20 mar

Andrzej W. Wodziński: Kominiarz reprezentacyjny

Dobrze jest być w odpowiednim czasie, miejscu i z odpowiednimi ludźmi, uczył mnie niegdyś ojciec. Ba! Ale dobrze jest tak powiedzieć – gorzej z praktyką. Czy ten sympatyczny kominiarz, który odwiedził mnie w końcu upalnego lipca z życzeniami noworocznymi – wręczając mi kalendarz kominiarski, nie na nowy rok, lecz na ten trwający już 180. dni – wiedział o tym? Podejrzewam, że nie. Kiedy spytałem go o przyczynę półrocznego poślizgu czasowego – odpowiedział mi rzeczowo: “Proszę pana, ja przecież się nie rozerwę, a jestem tylko zwykłym człowiekiem. Mam do obskoczenia cały warszawski Żoliborz i kawałek Bielan. W wielu miejscach, gdzie składam życzenia noworoczne i wręczam kominiarski kalendarz na szczęście – zasiedzę się czasami dłużej. Bywa tak, że nieraz cały dzień do nocy.
Jak powszechnie wszystkim wiadomo – ludzie na Żoliborzu i na Bielanach są bardzo serdeczni, otwarci, gościnni i wylewni”. Chyba “nalewni” pomyślałem słuchając wyjaśnień kominiarza, ale nie powiedziałem tego na głos. Jakoś nie wiedząc czemu, polubiłem od pierwszej chwili tego człowieka w czarnym, nienagannie skrojonym mundurze kominiarskim ze złotymi galonami na pagonach.
Ten wysoki, zażywny mężczyzna, w stroju troszeczkę operetkowym. Chyba już pięćdziesięciolatek w cylindrze na głowie, w upalne lipcowe popołudnie, budził we mnie miłe chłodne skojarzenia ze śnieżną, acz niezbyt mroźną zimą.
– Może napije się pan zimnego piwa?- zapytałem spoconego nieco kominiarza.
– Z przyjemnością. – otrzymałem szybką, lakoniczną i prostą odpowiedź gościa. – Zwykle nie piję w czasie czynności służbowych w pracy, ale właściwie to mam nienormowany czas pracy i dziś jest taki skwar, że grzechem byłoby nie napić się chłodnego browarku. Zwykle tylko składam życzenia noworoczne, wręczam kalendarz kominiarski na szczęście oraz pobieram od klienta 50 zł i koniec z rytuałem – wychodzę, jak przyszedłem.
Ale dla takich miłych i gościnnych gospodarzy, jak na przykład pan, mam też miłą, zaskakującą niespodziankę. A taką mianowicie, że może mnie pan przez chwilę potrzymać za srebrny guzik przy mundurze na szczęście. Tylko proszę nie ciągnąć za mocno, bo się urwie, a przyszycie guzika do munduru, jest wbrew pozorom bardzo trudne i wymaga niemałych umiejętności krawieckich.
Wiem coś o tym, gdyż niedawno taki guzik urwała mi pewna panna, chcąca znaleźć szczęście i wzajemność w miłości. Nie wiem, czy je znalazła, ale ja przez cały wieczór przyszywałem ten cholerny guzik i kląłem ją jak cholera. Zwykle pomagała mi w sprawach szycia żona, ale wyjechała do Londynu do córki, by pomagać jej w sklepie. Takie czasy – ananasy, rozłąka rodzin – szanowny panie, już pół narodu polskiego na Wyspach Brytyjskich. Ale wie pan, gdybym był ciut młodszy, też bym tam pojechał. Przecież kominy są wszędzie takie same” – skończył słowną tyradę kominiarz i wypił z wysokiej szklanki jednym haustem – przyniesione przeze mnie zimne piwo. Musiało mu się bardzo chcieć pić, pomyślałem ze współczuciem. Jakże on się poświęca w takim ciepłym, czarnym mundurze, a lipcowe promienie słoneczne tak chętnie lgną do czerni.
