15 cze

Daria Ciunelis: Plaskacz, kopulacja i pokrzywy

Sławomir Shuty, Ruchy, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008, s. 259

„Ruchy” najnowszą powieść Sławomira Shuty, autora m.in. nagrodzonej Paszportem Polityki powieści „Zwał” (2005), trudno przeoczyć. Przyciąga wzrok już szarą okładką z różowym, kobiecym konturem. Po jej otwarciu kusi zdjęcie autora z okazałym, szlachetnym zapewne grzybem, gwarantem duchowej uczty — wystarczy tylko ruch, a możesz w niej uczestniczyć. Tylko, albo aż, bo tu właśnie do niego wszystko się sprowadza.
Pierwszym nawiązaniem do tytułu jest stopniowe przemieszczanie się podmiotu wewnątrz zdania. Z początku hamuje on wszelki rozwój, ale powieść szybko się rozpędza, może dzięki podziałowi pierwszej części na krótkie rozdziały. Nie starcza czasu na przedstawienie bohaterów, którzy są jak mijane po drodze elementy krajobrazu. Konserwatywny czytelnik może próbować tworzyć drzewka i wykresy, ale nawet to nie pomoże, bo niektóre opisy i wydarzenia wracają wielokrotnie już w innym miejscu. Mimo wszystko udaje się wyłowić wiele postaci: męskich, które zawsze ukryte są za pseudonimami — jak Borda, Bulsza, Ślęk, Paruch, Częczka czy Dulda i Ditko — chyba, że mieszkają na wsi, jak Stefan czy Antek, czy, jak Michał i Pawełek, wymienieni są w miłosnych listach. Znowu kobiety, Lilka, Kaśka czy Beata, zachowują swoje imiona, może dlatego, że jest ich zdecydowanie mniej. Między wszystkimi postaciami tworzą się trzy więzy: pierwszym jest uczestnictwo w knajpowym życiu, drugim środowisko aktorów, którzy się przez owe knajpy przewijają, a trzecim osoba Kaśki, która się z większością (zwłaszcza tą męską) „tegowała”.
Ruchy kopulacyjne, których na kartach powieści nie brakuje, są siłą wprawiającą w ruch. W zależności od tego, czy są namiętne czy urwane, powieść przyśpiesza lub zwalnia, a akcja rwie się w rękach. Na tym tle szczególnie interesujący wydaje się delikatny Dulda, przez którego szyszynkę wciąż przewijają się perwersyjne podejrzenia, i który wyprowadza fikcyjnego psa do prawdziwego parku — miejsca pełnego zła, ozdobionego zaglonioną sadzawką, do której ktoś od czasu do czasu wtacza oponę lub pożyczony z parkingu samochód. Nie można pominąć i bajarza Ditko, zawsze przysiadającego się bez zaproszenia aby snuć historie (na szczególną uwagę zasługuje „Trzpiotka o trącących girach”).
Język powieści opiera się na cyklicznie powracających opisach i słowach, które kodują rzeczywistość: każde dziecko jest szkrabem, starszy mężczyzna ziemniakiem, a kobieta sarną. Jej zaś podstawowymi atrybutami są gruczoły i plaskacz, którego z nieodgadnionych przyczyn mężczyźni nie mają, ale za to mogą z niewieściego (zamiast tradycyjnie — z ręki) wyczytać przyszłość lub ów zad upodmiotowić, zwracając się doń bezpośrednio, a reifikując jego posiadaczkę: „Może kiedyś ów plaskacz miał marzenia i żył tym swoim marzycielstwem skrytym, nieodgadnionym…. Na chwilę obecną jedno było pewne — plaskacz Beaty woniał dekadencją. Śmiertelnym przerażeniem. Nudą. Biernością. Brakiem zapału, werwy. Zmęczeniem. Sennością. Szykanami i smutkiem.”
Powtarzanie stałych elementów pomaga utrzymać ten, widziany jakby z wirującej karuzeli czy rozpędzonego pociągu, świat w ryzach, ale nie jest to mocowanie trwałe. Ze wszelkich szczelin wycieka już plazma. Pod jej wpływem rzeczy i postaci parcieją, stając się zbitą masą bezpłciowości, tożsamością marzeń i pragnień, a poszczególne skutki przyczyn mieszają się tak gęsto, że nie można ustalić co z czego wynika, choć założenie, że gdzieś u podstaw leży wtoczona do knajpy, bajora czy wciągnięta przez okno opona od ciągnika, może być równie dobrą, jak wszystkie inne, odpowiedzią.
Także i każda próba ustalenia czym są „ruchy” jest powierzchowna i nigdy prawdziwa. Można stwierdzić tylko ich istnienie, gdyż zwalniają, gdy powieść przechodzi do drugiej części, na wieś, gdzie Bulsza i Lilka zbyt wiele stron poświęcają kopulacji, zbieraniu grzybów, zastanawianiu się nad właściwościami Dziurawca i Szałwi oraz smaganiu się pokrzywami w intymne miejsca. Gdy wszelkie zewnętrzne ruchy zamierają, chyba już tylko robaczkowe przepychają powieść dalej. Nie można przemilczeć układowej niestrawności, bo część trzecia, ostatnia, choć podobna do pierwszej, już tak nie cieszy.
Świat, który ofiarowuje nam Shuty, jest tak kostka Rubika, którą nieuważny szkrab pozostawił gdzieś między twardością przedniej a tylnej okładki. Składa się z elementów, które może i do siebie pasują, ale są tak przemieszane, że trudno je wzajemnie dopasować, a ruchy toczące się w środku bryły wciąż przepychają słowa i bohaterów między stronami. Nie pomoże ani drugie, ani trzecie czytanie, a gdy konstrukcja okładek się skruszy, plazma wypłynie, sprawiając, że sparcieje także i czytelnik.