15 gru

Andrzej W. Wodziński: Tupot małych stóp

Łatwiej rozbić atom, niż zabobon.
Albert Einstein

Umyj, uczesz psa, psem jest i psem pozostanie.

Jeśli pani chce tak naprawdę wiedzieć, pani Heller, co ja myślę o tej pani Lilith, która ponad pół roku temu sprowadziła się tu do naszej podwrocławskiej wiejskiej osady „Kocie Pole”, to pani szczerze, jak na spowiedzi powiem. A było to tak, gdy tylko ona u nas zamieszkała, to już na drugi dzień moje kury przestały się nieść, a cztery krowy pani Jadzi Miodek dawały od tej pory o połowę mleka mniej. Obowiązkowy do tej pory w pilnowaniu obejścia nasz „Burek” urwał się z grubego, żelaznego łańcucha przy budzie i pognał do „Diany”, suki rasy Labrador, będącej własnością pani weterynarz Zosi Duracz. Pobiegł, zapędził się szalony sobaka aż do samego gabinetu lekarskiego pani doktór. A później całymi dniami włóczył się po wsi w poszukiwaniu przypadkowych kontaktów płciowych z przygodnymi wiejskimi sukami.

Nasz wójt, świeć Panie nad jego duszą!, Jan Albert Korfanty, człowiek dotychczas o nieposzlakowanej opinii, pobożny, prawy, ponoć pochodzący z tej znakomitej śląskiej, patriotycznej rodziny — przestał w niedzielę chodzić z żoną Marią do kościoła. Zakochał się, zadurzył wprost w jakiejś seksownej siksie z „Psiego Pola”, zapuścił włosy, które związał sobie gumką recepturką w kucyk, wpiął kolczyki w uszy i zaczął ubierać się jak jakiś obszarpany hipis. O tym, że z tą malowaną lalą, młodą fladrą, nocami niecałkiem nietrzeźwy rozbijał się autem, odwiedzając okoliczne dyskoteki, o tym wszyscy wiedzieli. Rozbijał się tym wozem, aż się rozbił na śmierć na drzewie w Poświętne. Oczywiście, ta wywłoka z „Psiego Pola” przeżyła ten wypadek i podobno złamała sobie tylko jeden czerwony, wylakierowany paznokieć u lewej ręki. A nasz nie święty, śląski święty już na Sądzie Boskim. I niepoświęcony przez księdza w Poświętne wylądował w Różance na Cmentarzu Osobowickim.

Zaczęły się, proszę pani, dziać u nas sprawy tajemnicze, nieomal zagadkowe, np. co noc wybuchały pożary, które musiał wzniecać jakiś chory na głowę piroman — podpalacz. W czasie pełni księżyca kilku mężczyzn powiesiło się na drzewie we własnym obejściu gospodarskim, bez jakiejś dającej się wytłumaczyć logicznie przyczyny. Po pewnym czasie piromana ujęła policja i okazał się nim nie dowartościowany, rozgoryczony młody strażak z Ochotniczej Straży Pożarnej. Policję zastanowił dziwny fakt, że podpalacz — ochotniczy strażak Januszek, był zawsze pierwszy na miejscu pożaru, gotowy z całkowitym poświeceniem nawet za cenę życia, ratować dobytek palących się wtenczas gospodarzy. Chłopczykowaty strażak Januszek zeznał po zatrzymaniu, że podpalał gospodarstwa, chcąc takim ogniowym rewanżem zemścić się na swym komendancie OSP Macieju Tadeuszu Wojciechowiczu za to, że mu uwiódł narzeczoną Elżbietę i zakazał jeździć nowym wozem strażackim, pomimo że wyrobił stosowne prawo jazdy, uprawniające go do prowadzenia samochodów ciężarowych. Przed złapaniem przez policję, to chodził po naszej rolniczej osadzie „Kocie pole”, nosząc na piersiach, jak sam mówił: „fortepian na szelkach”, czyli poniemiecki zdobyczny akordeon „Weltmaister” i na nim grał.

Ale jak grał, jak cudownie koncertował, jak proszę pani grał, do płaczu i do śmiechu, a już zwłaszcza jak sobie mocno popił. To wówczas tak rzewnie muzykował, że płakać się wprost chciało. Nawet mnie, choć tak rzadko wzruszam się muzyką. Śpiewał również, ale już gorzej niż grał, a śpiewał tęskne czastuszki i piosenki lwowskich batiarów. Jerzym Michotkiem czy Zbyszkiem Kurtyczem ze Lwowa to on, co prawda, nie był, ale czy każdy musi być zaraz Kiepurą czy innym Pavarottim? No, nie — prawda?
— Później, to okazało się, że ten Komendant Ochotniczej Straży Pożarnej — Maciej Tadeusz Wojciechowicz z zawodu fotograf prowadzący zakład fotograficzny dla ludności, wcale nie uwiódł narzeczonej Elżbiety strażakowi–podpalaczowi Januszkowi. Ona sama od piromana uciekła do Komendanta OSP — fotografa Macieja T. Wojciechowicza, nie mogąc znieść Januszkowego „wysokiego C”, gdy po wypiciu pół litra zaczynał jej śpiewać: „Oczy czarne, szyja brudna. To miłości twojej trumna”. Lecz ten Komendant Ochotniczej Straży Pożarnej, fotograf Maciej T. Wojciechowicz, to też jednak, proszę pani, lepsze ziółko, nocami ponoć robił zdjęcia różnym nagim kobietom na skórze z brunatnego niedźwiedzia, a później owe zdjęcia sprzedawał kolegom strażakom. Ale jakby tu pani powiedzieć, pani Heller, ten Januszek podpalacz, to całkiem sympatyczna postać, kompetentny, fachowy, subtelny, delikatny w obsłudze klientek fryzjer damski z dyplomem mistrzowskiej fryzjerskiej szkoły zawodowej we Wrocławiu. Niegłupi to chłopak, pracowity, sprawny, no i przystojny. Tyle, że jakby tu powiedzieć… No, po prostu… Januszek…

To tak, jak u Gogola z „Rewizora” — proszę pani. „Takie to niezbadane wyroki losów. Jak człowiek mądry, to albo pijak, albo taką małpę z siebie zrobi, że obraza boska”. Nieomal wszyscy, proszę pani, gdy pani była w Kanadzie, zaczęli gremialnie sadzić czosnek oraz cebulę w przydomowych warzywnikach i w szklarniach. A potem jeść cebulę i ten czosnek, a śmierdziało nim w sklepie GS–u, jak na bazarze muzułmańskim, na suku arabskim w Kairze czy w innym Istambule. Ten czosnek, to ponoć taka warzywna odtrutka, szczepionka uodporniająca na wszelki wampiryzm, satanizm, wałęsające się po wsi złe moce, demony, kaduki, biesy, różne czarty, no i oczywiście przede wszystkim na czarownice, na wiedźmy, krótko mówiąc.

