20 paź

Ernest Bryll, Małgorzata Goraj-Bryll: Irlandia. Celtycki splot

Wstęp

Od czasu naszych wędrówek po Irlandii wczesnych lat dziewięćdziesiątych, wędrówek także w poszukiwaniu samych siebie, minęło sporo lat. Najczęściej wędrowaliśmy po Dublinie, gdzie przyszło nam mieszkać i pracować. Zaprzyjaźnialiśmy się z miastem, ale przecież i z krajem, gdzie czas przeszły splata się z teraźniejszym.
Czas w Irlandii liczy się inaczej. Nie ucieka, nie biegnie. Płynie i zostawia ślady. Może i niekiedy gwałtownie przyspiesza, ale potem znów zmienia tempo i pozwala ludziom po prostu „być”, pamiętać, szukać, marzyć.
Zastanawiamy się teraz często, czy dzisiejsza Irlandia zdoła ocalić dawny-niedawny rytm i równocześnie pędzić wraz z rozwijającym się światem.
W kilkanaście lat od naszych wędrówek kraj żyje jak każdy inny, znikają stare budynki, powstają nowe cuda architektury. Ludzie jak wszędzie bogacą się i robią kariery. Inni tracą pracę i mają powody do narzekań. „Celtyckiego Tygrysa” dawno już nie ma. Gdy przez krótki czas był tu obecny, ludziom „żyło się łatwiej”, ale czy to drapieżne zwierzę sukcesu przypadkiem nie pożarło Irlandii? Co się teraz dzieje z magicznym pojęciem irlandzkiego czasu, wrażliwością na piękno, biedę i historię? Czy kryzys oddał Irlandczykom to, co w nich najpiękniejsze?
Nie sposób oderwać się od Irlandii. Pomieszkasz tu chwilę i ciągle chcesz zrozumieć wątki przędzy w celtyckim splocie.
I jeszcze jedno.
Nasza opowieść jest bardzo osobista. Trochę wspomnień Małgosi o Dublinie, po którym. wędrowała w butach Joyce’a. Nie spodziewajcie się jednak jeszcze jednego eseju rozprawiającego o Ulissesie. Nie szukajcie konsekwentnych analiz, z których wyniknie, że Leopold Bloom to Ulisses, a Stephen Dedalus to paralela syna Ulissesa Telemacha. Opowieść Małgosi jest tylko próbą zapamiętania irlandzkiego czasu. Odkrywaniem miasta, gdzie się urodził pisarz, który postanowił uwiecznić je tak, by już nikt nie miał wątpliwości, że świat nie może istnieć bez Dublina i Dublińczyków…
Druga opowieść jest wspólna, pisana dosłownie razem. Prowadzi na daleki zachód Irlandii, w rejony najbardziej przez nas ukochanych wysp Blasket. Te, podobnie jak Dublin opowiedziany przez Joyce’a, pozostały w świadomości świata, bo miały szczęście być opowiedziane przez pisarzy tam urodzonych.
Mamy nadzieję, że wędrując razem z nami ze wschodu Irlandii na najdalej wysunięte jej zachodnie krańce, odkryjecie to co my… ten sam niepowtarzalny, ale ciągle nierozwiązany celtycki splot.