– A kiedy pan – spytałem nieśmiało – Znajduje czas na to, że się tak wyrażę, czyszczenie kominów i szybrów? Co jest przecież – było nie było, głównym pana zawodowym zajęciem. Kominiarz wyglądał na całkowicie zdumionego, moim prostym pytaniem.
– Pan chyba mnie bierze za kogoś innego niż w rzeczywistości jestem. – odrzekł z powagą i jakąś komiczną godnością kominiarz na zadanie przeze mnie pytanie i dalej mówił: – Ja jestem owszem kominiarzem, ale nie takim od czyszczenia kominów i przewodów wentylacyjnych. Konserwacji przewodów spalinowych i wentylacyjnych w budynkach prywatnych i państwowych. Ja jestem raczej taki, jakby tu panu powiedzieć, no… jestem kominiarzem reprezentacyjnym, lub jak pan woli – kominiarzem robiącym dla Spółdzielni Kominiarskiej dobrą reklamę – dziś to się nazywa pozytywny PR. Dbam proszę pana o fachowy i ludzki wizerunek mojej firmy kominiarskiej. Ja z czyszczeniem kominów już dawno skończyłem, nie te proszę pana lata, poza tym, może pan nie uwierzy, ale mam lęk wysokości. Przyzna pan, że to dziwne, ale taka jest smutna prawda. Ja tylko przynoszę klientom szczęście w przeciwieństwie do czarnego kota, który gdy przebiegnie panu drogę, to wie pan chyba, co pana czeka i co może pana bardzo złego spotkać? A tak, potrzyma mnie pan chwilę za guzik, tylko proszę delikatnie żeby go nie urwać, zawiesi pan na ścianie kalendarz kominiarski, da mi 50 zł i szczodrobliwa matka fortuna umieści pana zaraz w swoim kole.
Ponadto chcę pana uprzejmie poinformować, że szybrów się nie przepycha i nie przeczyszcza jak kominy, bowiem szyber proszę pana, to jest po prostu zasuwa regulująca zug czyli ciąg powietrza w przewodzie kominowym. Jasne, że można ją oczyścić z sadzy, ale nie przepychać. Wie o tym każdy początkujący kominiarczyk, lecz kredą w kominie można zapisać, by wiedział o tym szary, przeciętny człowiek. Tak jak i o tym, że przed II wojną światową w II RP, właściciele domów płacili bezpośrednio państwu polskiemu „podatek kominowy”, to znaczy opłatę za czyszczenie kominów. Nikt się od tego nie uchylał. Ba! A nawet nie mógł tego zrobić, gdyby nawet bardzo chciał, bowiem wszystkie nieruchomości miast i wsi były zinwentaryzowane. Zaczynał się przykładowo nowy rok i trzeba było wnieść opłatę do starostwa, sołtysa czy do burmistrza miasta. I nie było zmiłuj się! Inaczej groziła wysoka kara pieniężna. Ponadto w ramach owego „podatku kominowego” przewidziano jakiś procent ubezpieczenia pożarowego na ewentualną pomoc dla pogorzelców. Pojęcia nie mam, dlaczego dziś nie można skorzystać z tego mądrego przecież przedwojennego wzorca? Zwłaszcza, że wszyscy gadają, jak to już jesteśmy skomputeryzowani. Ale o czym my tu mówimy, jeśli państwo polskie nie może poradzić sobie od dziesięcioleci ze ściągalnością abonamentu radiowo – telewizyjnego, a nawet jak gdzieś słyszałem podatku gruntowego. Noszę ze sobą – proszę pana – skserowany artykuł ze stołecznego „Życia Warszawy”, autorstwa dwóch znanych warsawianistów Jerzego Kasprzyckiego i Mariana Stępnia. Pisali oni w tej gazecie artykuły w cyklu „Warszawskie Pożegnania”, a był to piękny i mądry historyczny zapis o ludziach i zabytkach Warszawy. Jeżeli pana to nie znudzi, to pozwolę sobie przeczytać fragment, tego skserowanego artykułu Kasprzyckiego i Stępnia poświęconego kominiarstwu. Ja bardzo rzadko czytam ten artykuł, PT klientom, ale pan przyjął mnie tak serdecznie i gościnnie, że czuję się panu bardzo zobowiązany i mam nieodpartą chęć przeczytania go panu. Zechce pan posłuchać? – zapytał z pewną miękką, niezwykłą łagodnością w głosie kominiarz reprezentacyjny.
