15 paź

Adrian Sinkowski: MIMOWOLNA LEKKOŚĆ BYTU

MLB, „Sofostrofa i inne wiersze”, Wydawnictwo a5, Kraków 2007

Pamiętam audycję radiową z udziałem Marcina Świetlickiego. Było to, zdaje mi się, upalnego miesiąca cztery lata temu. Zapamiętałem z wywiadu tylko tę jedną myśl, którą poeta rzucił swobodnie i bez entuzjazmu, która jednak wydała mi się istotna, zgoła ciekawa, i taką jest z pewnością. Świetlicki mówił: proza jest światłem, poezja natomiast to zaledwie pojedyncze błyski, trwające chwilę, acz znacznie bardziej intensywne od światła, którym jaśnieje proza. Wspominam o tym nieprzypadkowo. W nowym tomiku „Sofostrofa i inne wiersze” MLB (pod pseudonimem od czternastu lat ukrywa się Miłosz Biedrzycki) napisał: „Nie miałem nawet kawałka draski, / żeby w nagłym przypadku rozniecić ogień”. Autor pozostaje tu wielce powściągliwy. Przypadków w książce jest dokładnie czterdzieści jeden. Nie posiadamy wiedzy, aby rozsądzić, ile spośród nich pisanych było nagle, natomiast tym, co nie pozostawia wątpliwości jest podpałka, za jaką służą wiersze MLB: „Suche patyki, ciernie, może stara tektura”. Wrażenie błysku, nagła iskra, a potem „Ciemność / jakby ktoś pstryknął przełącznik”.
Kwestia, którą podniósł Wojciech Bonowicz w krótkiej nocie o książce, nie jest w żadnym przypadku omyłką: „Pozycja MLB w polskiej poezji to właściwie a-pozycja. Zawsze obok czy w bok, z dala od mainstreamu, z dala od jakiegokolwiek streamu (choć nie bez spokrewnień)”. Nieustanne wędrowanie po zasobach polszczyzny, po wysokich i niskich rejestrach, łażenie tam, gdzie nikt nie łazi – twierdzi Bonowicz – pozwala MLB posiąść język, którym żaden inny poeta nie włada. Być może właśnie to uczucie ambiwalencji, trudność rozgryzienia jego twórczości sprawiły, że na temat MLB w Polsce mówi się niedużo. Niewiele też się o nim pisze. Można by równie dobrze zapytać, czy całej współczesnej liryce, wyjąwszy garstkę uprzywilejowanych, nie należy się lepsze traktowanie. Wszystko to zgadza się absolutnie, mówi poeta, i snuje zaraz opowieść o grupie „zbierających się w domu kultury o najbardziej // niechodliwej porze dnia i roku”. Zanim jednak podejmie jakiekolwiek decyzje, nie wyłączając tej o przystąpieniu do grupy, istnieją kwestie do rozważenia, które mają niewiele wspólnego z poezją. Stanąć tam sześćdziesięcioletni, siwy i spały? Albo przeciwnie, wychudzony, z zapadniętym torsem? Wybrać się do klubu „Pussy Cat”, bo napisali, że jest gustownie i czysto? Obym, dochodzi potem do wniosku, „nigdy nie trafił tam, gdzie / według internetu jest brudno i niegustownie”. I tak dalej.

Czy mam myśleć, pragnąć, czuć,
czy też pragnąć przestać czuć,
czuć, że czas pomyśleć: koniec pragnień?