Wizyta prezydencka kontra Bloomsday

Wypiłam kawę, zjadłam grzankę. Schowałam w wielkiej torbie plan miasta, egzemplarz Ulissesa, notatnik, aparat fotograficzny i zbiegłam po schodach. Potem wróciłam na górę, żeby zabrać z szafy płaszcz i parasol. W naszej zminiaturyzowanej kuchni mój mąż gotował wodę.
– A ty co? Wychodzisz gdzieś? Tak wcześnie? – zbombardował mnie pytaniami. Nie dziwiło mnie jego zaskoczenie, bo zazwyczaj nie wychodzę z domu o tej porze, nie mówiąc już o tym, że nie zdołałam mu wcześniej powiedzieć o swych planach.
– No, przecież wiesz, że dzisiaj Bloomsday. Pamiętasz, jak dwa lata temu lataliśmy po mieście śladami Ulissesa? Bloomsday, nie Thursday. Wszyscy będą dziś inni. Warto popatrzeć! – próbowałam, nieudolnie zresztą, wytłumaczyć swój pośpiech.
– Eee tam, ty znowu z tym Joyce’em. Mam ja żonę, ale śniadania nie mam. Mogłabyś mi chociaż zrobić herbaty – Ernest wyśmiewał mnie z lekka, ale o dziwo nie rozzłościł się, co o tej porze byłoby całkiem zrozumiałe.
– No dobrze – zgodziłam się zaparzyć herbatę (z poczuciem winy zresztą), ale zaraz potem ni stad ni zowąd dodałam: – A może powłóczymy się razem?
– Małgosiu, ja nie mogę. Wiesz, że mam wizytę prezydencką na głowie i mnóstwo roboty. Muszę zaraz być w ambasadzie – jęknął nie bez żalu, chociaż do Joyce’a wielką sympatią nie pałał. – Ale może uda mi się gdzieś cię podrzucić. Co ty na to?
– Byłoby fantastycznie, ale może później choć na trochę będziesz mógł się urwać?
Wątpiłam, że mu się uda. Rzeczywiście, za kilka dni do Polski miała wyruszyć z oficjalną wizytą pani prezydent Irlandii, przemiła Mary Robinson. Dla każdego ambasadora wizyta głowy państwa jest rzeczą świętą. Dla Ernesta wizyta pani Robinson w Polsce była także sprawą szczególną. Mary Robinson, polityk wielkiej klasy, kobieta ceniąca kulturę i literaturę. Chciał, by jej wizyta w Polsce pozwoliła także na spotkania z naszą sztuką i kulturą. Marzył o stworzeniu okazji do pozaprotokolarnych spotkań z twórcami, główkował, jak dać jej szansę spojrzenia na kraj „prywatnym okiem”, na czym zresztą jej samej zależało. Z pewnością zasługiwała na zupełnie szczególne przyjęcie. Przygotowywała się do wizyty w Polsce bardzo solidnie. Kiedyś prosiła mnie nawet, żeby nagrać jej na kasecie magnetofonowej polskie nazwy, zwroty. Upewniała się, czy należy mówić Oświęcim, czy Auschwitz, pytała, jaki jest prezydent Wałęsa, czym sprawi mu przyjemność. Powtarzała: „rozumiesz, chcę zobaczyć to, co pod skórą”. Rozumiałam i panią prezydent, i męża ambasadora, który musiał zrezygnować z Bloomsday.
Piliśmy herbatę. Z pokoju na dole dobiegały głosy szalejących dzieci. Nasze dwie córki Magda i Marta oraz ich kuzynka Bogusia korzystały z wolnego od szkoły dnia. Bawiły się i równocześnie oglądały kreskówki w telewizji.
– A co z dziećmi? – zapytał Ernest.
– Jest przecież Stenia, więc włos im z głowy nie spadnie – znów próbowałam się tłumaczyć.
– Jak uważasz – powiedział, po czym dodał: – Taaa, umieją dbać o swoich pisarzy. No i co by nam się stało, gdybyśmy tak mieli dzień Wyspiańskiego albo Baczyńskiego, czy choćby Hłaski. Ciągle jest tyle miejsc i tylu ludzi, którzy mogliby poopowiadać o tamtych czasach. W końcu tu, tak na dobrą sprawę, wykorzystują literaturę i w jej imieniu czołgają się po pubach.
– No racja – odparłam. – Te wasze przygody w Kameralnej, akademik na Kickiego, MDM. Pewno dałoby się ułożyć jakąś topografię tamtych dni. W końcu co ta młodzież wie o własnych poetach i pisarzach. Tyle co w szkole, a i to pod przymusem – biadoliłam.
– No, zbieraj się, skoro mamy jechać – przypomniał mi Ernest i zapalił fajkę.

