27 maj

Andrzej Muszyński: Dziennik północny (fragmenty)

Dzień 1

No tak, znów nie ma światła. Dobrze, że już leżę. Łóżko jest szerokie i twarde. Zwijam dłonią w kulkę tiule szorstkiej moskitiery i nie spuszczam wzroku z żarówki. Gaśnie, zanika, ale nagle zaczyna nerwowo pulsować, rośnie, po czym znów przygasa. Mówili, że będzie światło, to czekam. Przecież jeżdżę tu, żeby wprawiać się w czekaniu. Rozpala się, rozdyma i zasklepia. Ta żarówka jest czerwona, ale to jest czerwień dopalającego się żaru, to jest nieme prychanie w nadziei na życie, które nie może się już zdarzyć. Rozbudza się, bezsilnie gorączkuje i zasypia. Jeszcze chce, a nie będzie. To jest miniaturowe słońce w fazie czerwonego olbrzyma, bezbolesny model zapaści świata trzy metry nad moją głową. Takimi rzeczami zajmuję się 23 marca 2012 roku w jednostce wojskowej w Putao u podnóży Himalajów Birmańskich.

Przyleciałem dziś samolotem z Yangonu. Lot trwał cztery godziny, z dwoma postojami, w Mandalay i Mytkyinie. Nad Mandalay ziemia o świcie nie chciała wydalić z siebie ani jednej barwy, w blasku wschodzącego słońca zamiast płonąć wpadała w bladą sepię, aż w końcu w samą czerń i biel, bo przecież tak jest najprościej. Samolot był mały, leciało nim kameralne grono spoconych i milczących Birmańczyków. Z tłustej, ciężkiej drzemki budził mnie tylko głośniejszy szelest gazety. Potem Mytkyina – ciężkie niebo w stanie nieznośnego zawieszenia, tak jest od tygodni: powinno lać, ale nie wiadomo kiedy. Wyszedłem na płytę lotniska. Parę kilometrów stąd partyzantka KLI strzelała się z rządowymi. Nic nie słyszałem. Pracownik lotniska w żółtej kamizelce i ciemnych okularach stał nieruchomo. Dźwięk silnika uderzał w najniższe tony i czułem na plecach żar rozgrzanych turbin. Budynek lotniska – piaskowy i zmurszały – przypominał duszny dworzec dla niewidzialnych w podróży donikąd. Nawet nie wiało.

Wylądowaliśmy w Putao, na najmniejszym lotnisku, jakie widziałem w życiu. Za ogrodzeniem płyty człapały gęsi i kury. Pod wysoką bramą stał zbity tłum: ludzie trzymali się nad głową za pionowe pręty. Spojrzałem w niebo: przybrało odcień, który nie pozwala określić, czy jest bezchmurne czy podszyte jednolitą braną naturalnego smogu. Celnicy w pierwszej sali chodzili w klapkach. Nie wyjmowali z ust przyklejonych do warg papierosów. Zażądali paszportu i moich pozwoleń. We, mój rządowy opiekun, wyjął ze skórzanej torby ryzę śliskiego, wiotkiego papieru – dziesiątki kopii tego samego dokumentu z moimi danymi i podpisami ważnych ludzi. Kazali nam wyjść. Drewniane drzwi otworzyły się i znalazłem się w stojącej przed budynkiem ciżbie. Na ubitej ziemi leżały zaschnięte gówna. Tyczkowaci, lekko pochyleni mężczyźni w longyi stali nieruchomo ze skrzyżowanymi na plecach rękami, kobiety bawiły dzieci albo łuskały słonecznik. W takich zawsze chwilach zakładam, że może się już nic nie wydarzyć, a koniec świata może po prostu polegać na zastyganiu form. Czekaliśmy na bagaże, które wjechały na pylący majdan na dwóch piszczących wózkach i zostały pozostawione na pastwę obecnych. Zza mgławego nieba wzeszło słońce i dokładnie w tej chwili tłum rzucił się z okrzykami na swoje worki, toboły i powiązane bambusowymi sznurkami połyskliwe, kraciaste torby z poliestru. Zniknęli w jednej chwili, jakby zapadli się pod ziemię, i widziałem jak słońce natychmiast wypełnia przestrzeń, z której pierzchły cienie.

