Adrian Sinkowski: Znaki ukryte pod śniegiem
Krzysztof Bąk, Znaki wodne, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2007
Zanim o tomiku Krzysztofa Bąka, słów kilka o debiutowaniu. Słyszałem od znajomej, jak czwórkę biorących udział w projekcie skierowanym do młodych autorów, Fijałkowskiego, Ważnego, Szychowiak i Zająca, zapytano o najważniejszy debiut. Pytanie bez mała trudne, ale zostało przede wszystkim niejasno postawione. Najważniejszy debiut, czyli ten, który istotny okazał się w oderwaniu od następnych książek autora, a może ten, choć oczywiście nie musiał, autor wspominał będzie z rzadka i niechętnie, w tajemnicy wykupując pozostały nakład – nim przypomną sobie o nim krytycy – a mimo tego udowodnił kolejnymi publikacjami, że jest, cokolwiek to może znaczyć, poetą wyjątkowym? Dobrym? Ktoś z czasem napisze, że wybitnym? Zatem od razu wyjaśnię: „Znakom wodnym” Krzysztofa Bąka chciałbym się przyjrzeć z obydwu pozycji, jakie zajmuje debiutant po ogłoszeniu książki. Tyle wstępu.
Krzysztof Bąk jest niewątpliwie gawędziarzem, poetą, który opowiada (i lubi opowiadać) historie, a wiele spośród nich jest niezłych, niemało interesujących, prawie wszystkie to ciekawa próba odnalezienia języka. Miejsca, które poeta odwiedza, dawno już zostały przetarte, a okrycia, jakich dokonuje, nie są bynajmniej celem podróży: „więcej słów, nim przymarzną / do języka, bada się zębem jak złote monety”. Poeta bada, przygląda się im z bliska, a więc również zakłada, że mogą być fałszywe. Ponadto słowa przymarzają do języka, wcale nie pytając, czy sobie tego życzył. Lektura „Znaków wodnych” jest zatem jak wywołanie znanego obrazu, w którym zmieniono postać, tło, jakiś detal. I tak, wierszom Bąka blisko jest poprzez opisy mrozu, zamkniętych przestrzeni, takich jak korytarz czy pokój, śniegu, a niekiedy także wody lub brzegu, do podobnej strategii Dariusza Sośnickiego z wczesnych książek, trochę już mniej do Julii Fiedorczuk z „Listopada nad Narwią”, najbardziej jednak do Marcina Świetlickiego, gdy autor „Znaków wodnych” pisze „twój kraj prawie utknął pod śniegiem, lecz jest pełen powietrza”, a także „gdybym zostawił tam list, wywołałbym pożar, / ogień szedłby w tę stronę po błocie i liściach”. Nazwiska przywołanych poetów służą tu oczywiście jako znaki rozpoznawcze (znaki wodne?) pewnej konwencji, która i Bąkowi nie byłaby, jak sądzę, całkiem obca.
Dużo miejsca autor poświęca zimie, przez którą przebija słońce czy nawet światło idące zza okna, gdy ulica przyjęła pierwszego przechodnia, a potem nieoczekiwanie dla wszystkich „śnieg rozpuścił okolicę i widać jej nagie / ciało”. Środek zimy, jest lśniąco i krystalicznie. Jakieś wyludnione miejsce, w środku metropolii, zapadające powoli w sen pod śnieżną kopułą, skąd wyłonią się nagle znaki, które zima skrzętnie zamroziła. Znaki, byśmy wiedzieli, gdzie wrócić. Do mieszkania, skąd wyprowadza się podmiot liryczny? A może zaprowadzą gdzieś dalej, do mieszkania, które będziemy wkrótce wynajmować, dzieląc pokój z zapachem, który zostawili poprzedni lokatorzy? Pomyśl, słyszy podmiot liryczny, ile razy kochano się tutaj. Ale sprawa nie jest wcale oczywista: „czujesz się w tym domu jak w prześcieradle, w którym / wczoraj zmarł ktoś obcy”, poza tym „mówi się, że zima przyjdzie / na krótko, ale miasteczko może tego nie przetrwać”. Nie dość zatem, że śmierć czyha w pobliżu, i wprawdzie przez blisko tydzień „styczeń bawi się słońcem jak dziecko prezentem”, kurtkę rozpinamy na przystanku, jesteśmy mniej uważni, szalik zostaje w szafie, to owy stan może trwać zaledwie chwilę: „zima rodzi się w gardle”, a „wiatr odpowiada na każdy odsłonięty fragment / ciała”.
nie ma wątpliwości, że teraz będziemy mówić
tylko o zimie. dzisiaj było naprawdę zimno,
jazda autobusem to tylko odroczenie, a tam,
na przystanku już szykował się podmuch
specjalnie dla mnie.