Nereczki lekko cuchnące moczem i nigeryjskie ciasteczka

Szliśmy po schodach, a ja jak pensjonarka opowiadałam Ernestowi o tym, jak to najprawdopodobniej 16 czerwca właśnie w 1904 roku 22-letni Joyce miał swą pierwszą randkę z młodziutką pokojówką z Finn’s Hotel, Norą Barnacle.
Nie jest to zresztą całkowicie pewne. Kiedy w latach dwudziestych i trzydziestych amerykański biograf Joyce’a Herbert Gorman próbował kompletować informacje na temat życia pisarza, zwrócił się do autora także i z takim pytaniem:
P: Dlaczego wybrał Pan 16 czerwca 1904 roku jako dzień Blooma?
O: Odpowiedź później.
Odpowiedź nie nadeszła nigdy. Ta cytowana powyżej pisana była najprawdopodobniej ręką Nory.
Wielu naukowców zresztą głowiło się i głowi nadal nad tą datą. Powstały eseje i prace naukowe. Dokładnie tak, jak życzył sobie tego Joyce. Ulisses dostarcza zajęcia każdemu, kto raz się nim zainteresuje. Złapana w te same sidła, próbowałam zarazić swym entuzjazmem Ernesta.
Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, padło pytanie, którego tak się dziś obawiałam.
– No to gdzie cię podrzucić?
– Szczerze mówiąc, to nie wiem, bo bohaterów w Ulissesie mnóstwo, a ci główni, wokół których budowane są rozdziały, Stephen Dedalus i Leopold Bloom, zaczynają swe wędrówki po mieście z zupełnie innych jego krańców. Jeśli Bloom, to Eccles Street, jeśli Dedalus, to czeka nas śniadanie w wieży Martello. Masz ochotę na smażone nerki? – zapytałam.
– Na co? – wykrzyknął z obrzydzeniem Ernest.
– No, na wieprzowe nereczki, lekko cuchnące moczem – odparłam.
– Tylko nie to, dziękuję uprzejmie – powiedział Ernest, krzywiąc się uroczo.
– Ale dlaczego właściwie zorganizowali to śniadanie z nereczkami w wieży Martello, skoro nerki zjadał Bloom, a nie Dedalus? I pewno będą baranie, a nie wieprzowe, bo tu jednak wolą baraninę! Patrz, tu mam program dnia, piszą, że śniadanie w wieży Martello w cenie trzy i pół funta za porcję i kawę. Nie, nie jemy nerek za trzy funty, jedziemy na Eccles Street. Zdecydowanie – skończyłam swój wywód.

Samochód wytoczył się za żelazną bramę rezydencji. Skręcił w lewo w stronę Merrion Road. Jechaliśmy drzemiącą w porannym słońcu Ailesbury Road.
Po obu stronach alei lipy, platany i kasztany, stare drzewa pamiętające jeszcze lorda Pembroke, który tu właśnie w 1853 roku założył swoją własną dzielnicę. Dopiero w latach trzydziestych naszego stulecia przyłączono ją do Wielkiego Dublina. Do dziś pozostał jej anglo-irlandzki charakter. Wysokie jak na Dublin gregoriańskie domy z czerwonej cegły o niemal identycznych fasadach, zadbane frontowe i tylne ogrody, wąskie alejki prowadzące do tzw. mews house, gdzie dawniej mieszkała służba albo stacjonowały konie.
Nie od początku mieszkaliśmy przy reprezentacyjnej Ailesbury Road. Po przyjeździe do Dublina osadzono nas w malutkim domku na osiedlu w Booterstown i nie będę kryć, że trudno było pracować w saloniku o 20 metrach kwadratowych. Walizki zawalały wszelkie przejścia i korytarze, a w miłej skądinąd kuchni o sześciu kubkach i trzech garnkach można było zaledwie przygotowywać dania z półproduktów.
Wynajęty domek działał na zasadzie lepszego hotelu. Starsza córka Magda zmuszona została do odrabiania lekcji przy kuchennym stole. Dwumiesięczna Marta, nie wymagając wówczas wielu wygód, zadowalała się wciśniętym w kąt naszej sypialni łóżeczkiem dziecięcym.
Nieco gorzej wyglądała sytuacja z Zuzią, moją byłą uczennicą, która przyjechała z nami do Dublina, oferując pomoc przy rozpakowywaniu kufrów i paczek oraz urządzaniu rezydencji. Rezydencji nie było, kufry błądziły gdzieś po Europie, a Zuzia chcąc nie chcąc musiała dzielić łóżko z Magdą, która niemiłosiernie kopała i wymachiwała nogami przez całe noce. W dzień gdy Magda wyjeżdżała do swej szkoły na Foxrock, Zuzia z nudów zasiadała przed telewizorem, zaśmiewając się do łez przy serialach. Dla jej angielskiego to niewątpliwie dobrze, dla naszej kuzynki Halinki, która również przyjechała z nami do Dublina, jak to się mówi, średnio to było i na jeża. Halinka jeżyła się bowiem na rechot Zuzi i konflikt wisiał w powietrzu.
Ambasador opuszczał nas od czasu do czasu i ruszał do pracy. Zaimprowizowany w domku radcy pokoik biurowy trudno było wprawdzie nazwać siedzibą ambasady, ale rzeczywiście to tam odbywały się pierwsze narady. Zdarzało się też, że ambasada pracowała w naszym saloniku, dokładnie tam gdzie telewizor, Zuzia, Halinka, miotająca się Magda i płaczące niemowlę. Chciałoby się powiedzieć: to były piękne dni.

