Andrzej Wołosewicz: KUBUŚ PUCHATEK CZYTA NOWAKOWSKIEGO, CZYLI DLACZEGO POD LUPĄ TAK MAŁO WIDAĆ?
Marek Nowakowski, Kryptonim „Nowy”. Tajemnice mojej esdeckiej teczki, Newsweek, Warszawa 2007, wydana w serii Newsweeka „Pod lupą”
Nowa książka Marka Nowakowskiego „Kryptonim „Nowy”. Tajemnice mojej esdeckiej teczki” zdaje się spełniać wszystkie kryteria bestselleru:
1.Autor o dobrym piórze. Używając słów jednej z przywołanych w książce postaci: potrafi przywalić (s.33).
2. Temat od listy Wildsteina podwójnie nośny. Raz dlatego, że choć wiedzieliśmy, że system słusznie miniony wspierał się nie tylko na znanych od sołectwa po Sejm twarzach partyjnych i medialnych ale i na TW (tajnych współpracownikach) i KO (kontaktach operacyjnych) to wreszcie TW i KO mają twarze. A dwa dlatego, że można pokazać papiery i dokumenty (jak robi to choćby Siedlecka w „Obławie”).
3. Casus Kubusia Puchatka – ale o tym na końcu.
Przytoczmy krótki acz konieczny fragment: „Moćkowski”, „Stern” i jeszcze kilku podobnych to żaden szok dla mnie. Owszem, dość bliscy, ale z drugiego, trzeciego planu. Wielu znałem takich. Ale „Samanta” i „Marian” najbardziej mnie poranili. Wierzyłem im, miałem zaufanie. Swej dwuznacznej roli nie zaprzestali i później. „Marian” zaś osiągnął szczyt rozdwojenie, obłudnej, schizofrenicznej kreacji, wydając po przełomie 1990 roku książeczkę swoich wspomnień, gdzie kreśli swego serdecznego druha Marka Nowakowskiego, dodając kilka listów, które napisaliśmy do siebie w tamtym czasie, zupełnie inaczej niż w ubeckich raportach opisując nasze spotkania w Zielonej Górze i Warszawie. W którym opisaniu zaistniał naprawdę?”
Już odpowiadam: naprawdę to w obu, Panie Marku! Na tym to polega. Nie żadne albo-albo, tylko i to i to. Bo kiedy nasza mowa tak-tak, nie-nie to wszystko jasne. Chrystus na swój sposób był nudny. Ale Judasz, Barabasz i ich dzisiejsze pociotki to zupełnie co innego. Dlatego porażką „Kryptonimu „Nowy” jest to, czego nie widać – konkretnych nazwisk, rozszyfrowania tych wszystkich „Samant” i „Marianów”. Nie gwoli próżności, ale tak jak z J.G (s.39), o którym autor pisze: „Zachował nieskażoną czystość naszej przyjaźni. Już nie żyje. Niech jego syn wie, że porządnego miał ojca.”. to podobnie czytelnik chciałby znać wszystkich skurwysynów. Inaczej książka pozostaje de facto ściśle prywatną. Paradoksem jest, że będąc na wskroś dokumentacyjną ale dla czytelnika nie rozszyfrowaną powoduje, że wszystkie jej złe duchy są postaciami papierowymi w najgorszym literackim sensie. Kiedy więc Nowakowski zadaje jedno z podstawowych pytań: skąd się kapusie biorą w czasach kiedy nie było już stalinowskich tortur w kazamatach bezpieki (s.41/42), to w „Kryptonimie „Nowy””” brakuje odpowiedzi. Dlatego, że musiałaby ona zawierać to z czego autor zrezygnował (wolno mu było, raz odstąpił od swej zasady deszyfrując „Olchę” – Wacława Sadkowskiego): pełną deszyfrację. Inaczej odpowiedź na pytanie skąd się w ogóle biorą kapusie jest nudna i zsuwa się w opisywaną przez Hannę Arendt banalność zła. Dopiero wiedza, dlaczego ten a ten, z takim a takim życiorysem się ześwinił jest literacko poruszająca. Dramat ludzki zawsze ma konkretną twarz. Przecież Nowakowskiego najbardziej poranili „Samanta” i „Marian”. Liczę, że po pierwszej paraliterackiej reakcji na tajemnice swojej teczki, reakcji psychologicznie klarownej i jasnej, Nowakowski wykorzysta i zanalizuje jej materiał pod kątem postawionych przez siebie pytań. Skąd się brali właśnie ci konkretni. Konkretni. Nowakowski jest przecież mistrzem konkretu, którym zawsze otwierał swoich czytelników na szerszą i głębszą refleksję o człowieku.
Pora na Kubusia Puchatka. Znany dowcip powiada o tym, że po wizycie w IPN-ie Kubuś konstatuje: że z Tygryskiem jest coś nie tak – podejrzewałem, że Prosiaczek jest świnią – wszyscy wiedzieli, ale żeby miodek? W „Kryptonimie „Nowy”” zbrakło miodku.. O jednej z postaci autor pisze: „Dość o nim. Zachowam go już do końca w dwóch fazach. Ta pierwsza to bliski kolega, pociągający przez dwuznaczność roli, którą grał. Ta druga to konfident, kapuś, zagorzały, bez żadnych rozterek, sumienia. Może przeczyta przypadkiem. Może trochę się zastanowi.” (s.25). Owóż ja bym aż na taki wzrost czytelnictwa wśród byłych i obecnych kapusiów nie liczył, ani też ich zastanowienie. Ale można im w tym pomóc przez pokazanie twarzy.
Od redaktora
Wszyscy którzy mieli okazję przeczytać swoje teczki stoją przed dylematem: ujawnić swą widzę o ciemnej stronie życia iluś tam ludzi, czy nie? Maja prawo powiedzieć i maja prawo milczeć. Od ich decyzji zależy los tych, którzy przez lata szkodzili im na wszelkie możliwe sposoby. Nowakowski wybrał milczenie. Recenzentowi może się to podobać, lub nie, ale nie powinien oceniać pod tym katem książki (i jak sądzę Andrzej Wołosiewcz tego nie robi). Nieprawdziwe jednak jest moim zdaniem poczucie, że pisarz ułaskawił swoich osobistych kapusiów. Ostrze gilotyny nadal nad nimi wisi, bo w każdej chwili może do tych dokumentów jakiś badacz literatury, po za tym nie na jednego Nowakowskiego donosili. A i sama świadomość, że „on wie” jest źródłem udręki. Nie zazdroszczę kapusiom ich losu. Myślę, że Marek Nowakowski wybierając milczenie chciał ocalić nie owych TW, lecz cześć swojego życia, jakieś wspomnienia, zdarzenia, być może przyjemne, radosne i jako takie zapamiętane. Jego święte prawo.