A ja szybko skinąłem głową na znak zgody i jeszcze szybciej polałem do dwóch szklanek zimne piwo. Przypomniałem sobie jednocześnie o niedawnej, głośnej, znanej oświatowej akcji Polskiego Radia pod tytułem: “Cała Polska czyta dzieciom” i chciałem choć przez chwilę – poczuć się właśnie takim polskim dzieckiem, któremu ktoś coś na głos czyta. Pomimo, że między nami mówiąc, mam już parę lat na karku i kilka siwych włosów na głowie, ale przecież wszyscy dziećmi Pana Boga jesteśmy.
A ten ktoś czytający czyli mój gość – kominiarz reprezentacyjny – wypił powoli ze szklanki piwo i zaczął cicho czytać fragment artykułu z cyklu „Warszawskie Pożegnania”.
– W ostatnich latach wyginęły prawie całkowicie kominy na warszawskich budynkach mieszkalnych. A chwilę później – dalej – czytał już nieco głośniej i dobitniej: “Kominiarz stał się postacią anegdotyczną, choć nadal wykonuje odpowiedzialne funkcje konserwatora przewodów wentylacyjnych. Tymczasem przed laty cech kominiarzy był jedną z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych organizacji w Warszawie. Nie zawsze cieszył się zresztą dobrą opinią. Sobieszczański w swoim „Rysie historyczno – statystycznym” wspomina, że na początku XIX wieku: (…) Wycieranie kominów, do prywatnych przedsięwzięć należące, tylko nadużycia sprowadzało, a cech kominiarski, w monopolium obrócony i ogromne kilku ludziom czyniący zyski, ani przeznaczeniu swemu zadość, ani korzyści żadnej miastu nie czynił”.
Można sobie wyobrazić, jaka to była złota żyła, gdy się czyta w rejestrach miejskich, iż w roku 1826 właściciele domów w Warszawie i na Pradze wypłacili Trzynastu Majstrom za wycieranie kominów okrągłą sumkę ćwierć miliona złotych polskich!
Na jednego szefa, zatrudniającego kilku czeladników i terminatorów, wypadało więc z podziału około 20 tysięcy rocznie w czasach , gdy obiad z czterech dań kosztował w eleganckiej restauracji 4–5 złotych polskich. Trzeba dodać, iż czeladnik kominiarski zarabiał około 400 złotych polskich rocznie, zaś terminator pracował całkiem honorowo, za samą perspektywę kariery cechowej …I to perspektywę zawodną, bo majstrowie ze zrozumiałych względów starali się nie powiększać liczby członków zgromadzenia ponad ową Magiczną Trzynastkę.
Projektowanie i budowanie kominów stało się osobną dziedziną budownictwa. Myślano głównie o tym, aby komin dobrze „ciągnął”, aby nie brakowało w nim „cugu” bez względu na porę roku i kierunek wiatrów. Służyły temu zmyślne urządzenia, wśród nich – najpopularniejsze nad dachami Warszawy – sylwetki blaszanych ludzików lub kogutów.
Można je zobaczyć jeszcze dzisiaj nie tylko na przedmieściach Pragi, ale i w samym centrum Warszawy, na Siennej, Hożej, Marszałkowskiej, Wilczej, Lwowskiej i Poznańskiej.
Rozwój ciepłownictwa ogólnomiejskiego przegonił te cudeńka z warszawskich dachów.
Dziś na szczytach wieżowców widać zestawy czysto technicystyczne: końcówki wyciągowe przewodów wentylacyjnych, silnikownie dźwigów osobowych, zagajniki i całe puszcze anten telewizyjnych” – skończył czytać kominiarz reprezentacyjny i tym razem, to on polał sobie i mnie piwo z butelki.
– Tak, jest coś z prawdy, że mamy na dachach domów – zagajniki i całe puszcze anten telewizyjnych i coraz mniej prawdziwych zagajników i puszcz – powiedziałem i zapytałem mojego gościa – Może teraz pan i pana koledzy w tej skomplikowanej współczesności – czujecie się nieco zagubieni, niedowartościowani i mniej potrzebni?
– „O nie, skądże znowu! – zaprzeczył kominiarz reprezentacyjny – Zmieniły się tylko środki techniczne, ale ludzie dalej gotują obiady, ogrzewają się i muszą mieć wentylację pomieszczeń, w których mieszkają. Tak więc o jakimś niedowartościowaniu nie może być mowy. Kominiarze to jeszcze nie rymarze i szewcy i zegarmistrze, bo tych zastąpiły już nowe technologie i fabryki. My jeszcze długo ludziom będziemy potrzebni, jak kucharze i fryzjerzy. My kominiarze pełnimy swego rodzaju misję ogólnoludzką – pomiędzy ziemią, a niebem.
Po tym metaforycznym i szczerym wyjaśnieniu kominiarza dotyczącym jego szczególnej pozycji w hierarchii zawodowej i wykładzie o zawodzie – wręczyłem sympatycznemu gościowi 50 zł, a otrzymany od niego kalendarz zawiesiłem na szczęście na ścianie w pokoju. Z trzymania kominiarza reprezentacyjnego za srebrny guzik zrezygnowałem, uważając, że jak szczęście ma się do mnie uśmiechnąć, to i tak, się uśmiechnie. Nie pomyliłem się. Poza tym jednak trochę obawiałem się, że ja tak bardzo pragnąc szczęścia, mogę jednak też urwać od munduru kominiarza ów guzik, jak ta opisana wcześniej przez niego panienka. Miałem za to w głowie inny plan dotyczący mojego gościa i w związku z tym planem do niego prośbę.
– Pomimo że pełni pan funkcję kominiarza reprezentacyjnego – zacząłem mówić, to jest pan par excellence fachowcem, że się tak wyrażę od przeciągów i cugów.
– Tak – przyznał znów z pewną godnością i powagą kominiarz. – Skończyłem na tą okoliczność najpierw kurs czeladniczy, a następnie dwuletni cykl nauki o poziomie mistrzowskim w Cechu Rzemiosł Różnych w stolicy. Oba te kursy ukończyłem z wyróżnieniem.
– No, właśnie – podchwyciłem ochoczo – Bo wie pan, mam taki mały problem techniczny. W saloniku, tu gdzie przed chwilą powiesiłem pana kalendarz kominiarski na szczęście, w tej ścianie znajduje się nieczynny od ponad 60 lat wywietrznik. Kiedyś na to nie zwracałem w ogóle uwagi, ale teraz od kiedy nareszcie przestałem palić papierosy, zwyczajnie brak mi powietrza i co jest paradoksalne, po prostu duszę się! Ten wywietrznik od okupacji niemieckiej w Polsce był zaklejany tapetą najpierw przez moich dziadków, następnie rodziców, a w końcu przeze mnie. Czy nie pomógłby mi pan, że się tak wyrażę, udrożnić go i uczynić funkcjonalnym, czyli otworzyć go na świat? – zapytałem nieśmiało kominiarza reprezentacyjnego.
– Bardzo proszę, jeżeli mogę coś pomóc, to zawsze. – zadeklarował się ochoczo kominiarz reprezentacyjny. “Dawno już nie pracowałem fizycznie” – tłumaczył – ale dla miłego klienta, takiego jak pan, zrobię wszystko. Tylko proszę przynieść mi jakiś młotek, nóż, kombinerki i drabinkę.
– Gdzie to jest? – spytał kominiarz, gdy przyniosłem rzeczy, o które prosił. Zaprowadziłem kominiarza ponownie do saloniku i wskazałem ręką miejsce na ścianie w punkcie przypuszczalnej lokalizacji wywietrznika, tak gdzieś ze dwa metry powyżej naszego nieczynnego od dziesięcioleci marmurowego kominka.
Kominiarz wszedł na drabinkę aluminiową, lecz przedtem z marmurowej obudowy kominkowej ostrożnie zdjął zdjęcia rodzinne i porcelanowe bibeloty. Później energicznym ruchem ręki, w której trzymał nóż, zakreślił okrąg na ścianie pokrytej starą tapetą. Poderwał ze cztery, może sześć warstw tapety i oczom naszym ukazał się pordzewiały, metalowy wywietrznik. Tą liczącą prawie wiek, tyle co dom – żelazną kratkę – kominiarz opukał delikatnie młotkiem i podważył, odciągając od ściany śrubokrętem. Po chwili mocowania z czasem i rdzą – żelazna kratka o wymiarach 50 x 50 cm odpadła od przewodu wentylacyjnego w ścianie.
Gdy to się stało, kominiarz włożył usmoloną już rękę w otwór wentylacyjny i po chwili z czeluści ciemnoszkarłatnej kwadratowej dziury obudowanej wewnątrz ogniotrwałymi cegłami szamotowymi – wyciągnął dwa pokaźne pakunki owinięte w wodoszczelny brązowy papier.
– No, jak może być tu u pana Zug, gdy wywietrznik zaklejony jest sześcioma warstwami tapety, a w środku przewodu kominowego są jakieś szpargały” – orzekł fachowo człowiek przynoszący szczęście. Po czym zszedł powoli z drabinki, trzymając pokaźne dwa pakunki w ręce, które następnie bez ceregieli położył na stole pokrytym białym kordonkowym babcinym obrusem. Popatrzyłem ze zdumieniem na pakunki i na dziurę w ścianie, a w niej cegły zbliżone do barwy zakrzepłej krwi.
– Zobaczymy co tam jest? – zapytał z zaciekawieniem kominiarz reprezentacyjny.
– Oczywiście! – odrzekłem odruchowo i po chwili zacząłem rozwijać pierwszy podłużny pakunek.
Rozerwałem delikatnie potrójny brązowy wodoszczelny papier i oczom naszym ukazały się dwa pistolety typu „ViS” z czterema pustymi magazynkami na naboje, plan Warszawy z 1944 roku w języku angielskim, skórzany, miękki wiśniowy pas z przegródkami – dla cichociemnych skoczków spadochronowych, a w nim złote dwudziestodolarówki – „świnki” i południowoafrykańskie złote, lśniące w słońcu Krugerrandy.
– „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola, bronią jej chłopcy od „Parasola”, choć na „tygrysy” mają „ViSy” – to Warszawiaki, fajne chłopaki – są! Czuwaj wiaro i wytężaj słuch – zanucił głośno niespodziewanie kominiarz reprezentacyjny i oglądając jeden z pistoletów „ViS” naśladował co chwilę Gary Coopera robiąc młynka pistoletem tak, jak ów aktor w jakimś westernie.
Byłem tak oszołomiony wydarzeniami, że nie mogłem wypowiedzieć słowa i nie skomentowałem niestosownego zachowania kominiarza reprezentacyjnego, a on korzystając z mojego ogromnego oszołomienia szybko zapytał :
– Rozpakujemy drugą paczkę drogi kliencie?
Poczułem w tym pytaniu niezdrową ciekawość, a nawet nachalność, ale cóż miałem robić. Drżącymi rękami zacząłem rozrywać brązowy wodoodporny papier warstwa po warstwie. Po kilku minutach walki z papierem z rozprutego pakunku wyłonił się płócienny rulon malarski o wymiarach 80×60 cm. Niewypełnione blankiety kenkart Generalnej Guberni, stukartkowy zeszyt z zapiskami, sześć grubych paczek banknotów Banku Emisyjnego w Polsce – wydrukowanych w Krakowie w 1940 roku. Dwie pokaźne paczki banknotów – dolarów amerykańskich o nominale 100 dolarów. Buraczkowy paszport II RP na nazwisko Roman Kramsztyk urodzony w 1885 roku- zawód artysta malarz, a w paszporcie opaska z żółtą gwiazdą Dawida i kenkarta na nazwisko Roman Kram – Kramsztykowski urodzony w 1885 roku – zawód urzędnik fabryczny – zatrudniony w Zakładach Philips w Warszawie na ulicy Karolkowej, wyznanie rzymskokatolickie. Data wystawienia kenkarty 1942 roku. Władza wystawiająca Der Kreishauptmann – podpis sporządzającego – Herman Miller – Distrikt Warschau.
Z drżeniem rąk rozwinąłem zrolowane płótno i zobaczyłem na nim portret kobiety i mężczyzny na tle szafy bibliotecznej. Każde z nich mogło mieć na tym obrazie po około czterdzieści lat. To byli bez wątpienia moi dziadkowie – rodzice mojego ojca. Poznałem ich z kilku fotografii, cudem ocalałych z Powstania Warszawskiego. Zginęli oboje w ataku na Dworzec Gdański 22 sierpnia 1944 roku – ich dowództwo chciało nawiązać łączność Żoliborza ze Starówką. Zginęło wtedy 400 powstańców, a były to najkrwawsze walki Powstania Warszawskiego. Mój ojciec Jan walczył w tym czasie właśnie na Starówce w Wytwórni Papierów Wartościowych. Może rodzice mojego ojca chcieli się do niego przebić i zobaczyć syna, któż to wie?
Popatrzyłem z czułością na tę parę – babcię w kapeluszu, spod którego wystawały krucze włosy ułożone w misterny owalny kok i na dziadka wysokiego mężczyznę o typie arystokraty w najlepszym tego słowa znaczeniu – stojącego obok fotela, na którym siedzi jego żona, a moja babcia. W prawym dolnym rogu obrazu, widniał dyskretny, namalowany drobnym pismem w bursztynowym kolorze podpis artysty malarza, autora dzieła – Roman Kramsztyk – 1941.
Z zamyślenia i wzruszeń wyrwało mnie pytanie kominiarza reprezentacyjnego.
– Ładna para, to może jacyś pańscy krewni?
– Tak – potwierdziłem – to moi dziadkowie.
Nie mogę sobie jednak tego wytłumaczyć, dlaczego o tej skrytce nic nie wiedział mój ojciec ? Wiem, że dziadkowie należeli od 1940 roku do podziemia AK, ukrywali w tym domu różnych ludzi, drukowali prasę podziemną, pomagali poszukiwanym przez gestapo. Ale czemu nie powiedzieli nawet słowa mojemu ojcu o tej skrytce i o tym obrazie?
– Co pan chcesz, odezwał się kominiarz reprezentacyjny. To była okupacja niemiecko – faszystowska, konspiracja. Lepiej było nie mówić nawet rodzinie, co się robi, by w razie wpadki i przesłuchań, jak najmniej wiedzieć. Może chcieli pana tatę uchronić przed całą tą burzą faszystowską. Ile lat miał pana ojciec w czasie wojny?