A dni rzeczywiście były piękne, łagodna jesień w niczym nieprzypominająca polskiej szarugi. Ciągle jeszcze bardzo zielono, a między zielenią rudości i płomienie liści. Słońce leniwe, babie lato i poranne mgły. Na irlandzkie narzekania na pogodę odpowiadałam zaprzeczeniem, klimat wydawał mi się najcudowniejszy na świecie.
Gdy tamtej jesieni nasz administracyjny przywiózł nas na Ailesbury Road, wszystko wydawało się jeszcze piękniejszą bajką. Oto tuż obok rozłożystej ambasady i rezydencji ambasadora Szwajcarii miała wkrótce pojawić się tabliczka informująca o tym, że w Dublinie otwarła swe podwoje ambasada RP.
Jaki wielki wydawał mi się wówczas ten dom z czerwonej cegły, do którego prowadziły kamienne schody. Jak tajemniczo i elegancko wyglądały biało malowane drzwi z solidnym kamiennym portalem. Jak dziwiła mosiężna kołatka z lwem. Dom otoczony zielenią żywopłotu i obrośnięty hederą czekał.
Zanim zamieszkaliśmy w rezydencji na dobre, minęła jesień i rozpoczął się czas bożonarodzeniowych życzeń.
Gdy w końcu grudnia 1991 roku, dokładnie 19 dnia miesiąca, zamknęliśmy za sobą drzwi osiedlowego domku w Booterstown i przewieźliśmy życie do gregoriańskiej budowli przy Ailesbury 12, o historii domu wiedziałam więcej, niż mogłam się spodziewać. Była już wtedy w moim posiadaniu kopia umowy o sprzedaży domu, sporządzona u notariuszy z firmy Hanley i Lynch. W jej trzynastu punktach cytuje się historię poprzednich właścicieli budynku, od lorda Pembroke we własnej osobie począwszy.
Zapis podaje, że 12 lipca 1883 roku dom nr 12 przy Ailesbury Road należy do parafii św. Marii w Donnybrook i miasta Dublina, będąc częścią własności George’a Roberta Charlesa, earla Pembroke. Za 18 funtów czynszu wydzierżawiono go na lat sto pięćdziesiąt panu Henrykowi Sharpe. W 1905 roku testamentem przekazano budynek jego synowi Samuelowi.
Przez kolejne osiemdziesiąt lat dom dziewięciokrotnie zmieniał właścicieli. W końcu kupili go Francuzi, państwo Charvet. Dom nie przyniósł im szczęścia, w 1990 roku rozwiedli się i posiadłość znów wystawiono na sprzedaż. Jak to w Irlandii, zdjęcia salonów, ogrodu i frontonu obiegły prasę. Łapę na prowizji położyły agencje nieruchomości. Sugestie i rady pana radcy, który akurat wtedy reprezentował Polską Misję Handlową w Irlandii, sprawiły, że nasze ministerstwo zainteresowało się wiekowym budynkiem. Lokalizacja nie budziła zastrzeżeń, aleję bowiem zamieszkiwali ambasadorzy wielu państw akredytowanych w Republice. Prócz wspomnianej ambasady Szwajcarii ambasada Chin, Belgii, Francji, Rosji, Austrii, Niemiec. Była i ambasada Japonii. Ale Japończycy, zgodnie z panującą w dyplomacji modą, przenieśli się do nowoczesnego kompleksu handlowo-biurowego w pobliskim Nutley Centre przy Merrion Road.
Kupno domu, przy rosnących cenach nieruchomości, wydawało się znakomitą inwestycją państwa. Z zewnątrz zresztą budynek wyglądał na niezmiernie solidny, od wewnątrz było – i niestety jak dotąd jest – bardzo różnie. Że dom jest zdrowy, oszacował jednak inżynier z ministerstwa, który przyjechał w delegację, by mocno potupać w stropy.
Nie zawaliły się, więc przystąpiliśmy do remontu i przeróbek. Z Mary z firmy zajmującej się przebudową wnętrz ruszyłyśmy do pracy. Dopasowywałyśmy kolory farb na ściany, planowałyśmy rozkład pomieszczeń recepcyjnych, rozważając logistykę działania domu o specjalnym przeznaczeniu. Postanowiłyśmy odtworzyć pierwotny wygląd salonu i przywrócić olbrzymie drzwi, które mogłyby łączyć dwa pomieszczenia. Operacja drzwi poszła sprawnie, a wielkie wrota sprawiające wrażenie litych i wiekowych okazały się lekkie i proste w osadzeniu. Twardym do zgryzienia orzechem był wybór tkaniny i wzoru zasłon. Okna w wykuszu, jak i pamiętające lorda Pembroke marmurowe kominki narzucały styl całego pomieszczenia. W ruch poszły książki z historycznymi rycinami, katalogi tkanin i barw piętrzyły się na stołach. Styl zasłon był oczywisty, o kolorze zaś zadecydował brak wiedzy na temat jadących do nas z ministerstwa mebli.
Nie miałam pojęcia o tym, co przeznaczono na wyposażenie nowej rezydencji, czy w ogóle będą jakieś stoły, jaka jest tapicerka kanap i krzeseł, itd. Kolorystyka ścian i zasłon musiała być więc na tyle neutralna, by współgrać potem z szumnie zwanym „wyposażeniem salonu rezydencji”. Gdy w końcu nadeszło, okazało się, że mamy piękne brzozowe stoły i zupełnie niepasujące do nich krzesła w ciemnym mahoniu, z tapicerką choć z tym samym deseniem, to w dwóch odcieniach.
Ale nie narzekaliśmy, cieszyliśmy się ze wszystkiego. Ubawiła nas mocno pewna tajemnicza paczka adresowana jak wszystkie inne: „Ambasada Dublin”. W paczce znaleźliśmy nieco zdezelowaną maszynę do pisania z rosyjską czcionką oraz, jak łatwo się domyślić, nikomu nieprzydatne, długie po łokieć rękawice azbestowe w ilości sztuk trzydziestu.
Były też i zmartwienia: w transporcie uległy zniszczeniu antyczne stoliki i fotele, pewne elementy zastawy dotarły do nas stłuczone, brakowało talerzyków, łyżeczek, a o tzw. talerzach podstawowych nawet nie było mowy. Bez tych wszystkich drobiazgów oczywiście można się obejść, ale gdy w grę wchodzi reprezentacja, pojawiają się kłopoty.
Pamiętam, jak właśnie z powodu braku serwisu do porannej kawy podczas pierwszych kurtuazyjnych wizyt ambasadorów, odbywających się wedle panującego protokołu dyplomatycznego w godzinach przedpołudniowych, zawsze podawaliśmy faworki zamiast ciasta. Przyczyna była prosta – brakowało łopatki do serwowania ciast, a faworkami, wiadomo, można poczęstować się bez niej. Przy okazji odkryliśmy, że to nie tylko polska specjalność. Ambasador Nigerii, pani Wadibia-Anyanwu, była zachwycona, sądząc, że to na jej cześć próbowaliśmy upiec nigeryjskie ciasteczka!

