Agata Tuszyńska: Oskarżona: Wiera Gran
Rozmawiamy przez tydzień na wycieraczce. Białe stołki. Niewygoda. Drobna kamienna kostka na podłodze, malowane olejno, mdłe lamperie.
Przejściowe miejsce. Jesteśmy na progu zaufania. W przedsionku znajomości.
A potem któregoś dnia zapukałam, jak dotąd, a ona uchyliła drzwi. Nieśmiało, przepraszająco, ale stanowczo zagarnęła mnie do środka. Bokiem, przez wąski korytarz weszłam do pokoju, którego rysy trudno było określić. Zniecierpliwiona wskazała jakieś krzesło. Niewiele pamiętam poza ciemnością i nieruchomym, ciężkim powietrzem.
— Kurz. Nie dusi się pani?
— Zawarłam z kurzem układ. Ja go nie ruszam, on mi nie szkodzi. Ma litość. On ma. Moi wrogowie są niewyczerpani. Słuchałam ostatnio audycji radiowej o Stasi. To o moim życiu. Odkąd zostałam trupem, wszyscy mnie kochają, jak Arafata.
Porusza się ostrożnie, nawigując pomiędzy sprzętami, stosami pudeł i gazet. Jakieś pół metra od łóżka do stołu, od krzesła do lodówki, nieco dalej wydeptaną ścieżką wśród kolumn papierów (wycinki, recenzje, maszynopisy…), ku korytarzowi zatkanemu walizkami, ubraniami, zasuszonymi roślinami, stertami zbędnych lub niezbędnych rekwizytów. Pomieszczenie wielkości średniego bunkra w getcie (kiedy to się skończy, przeliczanie na kryjówki, cenę przeżycia, okup szmalcowników), gdyby go opróżnić, ukryłoby się tu kilka osób. Książki zstępują z półek, napierają, mrowią się w ciężkiej zawiesinie stojącego powietrza.
Trudno mi wysiedzieć tu kilka godzin. Ona nie opuszcza tej kryjówki od miesięcy. Od lat, jeśli wierzyć jej schorowanemu poczuciu czasu i rzeczywistości.
Nad stołem lampa, klosz jak kwiat z przeźroczystych płatków izraelskiego drzewa. Łamliwe, jakby pergaminowe skrawki, mają fakturę muszli. Monety papieskie — monnaie de la pape, tak chyba się nazywały, tak chciała je pamiętać, kiedy taszczyła je z pustyni, przez lotnisko Ben Guriona na paryskie Orly. Zakochała się w nich, łatwo się zakochiwała we wszystkim, co nie pachniało człowiekiem. Gałązki mozolnie układała w koronę. Lampa znaczyła światło. Widocznie niegdyś nie węszyła w nim niebezpieczeństwa.
Dziś zawsze ciemno, zasunięte okiennice.
Jak to możliwe, że osoba, która spędziła pół życia na scenie, nie włącza w mieszkaniu światła? Dobrowolnie żyje w mroku.
— To przez nich, to oni. Przez to, że założyli mi tę instalacje — musiałam zlikwidować wszystkie światła. Nastała ciemność, do której musiałam się przyzwyczaić. Ich światło ma inną moc. Specjalne — do podsłuchu i filmowania. Nie można siedzieć stale pod światłem filmowych aparatów. Czy pani to rozumie?
Pamiętam obraz dyndającej lampy, w przeciągu otwartych nagle okien, po jej śmierci. Papieska moneta? Nikogo nie opłacisz. Zajrzałam do wnętrza w poszukiwaniu kamer. Nie było.
— Nie chodzi o panią! Pani jest narzędziem. Uchem i piórem, przedłużeniem mojej ręki i oczu, księgową mojej przeszłości. Nie podoba się pani ta rola, widzę po tym grymasie twarzy. Ale nie mamy czasu. Nie mamy wyboru. Albo pani mnie ma, na moich warunkach, albo ma pani milczenie.
(…)
— Znajoma psycholog w Ameryce zapytała mnie kiedyś: Co ty czujesz, jak wracasz ze sceny do garderoby i nikt na ciebie nie czeka. Pierwszy raz ktoś wyczuł, zrozumiał, że tu może być wykopany grób. Dziura, w którą wpadam, kiedy zamykam drzwi. Większość ludzi ma kogoś, z kim dzieli los, ma lustro w drugiej parze oczu. Taką rolę spełniała dawniej moja mama. Ale jej nie ma. Już od lat jej nie ma. Zostaję sama. Zdejmuję sukienkę, zmywam makijaż. Zrzucam boa. Drętwieje na fotelu. Po fajerwerkach braw i bisów — cisza — jest dojmująca. Już nie odbijam się w lustrach zachwyconych oczu… Przestaję istnieć. Brutalna różnica. Góra i dół. Spadam z wysokości euforii. Boli. Boję się zejść ze sceny, bo wiem, co mnie czeka.
— Spełnione życie? Nie wiem, co to znaczy. Miałam masę radości. Umiałam je ocenić. Jestem pokorna w stosunku do losu. Dziękuję. Nie wiem, komu, bo w nic nie wierzę, ale dziękuję. Podobno byłam ładna, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero teraz, kiedy czytam dawne recenzje, zwracam na to uwagę. Powtarza się: „piękna, piękna”. Czy jestem inteligentna, czy nie? Trochę się orientowałam, że chyba nie jestem głupia.
— Co było w pani życiu najważniejsze?
— Mama. Zawsze. Wszystko robiłam, żeby jej nie zranić. Wiem, że stale się bała, że ktoś mnie skrzywdzi. Że wykorzysta jej dziecko. Była mądra i nie mówiła mi tego, ale wiem, że umierała ze strachu. Nie pamiętam już, przy jakiej okazji przysięgłam jej, że nigdy nie zmienię wiary. Ona była wierząca. Nawet to tolerowałam. Ze wzruszeniem patrzyłam, jak zapalała w piątek świece, otulała rękami, i modliła się po cichutku. Obraz jej postaci z pochylonymi ramionami i dłońmi złożonymi nad ogniem zostanie we mnie na zawsze. Dawniej się buntowałam, krzyczałam na nią, złościłam się. Żydzi, język, religia! Dopiero teraz budzi to we mnie tkliwość. Dotrzymałam obietnicy, choć nie ma we mnie żadnej wiary. Teraz to analizuję. Smutno analizuję. Oni wszystko widzą. I wszystko filmują.
— Czy pani chce czekoladkę?
— Chcę. Zniknęły okulary. Bez okularów nie da się czytać. Ja dostałam kompletnego rozstroju — szepcze. — Ja mu zagrożę, że spalił mi oczy.
Szeptem cały czas.
— Co tam pani znalazła?
Wyciąga rękę. Całuje to coś.
— Pensetka. To świetne do skubania brewek. Mam też cały zbiór kamieni z Izraela. Mogłabym je podarować jakiemuś cmentarzowi żydowskiemu, na nagrobki.