Po podwórku tej czarownicy Lilith, po zielonej trawie chodzą dwa tęczowe, dorodne pawie i coraz to krzyczą rozdzierająco w niebogłosy, a te ich krzyki mają w sobie coś z demonizmu, zwiastują jakby jakąś przyszłą, rychłą zagładę, nieszczęście, apokalipsę. A czy pani widziała poprzednio kiedyś w swoim życiu, aby psy „Dalmatyńczyki” miały na skórze idealnie symetryczne plamy? Takie same kropki, kleksy zarówno z prawej, jak i lewej strony? Prawda, że nie! A u tej Lilith dwa psy „Dalmatyńczyki”, takie symetryczne, równe po obu bokach plamy właśnie mają!

Na trawniku przed jej otynkowanym na różowo domem stoi pokaźna klatka dla ptaków z niklowanego drutu wielkości dużej budy dla psa, a w tej klatce znajduje się inna mniejsza z pozłacanej siatki, a w niej kartka z białego kartonu z napisem wykonanym czerwonym flamastrem: „CZEKAM NA CIEBIE PTAKU DODO” ! KOCHAJĄCA LILITH. **** Zajrzałam z ciekawości do encyklopedii i do atlasu o ptakach i tam przeczytałam o tym „Dodo”. „Dodo”, to proszę pani — wymarły ptak z rodziny drontów, zniknął spośród żyjących jeszcze w XVII wieku i żył na Mauritiusie. A ona, ta Lilith na niego czeka, czy to nie zastanawiające, czy to nie daje dużo do myślenia? Zwłaszcza, że postawiła klatkę w klatce i gdyby on teoretycznie nawet zjawił się u niej, ten „Dodo”, to ona zaraz go chce uwięzić. Zniewolić zatrzymać wyłącznie dla siebie. Pani da wiarę, pani Heller, że po tym jak zamieszkała tu u nas ta Lilith, to nawet wesoły alkoholik pan Romek Gwizdała, który stoi od rana do wieczora pod naszym sklepem GS–u, stał się z dnia na dzień chłopskim filozofem i swego rodzaju melancholikiem. Nie, nie żeby przestał pić, pije nadal, jak dawniej, ale jakoś tak, bez widocznej u niego dotychczasowej radości i jakby z zewnętrznego przymusu.

No, i teraz trzeba niestety wysłuchiwać jego długich, piętrowych tyrad, przemówień do narodu, pseudouczonych komentarzy dotyczących polityki i religii, które on wygłasza głośno do klientów wchodzących i wychodzących ze sklepu.

I obecnie nie mówi już prostodusznie, jak dawniej, że mu raptem zbrakło dwa złote do owocowego wina „Wrocławskie Krzyki” i w związku z tym uprzejmie prosi o dobroczynne wsparcie, lecz w tej chwili twardo żąda od ludzi pięć lub dziesięć złotych na wódkę „Żołądkową” z fabryki spirytusowej posła–clowna Palikota.

I tak do ludzi zapodaje: „Potencjalny sponsorze, donatorze, filantropie, panie mecenasie, darczyńco, mój ewentualny, prawdopodobny, możliwy fundatorze — kopsnij koleś dychę na szlugi i flaszkę wódki z fabryki posła błazna Palikota. Bo jadłem wczoraj japońskie sushi i bardzo mnie w tej chwili suszy. Mam żużel oraz rozgrzany asfalt w gardle”! Świat się kończy pani Heller, co to się porobiło, a wszystko przez nią — czarownicę jedną! Niegdyś pan Romek Gwizdała prowadził jednoosobowy kabaret przed sklepem GS–u, prowadził monologi–dialogi satyryczne sam ze sobą ku uciesze przypadkowej publiczności. Sam zadawał sobie pytanie i sam na nie odpowiadał, wszystko w atmosferze nieskrępowanego żartu i humoru.
— Więc pijemy? — Zadawał sam sobie pytanie.
— Za co?
— Hm, a to musi być jakaś okazja?
— Nie, muszą być pieniądze!

A obecnie, ten w tej chwili nostalgiczny, melancholijny alkoholik Romek, to wczoraj rano pod sklepem GS–u tak wykrzykiwał rano:
— Czy jest jakiś smok do zabicia?
— Czy jest jakaś księżniczka do zdobycia? — Jeżeli są. To służę swoją osobą — po prostu cały sobą. Choć świat jest nie do naprawienia, ale jednak jest wiele do załatwienia. Na najwyższym tronie siedzisz, tylko na swoim zadku. Rozkoszny Kubusiu Puchatku! I tak proszę pani, darł się na całe gardło do naszego komendanta policji sierżanta Krzysztofa Wargi, który wysiadał akurat z radiowozu. Ja to się osobiście dziwię, że ów solidny, dobry policjant, nie zaaresztował pana Romka za wrogie hasła antypaństwowe, ale co tam. Pan komendant miał powiedzieć, że jest demokracja i wolny kraj, a Romek Gwizdała jutro i tak nie będzie pamiętał, co dziś krzyczał. Jednak zanim wszystko pani, ze szczegółami opowiem, pani Heller, o tej nowej naszej sąsiadce Lilith, to najpierw pójdę do kuchni i zrobię dla nas herbatę oraz podam ciasto drożdżowe ze śliwkami, które wczoraj sama upiekłam.

Zadeklarowała się pani Helena Hoffman, niewiasta z pokolenia młodzieży przedwojennej, pamiętająca co nieco przez mgłę, śmierć „Dziadka”, jego uroczysty pogrzeb i późniejszą ogólnonarodową traumę oraz szczerą żałobę Polaków. Po odejściu Józefa Piłsudskiego — Naczelnika Państwa, do lepszego świata ułanów i szwoleżerów.

W dużym, jasnym pokoju pełniącym rolę salonu w domu pani Heleny, zostawiła zdumioną, zaintrygowaną jej narracją panią Annę Heller, która po roku nieobecności w kraju wróciła z Kanady od córki Wandy. Zastała Polskę i podwrocławską osadę „Kocie Pole” inną niż zostawiła rok temu.

Określiła to krótko w myślach: Polska — trochę inaczej niż myślisz, a zwłaszcza myślałaś! Anna Heller, przedstawicielka licznego powojennego wyżu demograficznego, pamiętająca prawie świadomie śmierć wielkiego językoznawcy Stalina i powszechną, choć głęboko ukrywaną radość Polaków z tego powodu — już wiele widziała i doświadczyła. Lecz nie mogła pojąć, co tu się wyprawia, w co się gra w małej rolniczej podwrocławskiej osadzie „Kocie Pole”.

Po kilku dniach od powrotu z Kanady, po spotkaniach z miejscowymi ludźmi miała wrażenie, że jej ziomkowie z podwrocławskiej Małej Ojczyzny oszaleli, zaczadziali albo po prostu zwyczajnie gremialnie zwariowali. Prawie wszyscy, nie wyłączając nawet statecznego, rozważnego i mądrego księdza proboszcza, gadali o czarownicy Lilith. O tym, że rzuciła zły urok na ludzi, zwierzęta i na całe „Kocie Pole”. I trzeba się jakoś przed tym bronić, coś przedsięwziąć, choć tak naprawdę, to nie wiadomo, co by to miało być? Oszalała, podobnie jak inni i jej druga córka Ewa, którą zostawiła w domu, wyjeżdżając do Kanady i która obecnie była w zaawansowanej ciąży.

Sprawcy ciąży i mężowi jej córki, Bronkowi, to dopiero odbiła palma, no, wprost odbiło mu na całego. Plótł takie głupoty o najbliższej nowej sąsiadce Lilith, że Anna Heller sądziła przez chwilę, że jest może napity, ale nie, był przytomny i trzeźwy jak świnia, jak mawiają ludzie w jej kresowych stronach rodzinnych.

Przytomny niczym powszechnie znany z całkowitej trzeźwości prezes Polskich Anonimowych Alkoholików. A Bronuś zachowywał się tak, jak by był prezesem Anarchistycznych Alkoholików Polskich, o ile taki związek w ogóle istnieje.