Remont i serwowanie faworków trwało kilka miesięcy i choć ciągle warunki były prowizoryczne, to zyskaliśmy powierzchnię, którą mogliśmy już wykorzystywać jako powierzchnię biurową. Kiedy na piętrach rezydencji irlandzka ekipa stolarza Paddy’ego, pogwizdując irlandzkie melodie, naprawiała usterki, na dole, na tzw. poziomie ogrodowym w zaimprowizowanym biurze, pracownicy ambasady w przyspieszonym tempie wydawali wizy do Polski. Irlandczycy tłumnie ruszali wtedy na mecz Irlandii z Polską i przez miesiąc panie Ania i Grażyna wydały ponad trzy tysiące zezwoleń na wjazd do Polski. Wszystkim życzyliśmy szczęścia, a ostatniego interesanta konsulat załatwił na pięć godzin przed meczem. Beztroski Irlandczyk miał już bilet na samolot, więc dotarł na czas. Mecz jednak wygraliśmy my!
Dziwili nas ci Irlandczycy, jakby nie z tego świata. To zapominali fotografii, to nie mieli pieniędzy na opłaty wizowe, to znów Polski szukali w Czechach albo na Ukrainie. Wszyscy jednak byli mili, rozmowni, zadowoleni, że na wizę nie trzeba czekać długo.
Dziś nie wiem, czy kłopoty lokalowe ambasady (wszyscy włącznie z ambasadorem urzędowali w jednym pokoju), czy polityka ambasady była powodem wystawiania wiz od ręki, wiem jednak, że praktyka ta spotkała się z dużą krytyką pewnego dyrektora z MSZ, który upomniał pracowników ambasady (oczywiście szczególnie ambasadora), że procedura wystawiania wiz od ręki uwłacza godności placówki.
Ale to były dawne czasy. Wiz dawno nie ma. Konsulat ma samodzielną siedzibę w centrum miasta i opiekuje się wielotysięcznym tłumem pracujących tu rodaków. A rezydencja pod dwunastką? Też już nie istnieje. Dom podzielono na mieszkania dla pracowników.

Teksty zapowiadają książkę „Irlandia. Celtycki splot”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka