15 lip

Aleksandra Tetera: Cała Jaskra…

Mariusz Sieniewicz, Miasto szklanych słoni, Wydawnictwo Znak

„Każdy dzień, każdy tydzień i miesiąc rozpoczynają te same słowa: za siedmioma lasami, za siedmioma jeziorami było sobie Miasto Szklanych Słoni”.
To metaforyczne i mistyczne miejsce odkrywa przed nami na kartach swojej najnowszej (przy)powieści Mariusz Sieniewicz. W jego pseudofantastycznej krainie aż roi się od znaków i symboli, z których bodaj największym jest sam SŁOŃ. I podobnie jak w „Rebelii”, poprzedniej książce tego pisarza, tak i tutaj króluje fascynacja starością i pociąg do minionych epok. Między wierszami czają się duchy literackiej tradycji: Żeromski, Kesey, Orwell, Huxley, Witkacy…
Ale są to postaci jedynie domniemane, dosłownym przewodnikiem po Mieście… jest Jan, z zawodu okulista. W „Mieście Szklanych Słoni” gra podwójną rolę: lekarza i pacjenta. Swoją relację zdaje nam także z perspektywy trzeciej osoby, z dystansu obserwuje samego siebie. Śledząc losy Jana, i my odczuwamy ten rozszczep (nie)świadomości. Nie mamy pewności, czy jesteśmy czytelnikami, autorami lub co gorsza – bohaterami tej prozy. Jedno jest pewne – nasze życie toczy się w zakładzie dla obłąkanych lub raczej w szpitalnej melinie, gdzie pije się na umór i wali głową w mur. Atmosfera nieuleczalnej służby zdrowia, niewysłuchane modły pielęgniarek i położnych. Cesarstwo ginekologiczne i widziadło okulistyczne. Sesje medyczne, seanse spirytystyczne, wywoływanie naszego narodowego, komunistycznego ducha – Gomułki.
Sieniewicz w gorzkiej pigułce aplikuje skompresowaną lekcję historii, leksykon przygód Polski i Polaków na przestrzeni kilku ostatnich dziesięcioleci. Jego „szklane słonie”, niczym „szklane domy“ stają się mitem, utopią o dresiarzach recytujących poezję. A wszystko to zapisane w formie pamiętnika, który w zależności od pory może być na przemian: dziennikiem i nocnikiem.
Po wieloletnich rządach starego nieporządku nastają czasy nowego nieładu. Przeterminowana retrorzeczywistość zostaje zastąpiona przez „Nowy wspaniały świat”, obdarty z metafor, pozbawiony wyobraźni, którą Sieniewicz okrył imieniem „Tęczowej Wieloródki”. Wszystko stało się jasne, dosłowne, oczywiste i jednostronne, światem zaczęła rządzić Jaskra. Źle nam się poszczęściło, zachodnia część kontynentu postanowiła wziąć nas pod swoje skrzydła. Jak mamy odnaleźć swoje dawne miejsce na Ziemi? Przecież cała planeta została zmieniona nie do poznania, wyremontowana, poddana liftingowi, jakby ktoś wstrzyknął w nią betonowy botox. Tęsknimy i wyczekujemy, aż nastanie dzień, w którym wszystkie upadłe huty zaczną na nowo rodzić szkło…
Stoimy w Wielkim Rozkroku między lewą i prawą stroną tego samego medalu. Dostajemy rozbieżnego zeza, rozszczepu narodowej rogówki, co i rusz spoglądając to w przeszłość, to w przyszłość. Nasz świat, nasz kraj, nasze Miasto… staje się błazeńskim kryminałem, w którym próbujemy rozwikłać zagadkę istnienia.
„Od wieków wszyscy czytają z gwiazd, ale kto pisze gwiazdami i na ilu kartkach kosmosu? To jest pytanie! Z Ziemi widać ledwie jedną stronicę. Jedną stronicę odbijającą się w szklanych kulach wróżek, zaczytaną na śmierć oczami astrologów. To tylko fragment historii, która gdzie indziej ma swój początek i gdzie indziej się kończy”.