Ten jej zięć Bronek, niby wszak człowiek nieźle i gruntownie wykształcony i to technicznie, bo w końcu magister inżynier po Politechnice Wrocławskiej na Wydziale Silników Samolotowych, a gadał takie zabobonne, przesądne banały, jak nie przymierzając jakaś niepiśmienna, wiejska baba z XIX wieku. Nawygadywał np. takich przesądnych głupstw Ewie o jej ciąży, że gdy Anna Heller to usłyszała, to aż się jej chciało wyć, jak wilkowi do księżyca w czasie pełni. Twierdził, np. że kobieta w czasie ciąży nie może depilować nóg, bo dziecko urodzi się łyse, z tego samego powodu nie może patrzeć w księżyc. Na słońce zresztą też nie. Bo dziecko będzie zanosiło się płaczem. Kochać w ciąży, nawet niezagrożonej, też nie można, bo dziecku będą ropiały oczka. Przyszła matka smażyć nie może, bo jak jej tłuszcz kapnie na brzuch, to dziecko będzie miało znamię na czole.
— Pamiętacie wszyscy tego sekretarza generalnego partii Związku Radzieckiego, Michaiła Gorbaczowa — mówił Bronek, jego matka musiała smażyć pierogi albo mięso i tłuszcz kapnął jej na brzuszek z małym Michałkiem i dlatego potem miał te duże znamię na czole. Zmywanie naczyń przez kobietę w ciąży? Wykluczone. Przecież jak kobieta zachlapie sobie wodą brzuch, to dziecko będzie pijakiem.
„Chyba mama niegdyś wesołego, a obecnie melancholijnego alkoholika pana Romka spod naszego sklepu GS — musiała często zmywać naczynia i co rusz ochlapywać sobie brzuch” — pomyślała wówczas Anna Heller.
— W ciąży — pouczał dalej inżynier Bronek — nie wolno też szyć i haftować, a nawet przyszyć guzika, bo dziecko owinie się pępowiną i udusi… Z tego samego powodu nie przechodzimy też pod sznurkami z rozwieszonym praniem czy słupami z wysokim napięciem. Nie nosimy też korali ani łańcuszków.
— I nie patrz Ewo na nikogo brzydkiego, bo dziecko będzie podobne do tego brzydala — radził Bronek. Annie Heller przypomniał się zaraz przedwojenny satyryczny tekst poety Antoniego Słonimskiego, w którym twierdził i udowadniał czytelnikom „Wiadomości Literackich”, że ciąża bierze się z „zapuszczenia” oraz „zapatrzenia” w wybranego przystojnego mężczyznę. Poeta, jak to poeta, zapomniał o drobiazgu, że gdyby ciąże brały się wyłącznie z „zapatrzenia”, to rodziliby się wyłącznie chłopcy, a przecież tak się nie dzieje. Czego namacalnym dowodem jest chociażby sama Anna Heller.
— Nie wydaliśmy mamo niepotrzebnie kilkaset złotych na badania USG, żeby poznać płeć naszego dziecka — chwalił się inżynier Bronek. My już ją znamy bez tych badań.
— Była zgaga! Była? — pytał Bronek żonę Ewę.
— Była! — potwierdziła Ewa.
— Od razu wiedzieliśmy — pochwalił się młody żonkoś — że jak zgaga piecze, to będzie dziewczę. A nawet jeśli urodzi się chłopiec, to będzie miał dużo włosów! Lecz chłopiec na 100% jest również wtedy, gdy kobieta w ciąży trzyma kubek z kawą za ucho i gdy je ostre, pikantne pokarmy.
— Ależ ja jem pikantne jedzenie, zauważyła szybko, odważnie Ewa i trzymam za ucho kubek z kawą. Bronek nie dał się zbić z pantałyku i szybko wybrnął z problemu mówiąc: — no, to widzisz Ewuniu, czekają więc nas bliźniaki — dziewczynka i chłopiec!
Annie Heller zrobiło się na chwilę mdło, krótko mówiąc, niedobrze, a tak mówiąc naprawdę — rzygać jej się chciało, chociaż nie była przecież w ciąży i nawet nie zamierzała być. Przez chwilę pomyślała wręcz, że musi sobie kupić nocnik z uchem do środka.Ale najgorsze jeszcze było przed nią.
Rozemocjonowany inżynier Bronek uraczył jeszcze teściową interesującymi wiadomościami, jak to po urodzeniu pierwszego dziecka Ewa ma się zachowywać, czyli jak zręcznie, mądrze postępować ze swoją przyszłą pociechą.
„Ale czy to będzie jakaś pociecha?” Przeszło nagle przez głowę Annie, lecz wszakże tak się zawsze mówi, że dzieci, to pociechy rodziców na niedobrą starość, na chorobę itd. Wszędzie sterty tych stereotypów, myślenia życzeniowego. No, i niestety przesądów, zabobonów, czarno–białej magii oraz polskiego zaściankowego chciejstwa. Chęć zaczarowania lub odczarowania rzeczywistości, upiększenia ponurego, szarego otoczenia, może to pozostałość po romantykach, może po powstaniach, po rozbiorach, może po ogromnej powojennej biedzie.
Kiedy niezgoda na otaczający materialny i duchowy świat powodowała lot ku marzeniom, ku idealizacji codzienności przy jednoczesnej ludowej zaradności okraszonej zabobonem i przesądem.
— Moja babcia Jadwiga ze Lwowa, czyli z pierwszego naszego Wrocławia — zauważył wówczas inżynier Bronek — powtarzała mi w dzieciństwie, że jak małe dziecko się wystraszy, to trzeba mu przelać nad głową stearynę. Z naczynia do naczynia. Wtedy strach w dziecku nie pozostanie, ucieknie sobie gdzieś hen w dal! Podobno tak robiła ze mną i z moją siostrą Moniką. I patrzcie, na jakiego wyrosłem dzielnego chłopa, dzielniaża nad dzielniaże, który niczego się nie boi, nawet tego iż szefowi Jankowi powie całą prawdę, co o nim myśli. Albo, jak to było dwa lata temu we Wrocławiu pod „Piwnicą Świdnicką” pod Ratuszem, gdy potrafiłem przylać w mordę opasłemu spaślakowi, mięśniakowi. Za to, że wyrwał pewnej dziewczynie z ręki torebkę damską z komórką i pieniędzmi. A więc pamiętajcie dziewczyny, najważniejsza jest stearyna! Lecz babcia Jagoda również twierdziła, że: nie wolno obcinać dziecku włosów zanim skończy roczek, nie wolno kąpać dziecka po zachodzie słońca, nie wolno jeść kiszonych ogórków, bo mleko w piersiach skwaśnieje, albo chodzić po słońcu w staniku, bo się z kolei zsiądzie.
— Nie wolno też siedzieć w letnim cieniu, bo z mleka w piersiach ukręcą się lody „Bambino” i dziecko się przeziębi — dodała poważnie Anna Heller — sądząc, że jej żartobliwą uwagę, najbliżsi potraktują jako dowcip.Tak się jednak nie stało, bo Bronek niezrażony ciągnął top listę zabobonów i mówił dalej, jak odczyniać uroki nad dzieckiem, gdy noworodek często płacze i krzyczy. Otóż dziecko powinno się wtedy magicznie odczynić, należy do garnka z wodą wrzucić węgielki, a gdyby nie utonęły w cieczy, to bardzo niedobrze. Wówczas wodę trzeba rozlać w czterech kątach mieszkania i dziecko stanie się spokojniejsze. A gdyby węgielki utonęły w naczyniu, oznaczałoby to, że wszystko jest w porządku. Spacer z dzieckiem po parku nie będzie nam straszny, gdy przypniemy do wózka czerwoną małą kokardkę i wtedy nikt, jakiś zły człowiek i jego wzrok już nie rzuci uroku na nasze kochane, drogie maleństwo! A zwłaszcza taka zła zołza, co tu się ponad pół roku temu do nas sprowadziła przez płot — baba jaga jedna Lilka, a przedstawia się i każe do siebie mówić Laila lub Lilith. Albo „Ryża, rudowłosa madame — 102 piegi”.
— A Lilith, to wie mama, kto to był? — Zapytał Bronek Annę Heller.
Anna oczywiście nie wiedziała.
— Lilith, kochana mamo, to w tradycji talmudycznej i folklorze żydowskim demon mający nawiedzać w czasie burzy odludne miejsca, zagrażając szczególnie dzieciom i kobietom w ciąży. W Biblii Izajasz pisze o niej jako o jędzy, upiorze nocnym czy też sowie błotnej. Według legendy hebrajskiej była pierwszą żoną Adama, ale tak samowolną i złośliwą, że Adam nie mógł z nią wytrzymać, a ona opuściła raj i błąka się do dziś w wyższych regionach powietrznych. Według źródeł arabskich poślubiła diabła i stała się matką złych duchów. Noc, droga mamo, była w starożytności kojarzona z działaniem mocy zła. Żywiono przekonanie, że właśnie to noc jest czasem szczególnej aktywności oblubienicy szatana Samaela, demonicznej władczyni ciemności Lilith (od hebrajskiego Laila — „noc”). Wierzono, że Lilith napadała na samotnych mężczyzn i zmuszała ich do nieczystych grzechów. Nawet trzech aniołów nie mogło jej spętać, a co najwyżej powstrzymać. Tylko święty Józef potrafił związać oblubienicę szatana, bo jest patronem czystości i ponieważ nie ulegał żadnym ziemskim, ciemnym pokusom. Dlatego Józef jest ukazywany zawsze jako mąż pokonujący noc i demony. Nic dziwnego, że czcimy go jako „postrach demonów”, takich jak ta Laila czyli Lilith. Oto, kto to jest ta Lilith, droga mamo, koniecznie więc musimy się modlić, aby niebo zesłało nam jakiegoś dobrego Józefa, który by nas od niej wybawił i uwolnił — skończył zięć Bronek i odebrał właśnie dzwoniącą komórkę. Ale przedtem tajemniczo, półgłosem dodał:
— No, i ten ciągły tupot małych stóp, który słychać z jej domu, a zwłaszcza najgłośniej nocą. To chyba uwięzione przez tą złą czarownicę krasnoludki, a zresztą najlepiej o tym mamie opowie pani Helena Hoffman, jej najbliższa sąsiadka.

