15 gru

Andrzej Samborski: Duch mojej matki – gołąbek uwolniony z rąk syna

Eugeniusz Tkaczyszyn–Dycki, Piosenka o zależnościach i uzależnieniach, Biuro Literackie, Wrocław 2009

Podczas ceremonii wręczenia nagrody Nike 2009 za tom „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach” Eugeniusz Tkaczyszyn–Dycki oznajmił: „Napisałem tę książkę, bo uznałem, że jestem winny powiedzenia prawdy, której nie mogłem wcześniej wyrazić”.

Autor jak dotąd unikał wywiadów. Jest chyba najbardziej tajemniczą postacią współczesnej polskiej literatury. Zarówno jego biografia, jak i twórczość, skłaniają, zmuszają wręcz, do domysłów. Już choćby miejsce urodzenia… Jedni piszą: 1962 w Wólce Krowickiej koło Lubaczowa, czyli na terenie kraju. Inni, że na Ukrainie, a dopiero później przyjechał do Polski. Cóż, zamiast powtarzać cudze opinie, spróbuję poprowadzić własne dociekania.

Kiedyś, zanim jeszcze poznałem wiersze Tkaczyszyna–Dyckiego, wyruszyłem w szaloną podróż rowerem z Lubaczowa w nieznane. Pamiętam cerkwie pozmieniane na magazyny. Wejść mogłem tylko do jednej, zbezczeszczonej, ograbionej ze wszystkiego aż do gołej ziemi. Pozostało jedynie niebieskie, zdobione żółtymi gwiazdami wnętrze kopuły. Nie było ptaków, więc chyba nie była to ta z jego wierszy:

zanim ks. Skorodecki uratował od ruiny
cerkiew gnieździło się w niej ptactwo…

Jednak to właśnie ów obraz powraca do mnie, ilekroć myślę o autorze. Spotkałem go w kilka lat później, na drugim końcu Polski, w Legnicy. Zaczynał wtedy współpracę z Biurem Literackim. Wydał tam właśnie „Przewodnik dla bezdomnych niezależnie od miejsca zamieszkania”. Zgodził się poprowadzić warsztaty literackie. Opowiadał o sobie. O tym, jak będąc nastolatkiem, postanowił opuścić swoich, mówiących po ukraińsku, i stać się Polakiem. Wtedy przeczytał pierwszą polską książkę. I już nie przestawał czytać. Uczestnikom warsztatów radził to samo, gdyż człowiek zakorzenia się w to, w co się wczytuje. Książki stały się jego zapleczem. Z największym naciskiem powtarzał właśnie słowo: zaplecze. Szczególnie upodobanie znalazł w barokowych dziełkach dewocyjnych, oświeceniowych kompendiach medycznych, dziewiętnastowiecznych ramotkach. Sporo z tych lektur przeszło do jego felietonów i wierszy. W tym kontekście charakterystyczny dla Tkaczyszyna–Dyckiego melanż archaicznej podniosłej mowy i języka potocznego wydaje mi się naturalną konsekwencją owego jednoczesnego nasiąkania polszczyzną wielu epok. Przez to zyskał ponadprzeciętną świadomość językową. I może też stąd wzięły się wahania, użycie wielu wariantów tych samych zwrotów tak, aby odsłaniały różne swoje niuanse znaczeniowe.

Najnowszy tom poezji jest uboższy w słowne ornamenty. Mniej tu drążenia w języku, za to więcej wypowiedzianych wprost osobistych przeżyć. Wobec nich literatura — to, jak się okazuje, zbyt mało:

musisz się z tym pogodzić że księgozbiory
nie są nam już niezbędne musisz i to udźwignąć
przeczytaj nekrolog przedwcześnie
zmarłego Mateusza Dąbrowskiego (1985–2002)

wybacz mój drogi musisz się z tym
uporać że nekrologi będą zawsze
czymś więcej aniżeli współczesna poezja
polska na którą nikt się nie rzuca

Jego poezja jest polem wolnych skojarzeń. W „Piosence o zależnościach i uzależnieniach” poprzez nie, niby żartem, poodsłaniał najwstydliwsze sekrety, np. krótką wzmianką: „w dzienniku stoi (przepraszam / za rusycyzm)…” otworzył cały cykl utworów o tematyce fizjologiczno–erotycznej. Stworzył własny, nie do podrobienia, model wiersza do melodeklamacji, refrenicznego, w którym:

istotą poezji jest nie tyle zasadność
co bezzasadność napomknień i powtórzeń

Pamiętam, że sprzeciwiał się pojęciu natchnienia. Wybrał negację wszelkiej pewności tak, aby nigdy nie wyjść poza krąg słów, poza którym czekałoby go szaleństwo. Zarazem, żeby i ten wybór uniejednoznacznić, w otwierającym zbiór wierszu–modlitwie umieszcza terminy: natchnienie i Bóg (i szaleństwo) niebezpiecznie blisko, tuż poza podwójnym przeczeniem:

daj mi słowa abym kres
nazwał umiejętnie kresem
i w nim tańczył (żebym
z radością zatoczył koła

które będą kołami nicości
i moimi kresami) i abym pojął
abym szalony nie wybiegł
z domu bo i dokąd zawiedzie mnie

natchnienie jak nie do Pana Boga

Z kolei ostatni wiersz zbioru, również będący modlitwą, zupełnie nieoczekiwanie zabrzmiał dziecięcą naiwnością: „uczyń mnie uczyń poetą / Panie Boże najsłodszy z pokoi mojego dzieciństwa…”. W tych słowach jest ulga, pogodzenie — również z niepewnością i z pustką. Jakby wcześniej, poprzez najokrutniejsze, najbardziej przejmujące strofy o życiu i śmierci matki („Z chorobą mojej matki nikt się nie równał”), poeta pożegnał się z nią, uwolnił pamięć o niej, niczym gołębia:

zanim ks. Skorodecki uratował
od ruiny cerkiew gnieździło się
w niej ptactwo (pamiętam pierwsze
lekcje religii w pounickiej

świątyni) i nic nie wskazywało
że wyłącznie tutaj zamieszka
duch mojej matki: gołąbek uwolniony
z rąk syna i uniesiony do nieba

podczas gdy ja zatrzymuję się
w pobliskim hoteliku i uskarżam na pustki.

Tak to dalej wyjaśniał podczas ceremonii wręczenia nagrody, mówiąc, jakie znaczenie miała dla niego ta książka: „Jestem szczęśliwy, kiedy zapominam o matce, którą przecież kochałem, a która miała ze mnie złego syna; kiedy mogłem się uwolnić od jej świata, jej istnienia, jej alkoholizmu, jej schizofrenii, jej choroby…”.

Nakład z 2008 roku rozszedł się. Do recenzji dostałem już dodruk, tegoroczne wydanie drugie skorygowane. „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach” przyniosła Eugeniuszowi Tkaczyszynowi–Dyckiemu Nagrodę Literacką Gdynia 2008 oraz Nike, tytuł książki roku 2009.