Autor mówi wprost: napisanie tych wierszy sprawiało mi satysfakcję. Humor nie odstępuje MLB ani na krok, a staje się, zwłaszcza gdy mówi o sobie, jeszcze bardziej dowcipny i pełen „wymyślnego” stosunku do świata, jakby wiedział, że ponosi go czasem wyobraźnia, lecz gra warta jest słowa. Pozostaje więc sobą. Pozostaje doszczętnie absurdalny i absurdalnie doszczętny. W imię czego? Takich – dajmy na to – Galasjan, o których poeta mówi, że zamieszkują strupki na liściach (zwanych przykładnie galasami). „Nazwiska to detal. Imiona to dopiero / rezerwaty paproci. Wypustki na spodniej stronie liści”. Galasjanie nawiązują imieniem do ludów, które wymieniono w pismach natchnionych: Kolosan, Efezjan, Galatów, stając się przez to adresatami listu, jaki wyszedł spod dłoni poety. Trwanie Galasjan w stopniu dorównującym temu, które określa istnienie galasów (dobrze, że nie golasów), rzeczywiście zależy od języka, trochę jak Man-Moth w wierszu Elizabeth Bishop, który zawdzięcza życie drukarskiej pomyłce. Należy pamiętać, iż akt wypowiedzi poetyckiej, z którym wprawdzie korespondują dowcip oraz absurd, MLB traktuje całkowicie poważnie, nie pozostając obojętny wobec życia, które opisał: „wszystkie zdarzenia są prawdziwe / i wszystkie mogą później boleć”.
Bolą – z pewnością – ale daleko im do wrażenia, które towarzyszy otwartej ranie. To nawet nie jest ból, który jest stanem odczuwania, by nie powiedzieć, iż jest wprost odwrotnie, iż daje najbardziej o sobie poznać właśnie z chwilą, gdy rzeczywisty ból ustępuje: „Język, w którym nie ma »jest« jest / taki, że go prawie nie ma”. W tym jednym przypadku brak słowa, jak każdy brak, boli. Czy nie powiedział kiedyś Michel Foucault: widzimy rzeczy, ponieważ brakuje nam słów? Nie inaczej odczytuję fragment wiersza „Krótki powiew”: „Dosyć to niespodziewane – kiedy mówisz do mnie / przez telefon i w tej samej chwili owiewa mnie twój zapach. (…) I ładnie zabrzmiałoby, gdybym powiedział, że z każdą chwilą / bardziej czuję twój zapach przez telefon. / Ale to trwa / tylko przez chwilę”.
Istnieją naturalnie liczne sposoby, aby zaradzić temu, co wcześniej określiłem brakiem. Wspomnę opowieść z dzieciństwa, w której śmierć stawała nad głową, a znachor, by uratować chorego, szybko odkręcał łóżko (gwoli sprawiedliwości, chodziło bodaj nie o chorego, lecz chorą dziewczynę, którą znachor, a może zwykły chłopiec, darzył miłością). MLB wybrał strategię odwrotną – wprawdzie próbuje fortelu, przesuwając łóżko, ostatecznie wraca jednak do ustawienia, o którym mówi, że jest najlepsze z możliwych, a które pieczętuje naturalny porządek istnienia:

Musiałem odwrócić łóżko głową w drugą stronę,
żeby się przekonać, o ile lepiej było w pierwszą.

Rezultat działania podmiotu lirycznego jest doprawdy zaskakujący. Ale wszystkie zdarzenia, pamiętajmy, są przecież prawdziwe. „Po latach daje się ustalić proste fakty: / jak kiedy jedliśmy szparagi z tartą bułką / i oblizywaliśmy sobie nawzajem kąciki ust”. I niedługo dalej, w tym samym utworze: „Kiedy wiersz się kończy, czuję zapach manny, / mówi Tomo. Kaszkę mannę, pieluchy z tetry, / gotujące się w ocynkowanym garze, dawno stąd”.
Od czego powinienem był zacząć: publikację tej książki można chyba określać w kategoriach wydarzenia, a okazje ku temu są przynajmniej dwie. Powiadam, ukazanie się nakładem jednej serii, w niedużych odstępach czasu, tytułów Marcina Świetlickiego i MLB dalekie jest od reguły (wcześniej podobna sytuacja miała miejsce, gdy poeci debiutowali, potem w serii Barbarzyńcy i nie, a ostatnio cztery lata temu). Okazja jest tym większa, że publikacji patronuje seria poetycka pod redakcją Ryszarda Krynickiego, choć towarzyszą temu – wypada się przyznać – mieszane uczucia. W przyrodzie, pisał Søren Kierkegaard, występują miejsca o tak osobliwej akustyce, iż osoby stojące najbliżej mówiącego mogą go wcale nie usłyszeć. Możliwe, iż sztuka ta w pełni udała się MLB, głównie z uwagi na fakturę głosu, której poeta używa czasem na kartach „Sofostrofy”, która stanowi dokładne zaprzeczenie formy klasycznej i jest, można by rzec, „nie do powtórzenia w lepszym towarzystwie”. W pierwszym rzędzie powinienem uwzględnić, gdzie – wobec „lepszego towarzystwa” – stoi autor, i co dokładnie rozumiał pod wymienionym pojęciem, lecz nie odważę się podjąć tematu w sposób wyczerpujący. Na powrót czytając wiersze „Równowaga sił” i „Géant”, poczekam do następnej okazji – aż MLB znajdzie kawałek draski, żeby rozniecić ogień.