A więc Putao. Wsadzili mnie do tuk-tuka i zabrali do jednostki wojskowej. Jako obcokrajowiec tylko tam mogę spać. Byłem w tym kraju tyle razy, że nie zdziwiłbym się gdyby dla lepszej kontroli po prostu kazali mi spać w więzieniu. Cztery godziny drogi stąd Aung San SuuKyi mówiła do ludzi o zwycięstwie demokracji. Jechaliśmy koło trzydziestki. Nie widziałem gór, choć byłem już pewny, że gdzieś są – powietrze nasyciło się chłodem i dolinną, mchową wilgocią. Mijaliśmy świetliste, zielone pola, na których pracowali ludzie. Tak jest jeszcze prawie na całym świecie – pochylone, przygarbione sylwetki, głowa między skibami, spalone lędźwie wystające spod brudnych podkoszulków, i powolne prostowanie się, podparcie jedną ręką żeber, drugą zasłonięcie oczu przed słońcem, pobieżne spojrzenie – kto jedzie – i znów piętno doczesności: kołyski z pleców, mozół profanicznego rytuału, mrówcza, naprzemienna fatyga rąk.

Paski mokrych pól na horyzoncie dawały blask fatamorgany i ginęły w srebrzącej się zawiesinie niskich chmur. Tak też może wyglądać koniec świata: płasko jak stół, trochę festyniarskich błysków w oddali i fertig. Jechaliśmy długą prostą alejką wzdłuż pola golfowego dla armii. Widziałem w oddali te patyczkowate, ludzkie figurki w ciemnozielonych uniformach. Mnie wydawało się, że znajduję argumenty na obalenie teorii Kopernika, a oni grali w golfa. Parę godzin jazdy samochodem stąd ich koledzy na zmianie nawalali od zmierzchu do brzasku z moździerzy do chłopców z KLI. Wiem, bo mi opowiadali.

W jednostce zostałem sam. Po chwili ktoś zapukał do drzwi. Młody chłopak miał żylaste ręce i łydki. Mimo że ubrany był w longyi i podkoszulek, musiał być żołnierzem. Próba wypowiedzenia słowa po angielsku sprawiała mu ból. Stał coraz niżej na nogach, ale to też nie pomagało. Jego włosy przypominały opaloną na ogniu szczotę. Pachniał wodą i szarym mydłem. Wiedziałem, że nie zrobi mi krzywdy. W końcu wydukał: „water”, i położył butelkę na stole. Chwilę na mnie patrzał tym birmańskim uniżonym wzrokiem. Wyglądał jak żywy element w teorii przeznaczenia. Wyszedł, zatrzasnął drzwi.

No tak, znowu nie ma światła. W kablach nie ma wystarczającego napięcia. Tak jest w całym mieście, prowincjonalnym wyrzucie na sumieniu państwa, które nie stać na więcej niż ledwie tlące się, lewe żarówki z Chin. Odpaliłem świeczki. Chwilę leżałem na mojej pryczy i poszedłem do kibla. Wyglądał jak zmierzch inżynierii. Rozpad związku przyczynowo-skutkowego: naciskasz spust, coś ma się wydarzyć, ale nigdy do tego nie dojdzie. To, na co lubię patrzeć: ostentacyjny rokosz zużytej maszynerii, dekadencja gwintów, wszechobecny spleen dziurawej armatury. Pociągnąłem za spłuczkę i usłyszałem łomot wody, który z biegiem czasu wcale nie zmniejszał natężenia. Dziś, żeby zaspokoić swoje wizualne fanaberie, muszę sobie wyobrazić hipotetyczny ciąg dalszy: jak stoję bezsilny z dwoma świecami w rękach i czuję zapach przerzedzonych wodą szczyn, które wspinają się szybko po kostkach moich stóp. W końcu ciecz sięga mi do pasa, świece szybko wypalają się i ten obraz całkiem mnie już satysfakcjonuje. Niestety w rzeczywistości szybko wybiegłem na zewnątrz w rozległą ciemność. Dojrzałem w niej zmarszczkę: pionową kreskę, przez którą ciekło gęste światło. Podbiegłem, przystawiłem uszy do drzwi. Zapukałem. Uchyliłem drzwi, zajrzałem do środka. Faceci w środku robili to co robią armie Południa na fajrancie: mruczeli, chrapali, palili szlugi albo popijali miejscowe whisky zmieszane z ciepłą, przegotowaną wodą. Wygniecione materace, lśniące ciała, wypukła, blada gała ekranu telewizora i zwietrzały smród męskich ciał. Przystawiłem pionowo palec do ust, ściszyli telewizor. Usłyszeli huk kaskady w mojej łazience. Wybiegli.