Ostatni krzew, żywiący się grudniowym światłem, obumiera. Nie jest nawet powiedziane, że wrócimy tam, gdzie mieliśmy: „człowiek z miotłą zrobi / miejsce dla śniegu, ostatecznie zatrze ślady”. Wszak znaki wodne bywają zawodne. Pokazują różne drogi zależnie od miejsca, skąd na nie patrzymy: „płyta nazywa się real gone. / piszę o tym, by nie pisać, co / jeszcze można tak nazwać”. Gdzie zatem upatrywać schronienia? W czym szukać stałego oparcia? To chyba jasne. Należy szukać tam, gdzie jest, choćby tymczasowe, ale jednakowe dla wszystkich, ciepło. Z czasem także słońce: „więc zima to ostatnia scena tego roku / a zdjęcia będą wymagały sztucznych / świateł”. Wokół „wszystko jest blade, udające światło. dzień opędza / się od nas”, ale wkrótce ulegnie to zmianie, przyjdzie odwilż, jednak zima, która odchodzi, zabierze ze sobą coś, co dotąd skrywała, a zostawiając wyłącznie zniszczenia, puste terytorium: „teraz jest więcej światła, lecz to co nam rozjaśnia, / musimy wypełnić sami”. Gdzieś jednak musiały przetrwać „historie ocalone od śniegu”. Karaluchy zabite gazetą, gdy chwilę wcześniej chleb ląduje na desce, czy pamięć o wyprawie do Szwecji podczas wakacji? Owszem, jest tylko jedno ale:
puste Tygelsjö, jak wszystkie miasteczka najechane
przez lipiec, poddane bez walki. (…)
dzieci nie wychodzą poza park, starcy oblewają się wodą,
wszystko tworzy opowieść zbyt łatwą do zapomnienia.
więc wychodzę z parku, jak pierwsze dziecko z obtartym
kolanem, jak pierwszy, co się opamiętał i szuka ręcznika.
wszystkie zdjęcia zostają w parku. żadne nie wychodzi.
Nie wychodzi, a więc jest niewyraźne albo, co nie wyklucza złego kadrowania, pozostaje tam, gdzie było, podczas gdy podmiot liryczny wraca… Już chciałem zaryzykować twierdzenie, że wraca do siebie. Jest to zresztą opowieść łatwa do zapomnienia. A oto opis kolejny, „pierwsza piosenka w radiu mówiąca o powrocie. / ostatnie piwo”, jedyne, co podmiot ma naprawdę na własność, to piach między palcami czy słońce, które przecież należy do podmiotu tak samo, jak do wszystkich, którzy je widzieli – „przekraczające granicę za mostem łączącym / kraje”.
trzy razy powiedziałeś: chmura wyglądająca
jak noc. i już było jasne. namiot przenieśliśmy
przez ogrodzenie, prosto w rozgrzaną wydmę.
szwedzki napis kazał nam spierdalać, ale zrobił
to łagodnie. powtórzony w trzech miejscach,
przez pośpiech nie nauczony na pamięć,
złamany rozkaz został za nami.
Udany debiut, co najmniej próby, a niektóre dość daleko idące? A może po prostu najlepszy poetycki debiut minionego roku? O niektóre strofy czy zdania byłem zwyczajnie zazdrosny. Ktoś słusznie zauważy, że to zaledwie strofy, czasem szczególnie udaje się autorowi jeden wers, który ratuje już mniej błyskotliwą całość. Przykładów jest wiele: „wsiadają, potem patrzą się na mnie / ze środka jak z wystawy objazdowego / sklepu, z cenami zupełnie nie po drodze” albo „na ławce, od teraz, przysuwa się do nas jesień, / szuka kontaktu, powoli, jak dziecko w nowej / szkole”. Komuś to nie wystarcza? Proszę następne: „nawet nie mogę sprawić, żebyś zmieniła zdanie // w dotyk” albo „po kilku dniach śnieg zszedł nam z oczu / i rozmowy znów mogą zmienić kolor”. Czy ręce nie składają się same do braw? Dla mnie wystarczy. Brawo! Tak trzymać.