Andrzej Mularczyk: Rozpłynąć się, zniknąć
Kiedy śmierć zaczyna swoją opowieść, nie można jej nie wysłuchać – tak Dagmara napisała w jednym ze swych ostatnich wierszy. Pamiętała ten wiersz i znała jej ostatnie życzenie, by pomogli jej rozpłynąć się, zniknąć jak znikają przegnane wiatrem chmury na niebie.
Wszyscy, którzy się tu zebrali, wiedzieli, że mają spełnić jej ostatnią wolę: po kremacji spotkać się w jej mieszkaniu, jak spotykali się, kiedy podając jaśminową herbatę czytała im swoje wiersze, ale tym razem wychodząc każdy miał zabrać ze sobą choćby jeden z tych rekwizytów, które ją dotąd na co dzień otaczały. Tego właśnie chciała: by ostatecznie rozpadła się ta scenografia, w której przeżyła tyle lat.
Przedsionek wieczności przypominał dworzec: cementowe ściany, skrzeczące głośniki, echo kroków i kaszlu obecnych i to wiszące w powietrzu oczekiwanie na godzinę odjazdu. Uniosły się lamentem zgrzytliwie brzmiące organy, trumna drgnęła i zaczęła powoli odjeżdżać, aż znikła za zasłoną, a wtedy jeden z tych, którzy dotąd otaczali Dagmarę za życia, zaczął czytać jej wiersz, że jak płynąć, to przez głębiny, jak iść, to szukać nienazwanych ulic, jak żyć, to rozdawać siebie, nie czekając na wydanie reszty i nie zważać na to, że bycie szlachetnym nie przynosi ulgi, bo odpocząć można wreszcie tam, gdzie to co było spotyka się z tym, co nigdy już nie będzie…
Trumna odjechała, zasłona przestała się kołysać i wtedy dotarło do niej, że nadchodzi chwila spełnienia ostatniej woli Dagmary. Ma się znaleźć z tymi wszystkimi, z którymi spotykała się przy jaśminowej herbacie w mieszkanku na Starym Mieście i wynieść z niego to, co sobie wybierze. Nie chce niczego, ale wie, że nie sprzeniewierzy się temu życzeniu. A jeśli to samo wybierze ktoś inny? Jak będą patrzyli na siebie, wynosząc po schodach fotel, lampę czy akwarelę z Notre Dame?
Niby nic się nie zmieniło w tym małym mieszkaniu, a jednak bez ciepła uśmiechu siwowłosej Dagmary to już nie było to samo miejsce. Stali w grupach przy oknie, pod ścianami, rozmawiając półgłosem albo milcząc,a nieśmiała wnuczka zduszonym głosem proponowała jaśminową herbatę.
Stary gobelin nad tapczanem, sekretarzyk na chwiejnych, rachitycznych nóżkach, Simmlerowskie krzesło, srebrny kałamarz, patschworkowe poduszki, maszyna do pisania marki Remington, oprawione japońskie szkice roślin, delikatne jak ślady ptasich nóg na ścieżce, lampa z matowym kielichem w kształcie kwiatu, kolekcja filiżanek tak cienkich, że przeświecało przez nie słońce, zegar z okresu księstwa warszawskiego, którego wskazówki zatrzymały się za dwadzieścia czwarta – to wszystko było do wzięcia, miało być stąd wyniesione, żeby to, czego dotykała, na co patrzyła, wśród czego żyła, odeszło wraz z nią i by w ten sposób mogła rozpłynąć się, zniknąć z tego miejsca, bo jak pisała Dagmara, to co było wczoraj nie jest wcale pewne, czy w ogóle było…
Prześwietliła teraz wszystkie wspólnie spędzone dni i godziny, przypomniała sobie wszystkie podróże, o których Dagmara jej opowiadała, ale i te, które dopiero zamierzały obie odbyć, ale które już stały się treścią jej wierszy. Zawsze pisała o tym, co ją zachwyca lub przeraża, ale ostatnio coraz mniej było tych zachwytów, coraz mniej omawiania miejsc, gdzie się jeszcze nie było a coraz więcej zadumy nad jednym suchym liściem, przyniesionym z parku. Kiedyś powiedziała, że dopiero teraz rozumie swoją matkę, która kazała się przenieść z łóżka na wymoszczony słomą wóz, który miał ją powieźć drogą od dworu na cmentarz, bo chciała zapamiętać niebo nad głową, pod którym przyjdzie jej odbyć swą ostatnią podróż. Szkoda – mówiła Dagmara – że nie doczekam czasu, kiedy na ekranie będzie można wyświetlić sobie chwile z przeszłości i zobaczyć ten moment, kiedy rozminęliśmy się ze swoim przeznaczeniem. Ona wie, że Dagmara miała na myśli tego mężczyznę, którego się wyrzekła. Nigdy nie użyła jego imienia. Istniał jako nienazwana katastrofa. Tkwił w niej jak cierń. A przecież sama się go wyrzekła, sama zdecydowała, że ich losy się nie przetną. W każdym z wierszy był obraz świata, jaki by chciała jemu ofiarować. Jego nieobecność stała się dla niej wszechobecnością. Nigdy o nim nie mówiła inaczej jak „ktoś”. Ktoś by to zrozumiał, ktoś by to odczytał, ktoś by też chciał być tam, gdzie jej się podobały te cienie gotyckich krużganków, gdzie gasiła pragnienie wodą ze strumienia, gdzie jej cień opierał się o piramidy…
Zebrani w tym małym mieszkanku ludzie nie bardzo wiedzieli, jak się odnaleźć. Skupieni w grupach mówili szeptem, kiwali głowami, jakby wciąż nie mogli uwierzyć, że poetki też oszukują, bo umierając, zaprzeczają nadziei, o której pisały. Wszyscy byli onieśmieleni tym, czego od nich oczekiwano: że ogołocą te ściany, zabiorą ze sobą to, co dotąd otaczało Dagmarę. Nieśmiała wnuczka w czarnej sukience wskazywała fotel, poduszki, obrazki i zachęcała: „Proszę coś wybrać. Proszę to zrobić dla niej”.
