15 cze

Adrian Sinkowski: Na rogatkach poznania

Dariusz Sośnicki, Folia na wietrze, Biuro Literackie, Wrocław 2007

Dariusz Sośnicki pisał ostatni tomik „Skandynawskie lato”, mając w dorobku trzy książki poetyckie. Tomik ów czytałem – inaczej niż mam w zwyczaju – trzy, może cztery razy i wciąż czuję, że nie dość dużo, że dalej pozostaje zagadką, której rozwiązanie nie jest ani oczywiste, ani rozstrzygnięte na zawsze. Na kartach zbioru, gdzie sąsiadowały z powodzeniem wiersze powściągliwe i pełne ironii, długie i rymowane obok krótkich, niemal pojedynczych wersów, nietrudno było dostrzec motywy właściwe poznańskiemu poecie (pościel, autobus, czajnik), co stanowi, zaskakujący skądinąd, porządek książki. A sprawdza się również na poziomie wiersza, gdzie pełni funkcję – jako rekwizyt – porządku czysto formalnego, pomaga więc w pisaniu tak, jak pomagają strofa, wers lub zdanie. Co tu dużo mówić: Sośnicki dał się poznać od najlepszej strony. Dlatego wieść o tym, że nakładem Biura Literackiego wznowione zostaną tomy „Marlewo” (1994) i „Ikarus” (1998) pod wspólnym tytułem „Folia na wietrze”, szczerze mnie ucieszyła. Ukazanie się książki doskonale komentuje cytat z „Piosenki miłosnej”: „świat raz odmierzony domaga się innej miary, / by mógł ruszyć z miejsca. Ruszamy?” – autor tomiku mruga w naszą stronę porozumiewawczo.
Tytułowa folia nie kojarzy się z niczym trwałym. Sam nawet autor, gdy oferta handlarza leży „na strzępach gazet i folii”, niezbyt się nią przejmuje. Ani gdy wywożone są śmieci: „poszedł dziś transport resztek w worku z folii”. Nie inaczej mają się sprawy z twórczością Sośnickiego, istniejącą gdzieś na obrzeżach i poza głównym obiegiem. Ale tytuł nowego zbioru autora „Symetrii” ma niewątpliwie ukryte znaczenie, co tylko wzmocnione jest faktem, że mówimy o jego dwóch pierwszych książkach. Wprawdzie z folii korzystamy sekundę, niosąc zakupy, ozdabiając prezenty, ale folia, zapomniana, wyrzucona do śmieci lub pozostawiona, żeby zajął się nią wiatr, odporna jest na działanie czasu. Z pewnością nas też przeżyje.
Za sprawą „Folii na wietrze” widać dokładnie, jak subtelne, a czasem zaskakujące bywały nawiązania do innych poetów jako adresatów sonetu, poetyckiego listu, nawet żartu. Sośnicki pisał o nich w trzeciej osobie, czasem była to niewielka wzmianka, kiedy indziej polemika z konkretnym utworem lub ujęcie całej książki. Zdarza się również, że na ślad autora, który pozostaje nie wymieniony z imienia ani nazwiska, natrafiamy poprzez stylizację, aluzję. Cóż chciał osiągnąć autor „Symetrii”, kiedy dialogował z Rafałem Wojaczkiem, autorem debiutanckiego „Sezonu”, z którego twórczość Sośnickiego bezsprzecznie wyrasta? A kiedy sięgał po autorytet Marii Cwietajewej, choć tutaj – gdyby posłużyć się fragmentem „Ptasiej piosenki” – o gnieździe nie mogło być mowy? Nie twierdzę wcale, że owe nawiązania były pozbawione ironii.

Teraz czytam wiersze Cwietajewej.

Czyja to wina, że nic w nich
nie mogę znaleźć? Cwietajewej?
Moja? Czy może twoja,
właścicielko magnetofonu,
z którym jadam kolację i sypiam?”

Albo:

„Tu jestem jakby w samym sobie:
śmierdzi – ale kto się dowie? (…)
Jest pleśń – ale jest bezpiecznie,
ciasno – ale ja się mieszczę. (…)
Jest grzyb – ale nie ma głodu.”

Możemy być co najwyżej zdziwieni, że ów sonet, gdzie wyraźne jest znaczenie pleśni i głód, wspomniany nieświeży zapach, gdzie poczucie bycia niewymiarowym, które kojarzy się niemal natychmiast z „Martwym sezonem” i, pochodzącym z tomu „Inna bajka”, wierszem „Pewna komoda, czyli”, nie wyszedł spod ręki Wojaczka. Na tym oczywiście nie koniec, oto znajdziemy w „Sezonie” takie wersy: „nigdy / nie otwieraj okna / w czterech ścianach / wiatr nie wieje (…) Nie pisz listów do siebie / kto to widział / pisać listy do zmarłych”. Student filozofii z Poznania, młodziutki Sośnicki, niczym uczeń w klasie podnosi rękę i odpowiada.

trzeba wreszcie wstać: zauważyć list,
dobrze już oswojony z szafą (…)
wywietrzyć pokój i wybrać z doniczek kamienie
sadzone tam w dzieciństwie –
teraz urosnę naprawdę.