No tak, najwięcej mam do powiedzenia o Putao i w zasadzie cały dziennik mógłby się na nim kończyć. Bo Putao to ostatni fort ludzkiej dominacji w tej części świata – za miastem wyrastają już tylko zapomniane przez świat, obleczone mokrą wstęgą boru Himalaje Birmańskie – a przecież przyrodę z jej konsekwencją i determinacją dobry pisarz powinien opisać najwyżej jednym zdaniem. Mógłbym bez końca pisać o Putao, bo właśnie w tym miejscu spotkały się moje trzy obsesje: pogranicze, ciemność i swąd rozkładu.

Poprosiłem mojego nowego kolegę z jednostki, żeby zawiózł mnie na swoim motorku do centrum miasteczka. Kwatera jest kawałek za miastem, koło dwóch kilometrów. Sunęliśmy wzdłuż pomalowanych na biało, wysokich krawężników. Droga mleczna układała się równolegle do prowadzącej do centrum przecinki. Byliśmy dwa tysiące kilometrów na północ od rozpalonego Yangonu i to był już inny kraj: zanim wzszedł księżyc, ziemia wystygła. Każdy lot samolotem jest zbyt krótki, by przechytrzyć nową rzeczywistość – drżałem z zimna, skuliłem się, by schować się za jego wąskimi plecami. Zapłaciłem mu 1000 kyatów, miał wrócić za godzinę po mnie i drugą część wypłaty. W Putao są jedynie dwie knajpy – na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic, naprzeciw siebie. Zamówiłem wędzoną rybę, bo nic innego nie było. Za mną siedziała grupa mężczyzn: pili wódkę. Wszyscy w kurtkach i wełnianych czapkach. Nie stać ich na piwo, które przywozi się tu drogą lotniczą z dolnej Birmy i butelka warta jest tyle, co dorodny kogut. Gdy przyjdzie monsun ceny stają dęba, bo samoloty rzadko wtedy lądują. Właścicielka była gruba i jowialna. Na ścianie wisiało lustro i skóra tygrysa. Mam dziwną słabość do miejsc w pasie rozżarzonego Południa, w których trzeba nakładać na siebie zimowe ciuchy.

O 21 ucichają generatory i Putao przestaje istnieć. Można popijać w ciemności Myanmar Beer i zastanawiać się, czy właśnie tak to wszystko wyglądało nocą, zanim gdzieś pomiędzy Tygrysem i Eufratem parę klanów narwanych chłopów nie zapragnęło rewolucji i życia w miejskim stadzie. Łyk piwa i rzut okiem za siebie: kubistyczna geometria pogrążonych w półistnieniu przedmiotów i chirurgiczne operacje światłem księżyca na uśpionej materii, by do brzasku tliła się nadzieja, że wszystko co widoczne za dnia nie jest genialną sztuczką praw fizyki, obłędną fantasmagorią, namacalną, nieznośną iluzją.

O tej porze, po drugiej stronie jezdni dwie, starsze kobiety rozstawiają swoje małe kramy na kółkach. Dwa stoły, a na nich korzenie na wszystkie choroby, wysuszone, pokruszone czili, wypieczone w domu chrupki, napoje. Na każdym z nich stoi na kancie świece, które odmierzają czas pracy: gdy gasną, kobiety odchodzą. Nie zdążyłem wtedy do nich podejść, obiecałem sobie, że zrobię to po powrocie z gór. Gdy wróciłem – po miesiącu – już ich nie było.