Andrzej Stasiuk: Taksim (fragment)
Wspominam ciepłe dni. Wspominam dzień, gdy przyjechałem tutaj, by pozostać. Na drzewach nie było jeszcze liści, ale słońce grzało już mocno. Wysiadłem na stacji, której już nie ma, z pociągu, który dawno przestał kursować. Miasto pachniało naftą i drewnem. Jechałem całą noc, dwa razy się przesiadałem i zbliżało się południe. Obok był dworzec autobusowy. Poszedłem w tamtą stronę, żeby zyskać na czasie, żeby jak najdłużej pozostać podróżnym. To musiał być wtorek, bo tłum wyglądał wsiowo. Wracali z targu. Drewniane grabie, wiadra, zapakowane w folię kołdry, ktoś miał nowiutki bat z czerwonym pomponem. Wszedłem między nich i odczytywałem rozkłady jazdy na stanowiskach. Udawałem, że odczytuję. Nie mieli jeszcze tak wielu aut jak dzisiaj, więc czekali na stare autobusy. Miasto wciąż ich onieśmielało. Byli uroczyści i stateczni z tymi swoimi nowymi koszami z wikliny. Ustawiali się w słońcu jak do fotografii. Zapewne już na coś oczekiwali, chociaż nie mieli jeszcze pojęcia, co to będzie. Czuli zmiany przez skórę tak samo jak wszystkie wojny, rozlatujące się ustroje, Ruskich, Szwabów, czarnych, czerwonych, zielonych, kapitalizm i chińską krucjatę ekonomiczną. Mieli to we krwi, tę czujność na wszystko, co przychodzi z zewnątrz.
Ale wtedy myślałem tylko o tym, by wyglądać na przejezdnego. Poszedłem na postój i zapytałem pierwszego w kolejce o hotel. Rozwiązywał krzyżówkę. Nie podniósł nawet głowy: „Który?”. Odpowiedziałem, że najtańszy. „Najtańszy jest najdalej” — powiedział i odłożył gazetę i długopis na siedzenie obok. Wsiadłem do tyłu. Cuchnęło tak, jakby nie opuszczał auta od lat. Po drodze był przemysł, kominy, estakady rur i betonowe ogrodzenia. Trwało to z pięć minut i kierowca powiedział: „To tu”.
Z okien zwisało pranie. Gacie, koszule, skarpetki powiewały na wietrze. Sześć pięter schnącej bielizny. Nie było balkonów, ale jakieś barierki, sznurki, linki, drabinki, druciane stelaże i na tym łopotała garderoba. Wszedłem i w środku było jak w bloku mieszkalnym sprzed trzydziestu lat: ciemno, lastryko, lamperie i mimowolnie węszyło się za smrodem zsypu. W głębi stał kontuar obity sosnową boazerią. Zastukałem lekko w blat. Z głębi budynku dobiegało echo jakichś głosów, ale nikt nie nadchodził. Czułem zapach smażeniny. Było jak w domu. Wielkim bezludnym domu. Jednak w końcu zjawiła się kobieta ubrana tak, że można ją było wziąć zarówno za kucharkę, sprzątaczkę, jak i recepcjonistkę. Na nogach miała ortopedyczne buty bez palców i pięt, biały fartuch i czepek, a pod spodem cywilny stój z ofalbanionym dekoltem.
— A to pranie to co? — zapytałem, gdy już wzięła ode mnie dokumenty.
— Wuenpe — odpowiedziała.
Przekartkowała dowód, zatrzymała się na miejscu zameldowania i podniosła wzrok.
— Wspólnota Niepodległych Państw, jakbyś pan nie wiedział. Zamykaj się pan od środka.
Zjawiali się po południu. Mój pokój był na trzecim piętrze. Słyszałem ich ze wszystkich stron. Słyszałem, jak rozmawiają, kłócą się, rąbią mięso, przesuwają meble. Słyszałem, jak biorą prysznic i się odlewają. Przeważnie faceci, ale były też pary i rodziny z dziećmi. Niczym się to nie różniło od normalnego domu. Tyle że w trakcie nieustannej przeprowadzki. Jak w bloku gdzieś w jakimś Czelabińsku. Wszyscy gotowali. Z niektórych okien wystawały kominy piecyków. W ciemnościach można było dostrzec iskry sypiące się z okopconych blaszanych rur na piątym, szóstym piętrze.
— Jak gotują na prądzie, to pójdziemy z torbami. Jak na tych kozach, to z dymem — powiedziała któregoś dnia recepcjonistka. — W sumie wszystko jedno — dodała z rezygnacją.
Ale oni za wszystko płacili. Raz czy dwa w miesiącu zbierali między sobą jakiś finans i zanosili kierownikowi hotelu. Tak więc choć działalność gastronomiczna była w zasadzie zabroniona, oni mieli ją nieco dozwoloną. Pachniało tłuszczem, cebulą, mięsem. Prawie było słychać, jak to wszystko skwierczy i bulgocze. Któregoś dnia widziałem, jak dwóch mężczyzn prowadziło na górę po schodach podrośnięte jagnię. Biały baranek posłusznie wskakiwał stopień za stopniem.