Czuło się, jak powietrze gęstnieje od szeptów. Ktoś usiadł na siemmlerowskim krześle, jakby w ten sposób anektując ten mebel, ktoś niezdarnie zdjął ze ściany japoński szkic, zostawiając bliznę jaśniejszej plamy na seledynowej ścianie, ktoś już trzymał niepewnie w obu dłoniach zegarek, którego wskazówki zatrzymały się, pokazując godzinę za dwadzieścia czwarta. Wysoki, chudy malarz stukał bezmyślnie w klawisze starej maszyny do pisania.
Za grubym szkłem stały w kredensie filiżanki. Sięgnęła po tę niebieską, w której Dagmara zawsze podawała jej herbatę. Sprawdziła spód filiżanki. Był na nim wykonany cyrlicą napis: „ Iz Kuźniecka”. Wnuczka Dagmary nalała jej jaśminowej herbaty. Wydobyła z szuflady zawiązaną na tasiemkę teczkę i powiedziała: „To były odrzucone przez nią teksty, notatki, zapiski. Może pani to weźmie?”. Otworzyła teczkę i pomyślała, że trzyma w ręku coś, co znała dotąd tylko Dagmara. Wszystkie swoje odrzucone teksty nazywała „ściętą trawą z ogrodów rozpaczy.” Odstawiła filiżankę, zajrzała do teczki. Na pożółkłych kartkach widniały pokreślone teksty wierszy, skazanych przez Dagmarę na nieistnienie. Teraz mogły należeć tylko do niej. Nikt ich przecież nie znał. Stała się świadkiem wszystkich klęsk Dagmary, zapisanych w odrzuconych przez nią wierszach. Dagmara nigdy jej tego nie pokazała, a przecież tylko jej zwierzała się ze wszystkich marzeń i snów, tylko jej powiedziała o tym mężczyźnie, którego się wyrzekła. – „To było zwykłe tchórzostwo. Wolałam, by pozostał kimś nietkniętym spełnieniem. Rozpaczliwie bałam się pospolitości. Ostatnia romantyczka XXI-ego wieku, co?”. Potem całe życie jej poezja była rozmową z tym kimś, z kim się rozminęła. W każdym jej wierszu był zatrzymany w ruchu obraz świata, jakby to jemu zdawała sprawę z tego, gdzie była, gdzie jest i gdzie jeszcze chce być. „Te wiersze – powiedziała kiedyś – są zamiast listu, na który on czekał a którego nigdy nie wysłałam, bo bałam się powiedzieć „tak!””.
Spojrzała na datę ostatniego pomazanego wiersza: był sprzed pół roku. Długo uczyła się umierać. „Patrz – mówiła do niej, drąc pocztówki – wczoraj pożegnałam się z Wenecją, do której chciałam pojechać w zimie, dziś z Kazimierzem nad Wisłą. Zegnam się z wszystkimi miejscami, w których już nie będę”.
Z pomiędzy pomazanych kartek wysunęła się koperta. Z wierzchu był adres, wypisany atramentem, który z biegiem czasu stał się już rudy jak rdza. Znaczek był sprzed ponad trzydziestu lat.
Obejrzała się, czy nikt nie widzi, jak chowa list do torebki. Związała tasiemki teczki, schowała do torebki filiżankę z napisem „Iz Kuźniecka” i ostatnim spojrzeniem obrzuciła te ściany, których już nigdy nie zobaczy.
Już w bramie wiedziała, że zrobi to. Kupi na poczcie znaczek, nalepi go na ten stary z kobietą i mężczyzną, unoszącymi czerwony sztandar, i wrzuci do skrzynki. Nie wie, czy ten adres jest aktualny, nie wie nawet, czy ten ktoś jeszcze żyje, ale przecież rozbitek na bezludnej wyspie też wrzuca do morza butelką z listem. Może dotrze do tego kogoś? A wtedy niech ten ktoś dowie się, że pewien list, na który kiedyś ten ktoś czekał, choć przez tyle lat niewysłany, szedł wciąż do niego.
Chyba Dagmara nie będzie do niej miała żalu, że nie pozwoliła jej tak do końca rozpłynąć się, zniknąć…