Nie jest naturalnie tajemnicą, że Sośnicki urósł, zapowiedź tego czytamy w zakończeniu utworu, który cytowałem powyżej: „skończył się święty szał, / zaczyna się święta praca”. To „urosnę naprawdę”, które Wojaczek nazwał pisaniem do zmarłych, Sośnicki uznał za szansę – można powiedzieć – na dorośnięcie, dokładne wybranie kamieni, które czyniły jego pisarstwo zarówno ciężkim, ale i cudzym. Mocną deklarację słychać jest w strofie kończącej „Sonet spod własnej dłoni”: „Mnie nie wolno być nieostrożnym, / ja mam żonę, dziecko i talent”.
Wierszami Sośnickiego nie powoduje – rzekłbym – intuicja metafizyczna, choć takowa wyraźnie jest w nich obecna. Przykład: „Jak zejść po schodach / starszy o niepodjęty świergot dzwonka, / o kartkę, którą zostawiam w drzwiach”. Utwór ten wyrasta ze świata klatki schodowej. Jacek Gutorow zapewne rozwinąłby zdanie do zamkniętego świata klatki schodowej, a słowo „klatka”, kiedy indziej słoik, akwarium, czyli przestrzenie o bardzo konkretnie wyznaczonym i ograniczonym terytorium, jest wyjątkowo znamienne. Niemniej czuć jest tę drugą, iście metafizyczną rzeczywistość, która pozostaje za drzwiami. Podmiot liryczny wychyla się niekiedy z zamknięcia: wybiega myślą w „tamtą” stronę (zastanawiał się przecież, co czeka nań po otwarciu drzwi) a czasem po prostu patrzy („Patrzę na nich chwilę, w końcu muszę wyjść”), podejmuje nawet próby sforsowania granicy (włada kartkę między drzwi). Ale bezskutecznie. Najciekawsze, że nie robi tego wyłącznie z ciekawości, raczej ze smutnego obowiązku, by znaleźć miejsca wspólne, by uczynić świat bardziej znośnym, choć ten, będąc dotąd niepojęty, takim z pewnością zostanie.
Miejsc granicznych, gdzie dają się odszukać zostawione kartki, tych prób wychylenia w „tamtą” stronę jest oczywiście bardzo wiele. Jak osad z wiersza otwierającego tomik porasta ścianki czajnika, tak obce, pochodzące skądinąd życie porasta „nasze życie w wierszu”, w pawilonie kierowców zdejmuje firany z okien, rękoma gospodarza odlicza pieniądze na wódkę. I chociaż „jest ciemno / i sami się prawie nie widzimy”, to „muszą się nas domyślać”. Wspólne są doświadczenia początków wiosny, widoku resztek śniegu zepchniętego do kanałów, w które owocuje Marlewo zza szyb ikarusa, z kimś bowiem „Patrzymy przez okno” lub „wciągamy ręczniki na maszt sznura w kuchni”.
Najbardziej znamienny okazać się może fakt, iż wszystkie próby komunikacyjne, wyrażające się w chodzeniu, patrzeniu czy rzadziej mówieniu, albo kończą się fiaskiem, albo zostały w ogóle pominięte. Autorowi powodzenie owych prób nie jest bynajmniej obojętne, są wszakże ponawiane, stale zmienia się ich forma, jednak zaniechanie, przedarcie się na granicę i następnie wycofanie, nie wynika z tchórzostwa. Powiedziałbym raczej – z wyboru. Wyraża się to w przekonaniu, że momenty, którym nie potrafimy przypisać ludzkich intencji (wiele razy podmiot liryczny szuka wspólnego języka z przedmiotami, ptakami, martwą myszą) czy których zwyczajnie nie rozumiemy, takimi – powiada autor – niech pozostaną. Zamiast siłą zmuszać świat do mówienia „zrozumiałym” językiem, lepiej jest zostawić kartkę, czekać, aż ktoś ją znajdzie, a przy odrobinie szczęścia, również odczyta.
Na temat „Folii na wietrze” przekonująco i wyjątkowo trafnie wypowiedział się Łukasz Jarosz. „Zwroty opisujące trudne do przedstawienia rzeczy, napisane gładko, a jednocześnie >>z przytupem<<. Przyjrzyjmy się chociaż na chwilę temu jednemu: >>on – jeszcze z oddechem / korytarza na plecach<< – takie szlachetne wersy zostawiam sobie zawsze na pamiątkę”. No i mam dylemat. Świadom, że wzięcie na pamiątkę wszystkich wersów – za radą Jarosza – które brzmią szlachetnie, a następnie podzielenie się nimi, mogłoby znacznie przekroczyć mój czas antenowy. A zatem, moimi typami będą „Rynna niczym saksofon przeziębionego muzyka / wypluwa stróżki śliny, bańki powietrza i mdłe dźwięki” albo „Wiatr ściąga liść z wycieraczki, okręca i puszcza” albo wreszcie ten, do którego wracam najchętniej: „Wilgotna cela kładzie się na ramionach / i karku. Żadnych zgrzytów, nagłego blasku, ruchu”.