Annie Heller zdawało się po tej wypowiedzi zięcia Bronka, że śni zły sen, że to nie może dziać się naprawdę na jawie, w realu. Taki lub bardzo podobny stan ducha i umysłu zaczął towarzyszyć Annie i podczas wizyty u jej najbliższej sąsiadki pani Heleny Hoffman, która po chwili weszła do pokoju jadalnego z ogromną tacą.

Na tacy stały porcelanowe filiżanki z herbatą, talerzyki, łyżeczki, widelczyki i srebrna cukiernica. Obok leżał w metalowej formie duży kawał ciasta drożdżowego ze śliwkami.
„Chyba ona również nie zwariowała, jak moja córka i zięć” — pomyślała przez moment Anna, bo przecież, to zacna, mądra kobieta, przewodnicząca Ligii Kobiet i Kółka Różańcowego. Była kierowniczka biblioteki, a więc osoba wykształcona, rozumna, nie zabobonna, inteligentna, bardzo oczytana i…
— Zacznę od tego, pani Anno, jak ta Lilka–Laila czyli Lilith zakpiła sobie ze mnie, zagaiła rozmowę gospodyni domu pani Helena. Ba! nawet nie zakpiła, a raczej opętała, upokorzyła mnie, starą bibliotekarkę. Gdy w trakcie luźnej sąsiedzkiej rozmowy przez płot spytałam ją, z jakiej familii pochodzi, odparła ze śmiechem, że jako panna miała nazwisko jak Zosia w „Panu Tadeuszu”, a teraz po ex mężu nosi nazwisko takie, jakie miała Telimena w naszej epopei narodowej. Zatkało mnie na chwilę, bo za Boga jedynego, nie mogłam sobie przypomnieć tych nazwisk, choć np. pamiętam, że pan Zagłoba w „Trylogii” Sienkiewicza miał na imię Onufry.
Po powrocie do domu przewertowałam pobieżnie „Pana Tadeusza”, ale nie znalazłam odpowiedzi na to frapujące pytanie. Zatelefonowałam więc do mojej starej przyjaciółki Marii Turlejskiej–Obrębskiej, nauczycielki polonistki i dawnej dyrektorki znanego warszawskiego liceum.
Ona o naszych romantykach wie prawie wszystko, można od niej usłyszeć np. o takich sprawach a to, że Jul Słowacki pisząc piękny swój najsmutniejszy wiersz życia pt.: „Smutno mi Bożę”, wcale nie żegnał się z żyjącymi i to nie był wcale jego Jula testament poetycki. Pod żadnym pozorem pisząc wówczas ów wiersz, nie przeczuwał bliskiej nadchodzącej śmierci, wprost przeciwnie, napisał utwór około roku 1832 i to był czas jego pełni sił twórczych, intelektualnych, no i zdrowotnych.
To była wtedy taka maniera romantyczna, aby cierpiętniczo cierpieć, a jeśli nie było powodu, to sobie taki powód wynaleźć. Jul Słowacki nie kroczył tak cały czas w chmurach muzy Kaliope, grał udanie na giełdzie w Londynie, czytał raporty bankowo–giełdowe i zarabiał niebagatelne pieniądze, spekulując kapitałem. Lecz przecież nie mógł pisać o wahaniach na giełdzie londyńskiej, bo by mu rodacy z emigracji oczy wydrapali. Zresztą i tak go nie znosili, od chwili kiedy wieszcz Adam nazwał go durniem! A poezję Juliusza skomentował krótko: „Piękny kościół bez Boga”, lub „świątynia bez Boga”, dodając jeszcze i bez ducha ojczyzny. Czy jakoś tak podobnie… Ale Jul Słowacki nie wisiał na klamce Adama Czartoryskiego w Hotelu Lambert na Wyspie Świętego Ludwika w Paryżu i dawał sobie finansowo radę, a na tle cierpiącej wielką biedę ówczesnej Wielkiej Emigracji uchodził zapewne za aroganckiego, zamożnego panicza, zuchwałego panka z Litwy, prawie ówczesnego playboya. Nie był taki również chorowity i delikatny, jak się o tym ciągle słyszy. Ale ta delikatność pasowała do wizerunku romantycznego poety. Julek potrafił najdłużej tańczyć walczyka z Hersylką, przyrodnią siostrą, a kiedy pojechał do Ziemi Świętej, wszyscy padali ze zmęczenia, a on wsiadał na konia i wdrapywał się na pagórki. Kochany Jul — jak go nazywa profesor Maria Turlejska–Obrębska – mój kochany Jul mówiła stara polonistka: z zapałem poznawał świat. Zwiedzał muzea, zachwycał się kościołami. Lubił zabawy ludowe i fajerwerki, chodził do teatrów nawet na marniutkie farsy, francuskie wodewile, znał nawet paryską kostnicę. W Londynie oglądał budowę tunelu pod Tamizą. Wychowany był w rodzinie obojętnej religijnie, ale jakże pięknie pisał o Bogu w „Beniowskim”. Słowacki był ulubionym poetą Józefa Piłsudskiego, podobno Marszałek całego „Beniowskiego” znał na pamięć. I któż mógłby być wcieleniem Króla Ducha jak nie Piłsudski? No, i kto przepowiedział narodzenie, przyjście na świat przyszłego słowiańskiego papieża? Oczywiście Jul Słowacki!
— Nazwiska panieńskiego Zosi i godności rodowej Telimeny nie znamy, niestety, bo mistrz Adam Mickiewicz nie zechciał nas o tym poinformować. — oznajmiała mi po długiej opowieści o Słowackim przez telefon „nasza pani od polskiego” profesor polonistyki Maria Turlejska–Obrębska i spytała przy okazji, czy zaadoptowałam bym małego, figlarnego, bezdomnego, czarnego kotka? Nie chciałam psotnego kotka, nawet wielce figlarnego, nie chciałabym nawet szklanej czy wręcz kryształowej kuli od żadnej dobrej wróżki, nawet od tak serdecznej, kochanej Marysi Obrębskiej.
Chciałam zemsty, rewanżu za zabawę cudzym kosztem, moim kosztem. Nie jestem pamiętliwa i szukająca odwetu, ale swój honor przecież mam! Niestety, zachorowałam, nie żeby to było coś poważnego, ale jednak. To było takie sobie wczesnoletnie przeziębienie na tle alergicznym, a do tego jeszcze mój mąż Józef wyjechał do Wrocławia na Światowy Kongres Pszczelarzy. Zostałam więc w domu sama. Wtedy nie wiadomo skąd i przez kogo poinformowana o mojej niedyspozycji, wcale nie zaproszona, zjawiła się w moim domu, ta Lilith. To kobieta 30–letnia, wysoka, z gęstymi ognisto–rudymi włosami na głowie, a właściwiej byłoby stwierdzić z burzą rudości na głowie, mocno piegowata, o zielono–kocich uważnych oczach i bladej nieopalonej cerze na twarzy.
Nosi długie po kostki kolorowe suknie, szyte chyba przez siebie, a także duże kapelusze przepasane na rondzie barwnymi wstążkami. Na każdym palcu rąk ma srebrny dziwaczny pierścionek, a jeden z czarną trupią czaszką zamiast oczka.
W jej uszach wiszą cygańskie kolczyki sporych rozmiarów — kółka z pokolorowanej galwanicznie miedzi. Mówi z silnym francuskim akcentem, ale poprawną literacką polszczyzną. Nie pytana poinformowała mnie, że urodziła się Loudun w departamencie Vienne w zachodniej Francji, w miejscu słynnego procesu o czary w pierwszej połowie XVII w oraz, że skończyła Sorbonę na Wydziale Przyrodoleczniczym.
— Mon Dieu, Jai besoin d,un docteur Pan Bóg. Potrzebny mi lekarz Pan Bóg. Trzeba, Croire en Dieu! — Pan Bóg wszystko może, ale czasami trzeba Mu pomóc” i powtórzyła to zdanie zaraz po francusku: — Dieu peut faire, mais parfors vous devez l’aider. Trzeba tylko, wierzyć w Boga! Oznajmiła mi stanowczo i kategorycznie. A gdy tylko wówczas przyszła do mojego łoża boleści, to zaraz powiedziała, iż nie trzeba wzywać do mnie lekarza i że ona mnie w trzy dni wyleczy z choroby. Przyszła ze skórzaną dużą walizką na kółkach, otworzyła ją, wyjmując z niej różne buteleczki, słoiczki, pudełka i koperty. Wówczas tak mówiła: — napije się pani teraz, madame „octu czterech złodziei” (od morowego powietrza), to ocet winny, w którym moczyłam piołun, rozmaryn, szałwię, rumianek i rutę. Popije pani „ocet czterech złodziei” dużym kieliszkiem koniaku burgundzkiego, bo „ocet czterech złodziei” jest obrzydliwy, krótko mówiąc, niespecjalnie smaczny. Zostawiam madame na wieczór butelkę z winem hiszpańskim „Don Kichot i Sancho Pansa”, drugą z wodą maltańską z kwiatu pomarańczy, należy je pić na przemian po kieliszku. Przed snem proszę połknąć z tych modrych papierowych pakiecików mleczko migdałowe z mielonym rabarbarem, siemieniem, szafranem i suszonymi jagodami jałowca. Popić nie wodą, ale setką wódki benedyktyńsko–portugalskiej „Lizbońskie Fado”, z tej średniej, zielonej butelki”.
Gdy wypiłam ten „ocet czterech złodziei”, przepiłam ogromniastym kieliszkiem koniaku, zaszumiało mi w głowie i tak jakoś kameralnie podchmieliłam sobie oraz rozluźniłam się. Wzięłam wtenczas na odwagę i spytałam moją lekarkę, czy ma dzieci? Odrzekła, że jest bezdzietna, stanu wolnego — wyczekująca na tego jedynego, na drugą połowę jabłka, choć nieubłaganie lecą jej latka.
— Sądziłam, że ma pani dzieci, zauważyłam, choć ich nigdy w ogrodzie pani dotychczas nie widziałam, ale przez otwarte okna mojej sypialni słyszę, teraz w lecie — zwłaszcza w nocy — głośny tupot małych stóp w pani domu.
Wtedy ona roześmiała się, ale tak jakoś demonicznie, diabolicznie i powiedziała, że to są więzione przez nią krasnoludki. Dobre naiwne skrzaty, które zaprosiła do swojego domu, a spotkała je zbierając zioła za naszą podwrocławską osadą rolniczą „Kocie Pole” w „Stu Skowronkowym Lesie”, za zagajnikiem „Pomarańczowej Alternatywy majora Frydrycha”, na „Polanie Mądrej Sowy”. Ekipy melioracyjne rozwaliły tym krasnalom ich malutkie domki na „Porębie Jana Kaczmarka” oraz na „Łące Andrzeja Waligórskiego” obok pastwiska „Studio 202”. A więc udzieliła gościny skrzatom, one się trochę u niej zasiedziały, a gdy chciały już od niej odejść, zniewoliła je i siłą zatrzymała. Piją łaciate mleczko od „Krasuli” pani Miodek i bardzo lubią sałatę i jabłka, a zwłaszcza gatunek „Jonatgold”. To ich niewymyślne menu uzupełnia im na deser czekoladowym, wedlowskim cukierkiem „Bajecznym” i ciastkami sezamkowymi. Pomimo, że byłam podówczas chora i miałam chyba gorączkę, a moja percepcja rozumienia faktów była mocno ograniczona, to zrozumiałam, że ta dziwna moja sąsiadka Lilith znowu ze mnie podkpiwa, nabija się ze mnie i ironizuje sobie moje pytania.
Kiedy już wychodziła z romantycznym, miłym uśmiechem, zapewniła mnie, że wkrótce wyzdrowieję, a także iż ofiarowała mi nie tylko lekarstwa, ale muzykę i światło. Podała mi dwa pudełeczka, mówiąc:— Jeśli zapadnie noc, to proszę madame, nie zapalać lampki elektrycznej, ani nie włączać radia. Proszę otworzyć pokrywki tych pudełeczek i czekać… Bonsoir madame!
Gdy zapadła noc, otworzyłam z ciekawości pokrywki mahoniowych, inkrustowanych bogato pudełek. Z pierwszego pudełka wyskoczyło ze dwadzieścia kilka świerszczy, z drugiego uleciały do góry robaczki świętojańskie — świetliki. Świerszcze zaczęły mi grać na skrzypkach, a świetliki unosiły się w powietrzu i błyskały, lśniły jasnymi punkcikami. Byłam w niebie. Lecz wkrótce miało się okazać, że owo niebo, to piekło — miraż, ułuda, dzieło chimery Lilith. Po kilku dniach z Kongresu Pszczelarzy wrócił mój mąż Józef, a kiedy dowiedział się, jak w chorobie pomagała mi sąsiadka Lilith, to zaraz poleciał do niej podziękować jej za opiekę nade mną. I to był najczarniejszy dzień mego życia! Jako zapłatę za opiekę nade mną wziął słoiki miodu gryczanego i spadziowego, które przywiózł z wrocławskiego Kongresu Pszczelarzy. Nie było go pięć godzin. Wrócił jakiś odmieniony, nie ten sam, co przez dwadzieścia lat mój kochany Józek. Na pytanie, czy widział u pani Lilith więzione krasnale, tupiące małymi stopami w drewnianą podłogę, a szczególnie nocą, zareagował szorstko, mówiąc, że u Lilith tupią cztery jeże, które zabrała z „Łąki Miłosnej Rozłąki”. Uratowała im życie, bo były zaplątane w metalową siatkę ochronną, pozostawioną na polanie przez wiecznie pijanych meliorantów, którzy więcej osuszyli flaszek z wódką niż wody w rowach. A tak w ogóle, opryskliwie dodał: — nie rób mi tu wiochy Heleno! Grajdołka pełnego czarnej magii, przesądów i zabobonów. Trzasnął drzwiami i poszedł do swojego pokoju.
W ciągu następnych dni Józef coraz częściej odwiedzał Lilith. Którejś nocy nie wrócił do domu, a po miesiącu otrzymałam z sądu zawiadomienie o sprawie rozwodowej, której przyczyną miał być trwały rozkład naszego małżeństwa. Przez dwie dekady było okay, a teraz proszę, rozpad zgodnego dotychczas pożycia. O dziesięć lat młodszy ode mnie Józef uzyskał rozwód, a ja chyba wrócę do swojego panieńskiego nazwiska Boruta, a co mi tam, przecież to piękne, staropolskie, historyczne, szatańskie nazwisko! I mogę obecnie tylko zanucić tekst piosenki Agnieszki Osieckiej: „Suknia tej młodej uszyta jest z moich snów i może rosną im już pisklęta”. Dodając do treści piosenki autorstwa Agnieszki, że suknia tej młodej jest uszyta z moich koszmarnych snów. A ja co? Przeklęta przez czarownicę Lilith z czartowskiego Loudun! Powiem pani szczerze, pani Anno, że przydałby się i dziś jakiś młot na czarownice. Choć nie pochodzę wszak z mroków średniowiecza, to sądzę, że przydałyby się również dla takich wiedźm stosy. Żałuję, że ich nie ma w XXI wieku. Lilith znalazła drugą połówkę jabłka, rozmawia sobie z moim Józkiem wieczorami o miodach, pyłkach kwiatowych, wosku pszczelim, piją razem przy świecach wino hiszpańskie, a może wódkę portugalską „ Lizbońskie Fado” albo wino „Lacrima Christi” — „Łzy Chrystusa, bądź „Łzy Madonny Fatimskiej”. A ja gadam ze ścianami. Czasami z Matką Boską Częstochowską, ale nie często i nie za długo. Nie lubię skamleć, błagać o litość nawet kochaną Naszą Matkę. Swój honor mam! Dlatego rozmawiam z naszą Królową Polski, ale nie za długo. Nie chcę Jej zanudzać swoim dramatem, Ona ma większe tragedie na głowie.
Po słowach: „nie za długo”, pani Helena Hoffman, z domu Boruta, rozpłakała się. Słuchającej jej opowieści pani Annie Heller również pociekły łzy po twarzy.  Nie wiedziała tylko, czy to były łzy współczucia, czy śmiechu przez łzy. A może to było dwa w jednym — szampon i odżywka, jak w tej znanej reklamie telewizyjnej.
Ciekły, także na zmianę, przemiennie łzy żalu i śmiechu po policzkach pani Annie Heller, lecz nagle przestały, zadrżała na całym ciele, a stało to się raptem na skutek szalonej myśli, wspomnienia rozmowy z nawiedzonym zięciem Bronkiem. Bronisław choć nie pił wody ze świętego źródła Kassotis, niczym wyrocznia Delficka Pytia, czarno prorokował i wieszczył: — Musimy modlić się do nieba, mamo, aby zesłało nam dobrego Józefa, który zwiąże oblubienicę szatana Lilith, obezwładni mefistofeliczną władczynię ciemności Leilę i pokona ją swym dobrem. Czystą jasnością rozświetli smolistą, diabelską noc zła!