— To muzułmanie — powiedziała obojętnie kobieta z recepcji. — Zostawiają porządek. Zwłaszcza jak są z kobietami. Największy syf jest po Ruskich.
Innego dnia widziałem szczupłego siwego mężczyznę. Miał na sobie szarą bluzę ze stójką bez jednej zmarszczki, a na nogach oficerki. Prowadził po schodach na górę dziewczynę. Nie miała więcej niż szesnaście lat. Była ładna, ale odwracała wzrok i ukrywała twarz.
— On jest z Kaukazu — powiedziała ściszonym głosem portierka. — Kupił ją od Mołdawian za tysiąc dolarów.
Trudno się było zorientować, co właściwie robią. Rano wszystko cichło i pustoszało. Niektórzy ładowali do swoich wołg i żiguli toboły i ruszali na targowisko. Ale nie wszyscy. Czym zajmowała się reszta, nie miałem pojęcia. Spotykałem ich w mieście. Mieszali się z miejsko–wiejskim tłumem i byli prawie nie do odróżnienia. Co najwyżej trochę bardziej zmęczeni, trochę bardziej zapuszczeni, zrezygnowani i wschodni. Tak więc niektórzy handlowali, a reszta? No, ale to był początek wielkiej wędrówki ludów i każdy mógł znaleźć jakieś zajęcie. Z miasta można było wyruszać na cztery strony świata. Więc może coś przewozili, pośredniczyli, przemycali, może niektórzy z nich byli tylko posłańcami, a inni po prostu próbowali zmylić tropy i zatrzeć ślady. Wydawało mi się, że dzięki nim mnie też szybciej się to uda. Czekałem, aż ucichnie poranna krzątanina, i wychodziłem. Wtedy jeszcze dymiły kominy i nie było zielska na bocznicach. Dudniło i huczało. Powietrze cuchnęło rozgrzanym smarem i metalem. Do centrum szedłem piętnaście minut. Ostatnia fabryka pachniała drewnem. W gorące dni unosiła się nad nią woń żywicy. Z bramy wyjeżdżały wielkie konne wozy wyładowane obrzynkami tarcicy. Wlokły się przez miasto i tarasowały ruch. Ale nikt się nie denerwował, ponieważ tak było od zawsze. Konie srały na asfalt. Potem nadlatywały wróble. Zaprzęgi skręcały w stronę mostu, a ja szedłem ulicą w górę, do Rynku. Już pierwszego dnia zobaczyłem tablicę z klepsydrami i starców wypatrujących znajomych nazwisk. Ale wisiały tam też zwyczajne ogłoszenia, że się sprzeda, że kupi, odda meblościankę, coś zamieni albo weźmie robotę. Czasami widziałem kogoś z hotelu, jak wieszał swoją kartkę. Mieli niewprawne, kanciaste pismo, gdy próbowali przechodzić z cyrylicy na łacinkę. „Wezne każdo robote”, potem imię, Wasyl, Jewhen, Witalij albo coś w tym stylu i numer telefonu w recepcji. Recepcjonistka za pieniądze pośredniczyła. Pod kontuarem trzymała kajet i to było biuro pośrednictwa na cały powiat. Rano przed śniadaniem przychodzili do niej i pytali, czy coś jest. To ona dzieliła oferty, sterowała podażą i popytem, decydowała, która budowa dostanie tanią siłę, a która będzie jechała na dwa razy droższej narodowej. Mówiła im, gdzie się mają zgłosić, albo dawała karteluszki z numerami telefonów. Stali potem w hotelowym holu i wrzucali monety do wielkiego kanciastego automatu. Ostatniego w mieście na pieniądze. Któregoś wieczoru widziałem, jak opróżnia kasetę. Po prostu przesypuje bilon do reklamówki, wkłada plastikowe pudełko na miejsce, zatrzaskuje i wraca za kontuar. No ale wtedy, pierwszego dnia, widziałem tylko starców szukających znajomych nazwisk. Stanąłem wśród nich, trochę z tyłu, i też patrzyłem. Kobiety znały historie chorób: zaczęło się od tego, może i by się dobrze skończyło, ale po drodze, kochana, przyplątało się jeszcze i to… Nie było szans. Że niby wrzody na początku, każdy się pociesza, a potem się okazało, droga pani, nowotwór, nowotwór z przerzutami, do profesora go wozili, do kliniki, ale co profesor może na raka… Słuchałem i wiedziałem, że jeśli tutaj zostanę, nie umrę samotnie. Ten chór mnie odprowadzi i wymyśli mi przeszłość, wymyśli mi całe życie, zanim mnie pochowa.