofmana zacięła się w gniewie. W łagodnych zwykle oczach pojawiła się złość. Postanowił, nie bacząc na niebezpieczeństwo, przejść most i zastosować wobec dziewczyny przemoc, jakiej ona użyła wobec niego.
– Zabraniam! – krzyknął podporucznik, ale Brofman nie posłuchał i poszedł.
Wrócił po kwadransie z wiadomością, że most został zamknięty.
– I słusznie – skwitował oficer.
Niebo rozpalało się łuną pożarów. Nocny wiatr przenosił popiół i pył ze strony na stronę. Zapach spalenizny zawisł nad miastem niepokojonym wyciem syren, a firanka na balkonie wiała i wiała nie uwolniona ani razu od kokardy.
Rano zaczął się artyleryjski ostrzał od Ochoty i Woli, zbliżający się do centrum.
Niektóre pociski przenosiło przez rzekę. Wrywały się w nadrzeczny piach. Tu i tam pojawiły się leje.
Klacz wpadła w popłoch, rwąc się na wszystkie strony. Dyszlowe konie przypatrywały się jej bez zrozumienia, a Sapielak, nie kryjąc satysfakcji.
Bateria odpowiedziała ogniem – coraz gęstszym i lepiej mierzonym.
Hazard bitwy wciągnął podporucznika i chorążego. Jak tak, to tak. Coraz precyzyjniej podawali współrzędne. Dom Noemi był na linii strzału. Jedna z dwóch stupiątek najpierw zdmuchnęła mu dach, a potem przestrzeliła na wylot piętro z balkonem.
Firanka przepasana kokardą uniosła się jak latawiec i długo nie chciała opaść na ziemie aż pochwycił ją jakiś powietrzny wir i wessał w niebo.
W południe przyjechał kurier. Osadził motocykl przed jednym z dział, przeszedł obojętnie obok martwej klaczy i poinformował oficera, że dywizja pancerna generała Reinhardta została wyparta z miasta, które jednocześnie wojska niemieckie zablokowały od wschodu. Ich pozycja stała się bezsensowna. Mają ją natychmiast opuścić i dołączyć do brygady kawalerii generała Rómmla, która stanie się jądrem zgrupowania „Warszawa”.
Miasto będzie bronione ze wszystkich kierunków i za każdą cenę.
Ona wiedziała coś czego nie wiemy i czego nikt nie wie, czego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Tak myślę, Chaim.
Podporucznik ściska ramie chorążego, obojętnego, chłodnego, skamieniałego.
– O kim mówisz? – pyta Brofman
– O Noemi.
Koniowodni ostro zacinają kobyły, które wyrywają działa z piasku.
Gdy baterie wjeżdżają na bruk, młodzi mężczyźni zajmują miejsca obok siebie, na żelaznym strapontenie. Brofman powiada z jakiejś, ma się wrażenie, otchłani.
– Co mogła wiedzieć głupia Noemi.
Oficer pochyla się nad przyjacielem.
– Pamiętasz sen, który…
– Nie śniłem go – przerywa mu twardo Brofman
– Ona też nie – odpowiada podporucznik.
Odwraca się. Przygląda oddalającemu się domowi z przestrzelonym piętrem.
Przykłada lornetkę do oczu. Szkła przybliżają mu i wyostrzają widok z wczoraj. Balkon, drzwi uchylone do wewnątrz, dziewczyna w szkarłatnej sukni wychodząca zza nich.
Miedzy długimi palcami tkwi niezapalony players ze złotym ustnikiem.
Dziewczyna osłania dłonią oczy i patrzy za odjeżdżającą baterią.
Oficer chce o tym powiedzieć Brofmanowi, nawet robi taki ruch jakby zamierzał podać mu szkła, ale się rozmyśla i chowa lornetkę do futerału.
W końcu to jego fantom, jego historia i niechże mu to Brofman wybaczy, jego niespełnienie.
koniec
Jakiś czas temu kręciłem się wokół filmu, a ściślej, film kręcił się wokół mnie.
Opiniowałem scenariusze, poprawiałem je, dopisywałem dialogi, wymyślałem puenty, stałem się autorem lub współautorem kilkunastu projektów.
Miło wspominam te lata, chociaż pisarsko były bez sensu.
Ale nawet najbardziej jałowy czas czegoś uczy.
Ten, który wspominam nauczył mnie, że literatura dobrze radzi sobie z opowiadaniem, niedopowiedzenie natomiast, półcień, nastrój, impresja to domena kina, że zdarzają się w związku z tym historię, których na literaturę szkoda, bo jak by się nie starała, to je spieprzy.
Doświadczenie jednak podpowiada, że kinu to się też zdarza, a w polskim staje się regułą raczej niż incydentem, że w związku z tym bywają historie, których szkoda na jedno i drugie.
Tak czy owak, dobrze je jednak zapisać.
I wtedy pojawia się problem. Nie oddane ani literaturze, ani filmowi, zastygają na zawsze w formie szlachetnego zamiaru, mumifikując się gdzieś w szufladach producentów.
Mają dużo szczęścia, jeżeli tak jak „Rezonans”, dzięki zachętom Marka Ławrynowicza, mogą się zaprezentować publiczności w „Wyspie”.