– Mój ojciec urodził się w roku 1925 odpowiedziałem, czyli obliczmy, gdy zaczęła się II wojna światowa miał 14 lat, a gdy wybuchło Powstanie Warszawskie miał lat 19. Zrobił konspiracyjną maturę w czasie okupacji niemieckiej w Warszawie i przed samym Powstaniem został zaprzysiężony przez swojego przyjaciela i dowódcę st. sierżanta AK „Żmudzina” Andrzeja Grodeckiego z batalionu „Miotła”, który zginął na Starówce 12 sierpnia 1944 roku na jego oczach. Odznaczono go po śmierci VM i KW.
– A widzi pan. Pana tatę, rodzice, a pana dziadkowie-chronili przed Tajemnicą do końca. Widocznie mieli powody. Może był jedynakiem?
– Tak, potwierdziłem – odwróciłem portret moich dziadków i zdumiony zobaczyłem na odwrotnym licu płótna napis namalowany aramantową farbą z następującą treścią: Dulcynei i Don Kichotowi W – Roman Sancho Pancza – 1941 roku.
– Co by to miało znaczyć” – zapytał kominiarz reprezentacyjny, który też przeczytał treść napisu – Może to jakiś okupacyjny szyfr?
– Może, tak może nie. – odrzekłem pospiesznie i w panice zacząłem przypominać sobie, co wiem o genialnym malarzu żydowsko – polskim Romanie Kramsztyku. Wiedziałem niewiele, przez mgłę niepamięci, a raczej powiedzmy sobie szczerze niewiedzy – pamiętałem tylko tyle, że był znakomitym portrecistą, malował zupełnie inaczej swoich „klientów” niż Witkacy w znanej Firmie Portretowej. Obcy mu był tzw. „portret wylizany”, tworzony masowo przez St. I Witkiewicza. Pamiętałem, że Roman Kramsztyk studiował i malował w Paryżu, był postimpresjonistą, malował w zdyscyplinowanej formie i ładzie kompozycji portrety, akty, nasycone kolorem pejzaże, przyjaciel malarzy Kuny i Zaka.
– Czy ten malarz przeżył wojnę? – spytał niespodziewanie kominiarz reprezentacyjny – Może on mógłby coś panu powiedzieć?
– Niestety. Został rozstrzelany w Getcie w 1942 roku – Opowiadał mi mój ojciec, że dowództwo Armii Krajowej zaproponowało Romanowi Kramsztykowi przerzucenie zza murów Getta i aryjskie papiery, ale odmówił i został ze swoimi bliskimi. Nie wiem, skąd ojciec o tym wiedział.
Może ten tu paszport Kramsztyka z II RP i fałszywa kenkarta są tego pokłosiem? Może przyjaźnił się w jakiś sposób z moimi dziadkami i w czarną noc okupacji niemieckiej w Polsce namalował ich portret. Ciekawe tylko, gdzie to zrobił, czy tu w tym domu na warszawskim Żoliborzu Oficerskim, czy za murami warszawskiego Getta? O tym mój ojciec mi nie mówił, zresztą nie miał na pewno pojęcia, że jego rodzice w ogóle znali artystę malarza Romana Kramsztyka, a tym bardziej, że ich wspólnie sportretował, a oni obraz schowali do wywietrznika. Powiedzieli by mu o tym po wojnie i po Powstaniu Warszawskim, ale jak panu już mówiłem, zginęli oboje w ataku na Dworzec Gdański, chcąc przebić się na Starówkę – może do syna – któż to wie? – No, to co kliencie najdroższy, jakiegokolwiek spotkałem w swoim długim kominiarskim życiu pracowniczym może wychylimy jakąś lufkę, pod ten wreszcie otwarty lufcik” – zaproponował nagle entuzjastycznie kominiarz reprezentacyjny. – Jeśli pan jest nie przygotowany, to zaraz skoczę tu obok do delikatesów na Plac Wilsona i kupię jakąś flaszkę, ja stawiam, zresztą po raz pierwszy w swoim zawodowym życiu – klientowi.