U poety Czesława Miłosza w dzień końca świata pszczoła krążyła nad kwiatem nasturcji. W podwrocławskiej osadzie rolniczej „Kocie Pole”, tego dnia pani Helena Hoffman — nomen omen z domu Boruta — dostała piekielnego pomieszania zmysłów i w napadzie szału rzuciła się z kijem od szczotki na rabaty ognistych nasturcji, rosnących w jej ogrodzie. A potem na pięć uli z pszczołami, będących własnością jej byłego męża Józefa. Trzonkiem od szczotki zaczęła walić, tłuc w ule pszczele, a następnie szturchać je i okładać z rozmachem, a potem kijem bić kwietnik z nasturcjami płonącymi w kolorze ognia, wrzeszcząc, przeraźliwie rycząc przy tym głośno na całą okolicę:
— To kocioł czarownic, na miotle tu przyfrunęła ta jędza z Loudun, z Łysej Góry przyleciała na sabat czarownic. Napiszę jutro do księdza egzorcysty, napiszę skargę, sporządzę donos do odpowiednich władz, do Sejmu, do Prezydenta Polski, do prymasa, do naszego kochanego papieża Jana Pawła II, chociaż już w niebie, do wszystkich napiszę, do żywych i zmarłych.
„Odezwały się w niej żywoty, byty, twory równoległe” — pomyślała wówczas Anna Heller, słysząca krzyki sąsiadki z tarasu swego domu. Byty, żywoty równoległe, ale to nie jest schizofrenia, to coś, ktoś, jacyś, co żyją za niewidzialną dla oczu ludzkich ścianą, za szklaną ścianą. Ci jacyś są tacy, jak my, ani lepsi, ani gorsi i tylko sporadycznie, na skutek czyjegoś niedopatrzenia, a może niedbalstwa — szklana ściana, kurtyna pęka i ktoś, jacyś, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, przechodzą, przenikają z jednego świata do drugiego. Zachowują się normalnie według ich kryteriów, ich sercowych papierków lakmusowych z tamtego świata, który opuścili. Lecz w naszym świecie są jak słoń w składzie porcelany. Ale bywa również i tak, że po spotkaniu z nimi, z tymi nowymi Stamtąd, wilgotne miejsca pań są jeszcze bardziej wilgotne i odczuwają często gromadny lot motylków w brzuchach. A mężczyźni odnoszą wrażenie, jakby zażyli cały pociąg towarowy viagry. Tylko dlatego, że dostrzegli kogoś, kto nagle zdjął z głowy czapkę niewidkę i wreszcie ukazał się im w całej okazałości, oczarował ich, odczynił złe moce, złe uroki wypędził precz i zawiązał na sercu czerwoną wstążeczkę miłości. Ale dlaczego się tak dzieje, że pewnego dnia nagle jakaś klepka w głowie się odkleja i nic nie jest takie, jak było dawniej? Nic, kompletnie nic! Wszystko jest inne i wcale nie lepsze niż było dawniej i ciągle boli, cierpi się, ćmi uporczywy ból w zębie, w głowie, uciska w nodze, w ramionach, a najbardziej w sercu. Dlaczego w narracjach o niegrzecznych dziewczynkach pisze się na ogół o porzuconych przez nich grzecznych chłopcach, ufnych całym sercem i portfelem. Lecz jak wiadomo grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne idą dokąd chcą! Albo dokąd muszą, do piekła lub w najlepszym razie do czyśćca. Dlaczego odejście męża, kochanka oznacza czasami śmierć i to nie taką, że nic nie boli, bo rozpływamy się w chmurach i lecimy do Pana Wszystkiego? Boli i to bardzo, aż za bardzo, aż do wariacji, szaleństwa, do odkrycia mrocznej tajemnicy duszy, do choroby psychicznej. Co powoduje, że nagle człowiekowi odkleja się jakaś klepka w głowie, w sercu i kobieta lub mężczyzna staje się wariatem, po tysiąckroć szalonym „Szałem” z obrazu malarza Podkowińskiego.
Znienacka, raptem jest obłąkanym zwierzęciem, ze wściekłą furią pędzącym w dal koniem, szalonym ptakiem, pomylonym nocnym motylem, samobójczą ćmą, co w światło, w ogień zagłady sama się pcha? Aby spłonąć w pożarze szaleństwa.
Co sprawia, że staje się ślepym, ociemniałym nietoperzem lecącym w mroku ciemności i nagle oświetlony silnym światłem z reflektorów rozbija się krwawo o mur? Zawiódł go wewnętrzny naturalny radar, a on niewidomy — roztrzaskuje się o mur zazdrości, a zazdrościć, to jakby uznać swoją niższość, a znów być zakochanym, to być szalonym przy zdrowych zmysłach. I tak źle i tak nie dobrze. Na dwoje babka wróżyła, umrze albo będzie żyła. Karuzela, a na niej rzeźbione, barwne gondole w kształcie lwów, tygrysów, łabędzi i szalonych koni z rozwianymi na wietrze białymi grzywami… a wszystkie owe pędzące kolory i zwierzęta gnają gdzieś przed siebie, biorą nawet chmury i obłoki do galopu. Aż wtem, jak grom z jasnego nieba, karuzelę ktoś zatrzyma i trzeba z niej wysiąść, zejść na ziemię. Ale przedtem, przed wyjściem z wesołego miasteczka należy zapłacić za bilet. Za co? Za latanie po niebie. Za to, że przez chwilę było się ptakiem, ptakiem z lękiem wysokości.
„Wszystko to za bardzo pokręcone, wielowymiarowe, złożone jak na moją biedną głowę” — myślała, odmawiając jednocześnie różaniec, Anna Heller. „Czuję w tej chwili żal, smutek i żadnej nadziei, chyba, że w Bogu. Serdecznie mi żal tej bibliotekarki pani Helenki, to taka poczciwa kobieta. Taka ona nasza kochana słowiańska, Pyza na polskich ścieżkach, Wanda, co Niemca nie chciała, matka Polka na lechickich dróżkach, to co z tego, że może nieco nienowoczesna, a nawet staromodna, zabobonna, przesądna, zakompleksiona, ale przecież to dobre, poczciwe kobiecisko, które po prostu zwyczajnie zwariowało… Cokolwiek by to miało znaczyć, choć wiem, że to żałosne, iż tak myślę, no, ale jednak… tak właśnie uważam. Może to niemiłosierne i okrutne, że mojego męża Teodora Bóg zabrał do siebie tak szybko i ja porzucona, nie oszalałam z zazdrości o niego, jak pani Helena Hoffman z domu Boruta. Po Teodorze zostały mi książki, które napisał i pusty wolterowski fotel. Lecz ja ciągle mam wrażenie, że on w nim siedzi i patrzy na mnie oraz pomaga mi w życiu. Ten jego fotel nie jest pusty i moje serce nie jest puste, mam dla kogo żyć, dla żyjących córek i wnuków, dla nowej, wolnej, odrodzonej Polski. Lecz są też przecież obok mnie puste niczym guziki oczy Heleny Hoffman z domu Boruta. Rozdarta powieka nieba, wokół pustka i nic świętego, i pytania czy w niej, czy ona siedzi w diable, czy w nas siedzi diabeł, czy my wszyscy siedzimy w sile nieczystej? A w środku zamiast duszy i serca mamy pogorzelisko i popalone kikuty człowieczeństwa, dobroci, solidarności i zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości… Najgorsze jest jednak to, że do końca nie można mieć pewności, czy jesteś postacią opowiadającą, czy opowiadaną w świecie, gdzie myśliwy staje się zwierzyną i odwrotnie”.