Byłem przygotowany. Kiedy piliśmy już trzeci koniak pod wreszcie otwarty lufcik historii – usłyszałem nagle od kominiarza reprezentacyjnego:
– Romek jestem, a pan?
– Andrzej – odpowiedziałem i nie wiedząc kiedy przeszliśmy na „ty” bez bruderszaftu i całowania.
Przy chyba szóstym koniaku rozluźniony na dobre Romek zadał mi proste pytanie:
– Nie wstydźmy się wstydzić – Jędruś! To co spóła – fifty – fifty? To nie był pistolet „ViS” przystawiony do mojej skroni, choć taki pistolet Romek trzymał cały czas w prawej dłoni, to była sprawiedliwa, rzeczowa propozycja.
– Zgoda! Odparłem głośno, lecz obraz i notatki zachowuję dla siebie. -Oczywiście – zapewnił kominiarz reprezentacyjny,
-Jak mógłbym ci Jędruś zabierać rodzinę. Po tych słowach schował za kurtkę munduru galowego pistolet „ViS”, a później do kieszeni kilkadziesiąt złotych dwudziestodolarówek i Krugerrandów południowo afrykańskich. Wypiliśmy mocną, starą Starką rozchodniaka i odprowadziłem kominiarza reprezentacyjnego do drzwi domu wychodzących na ulicę. Już w otwartych drzwiach domu kominiarz sięgnął do kieszeni munduru, wyjął z niej banknot pięćdziesięciozłotowy i wręczył mi mówiąc:
– To ty zarobiłeś dziś swoje pięć dych – Jędrucha ! Weź, trzymaj i nie odmawiaj!
Już nieco podpity, przyjąłem bezwiednie z powrotem swoje pięćdziesiąt złotych i schowałem w kieszeni spodni.
Romek uśmiechnął się zadowolony i po chwili idąc powolutku w stronę furtki ogrodowej – machając do mnie przyjaźnie ręką – głośno na cały głos, donośnie zaśpiewał:

Hej, chłopcy, bagnet na broń !
Długa droga, daleka, przed nami,
Mocne serca, a w ręku karabin,
Granaty w dłoniach i bagnet na broni.

„Ma ten Romek piękny głos, pomyślałem, może to nie jest Jan Kiepura czy Wiesław Ochman i Pavarotti, ale chyba marnuje się w tym ominiarstwie, to cóż z tego, że reprezentacyjnym. Swoją drogą – Roman kominiarz reprezentacyjny – odnalazł dla mnie obraz dziadków, autorstwa nomen omen Romana Kramsztyka. Dziwne, to jakieś wszystko – myślałem – ale nie mogę dziś nastawiać radia, ani telewizji, bo usłyszę jeszcze jednego Romana o mniejszym poczuciu humoru niż moi dwaj Romanowie – bohaterowie dzisiejszego dnia. Dziś bym tego nie zniósł, aby ten pan mówił mi przez telewizor, co mam czytać i jak i kiedy się modlić. Dziś jest moje święto. Dziś jest przede wszystkim święto tych, co walczyli i zginęli za Polskę!
W tym roku trochę wcześniej niż w roku ubiegłym, bo w maju przyszedł do mnie kominiarz z noworocznymi życzeniami i kalendarzem kominiarskim na szczęście.
To nie był Romek, ten był młodym człowiekiem około trzydziestki, spieszył się bardzo, a na moje pytanie o starszego kolegę pana Romka – kominiarza reprezentacyjnego – odpowiedział lakonicznie: ”Tak znałem go, przeszedł na wcześniejszą emeryturę i wyjechał na dobrowolne uchodźctwo do Anglii do córki, ma jej pomagać w polskim sklepie, którego jest właścicielką. Urodził mu się wnuk, bardzo się z tego powodu cieszył i pokazywał aż do znudzenia wszystkim kolegom jego zdjęcia – zapamiętałem, że ochrzcili go Andrzej Roman.
„Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój” zanuciłem cicho…