Posłowie do książki Nikt nie woła
Najpierw było życie – potem pisanie. Najpierw ucieczka ze stalingradzkiego batalionu pracy, żeby dotrzeć do armii Andersa, gdzieś w Uzbekistanie – tak, najpierw to: głód, nędza, upokorzenia. I znowu batalion pracy, ale tym razem dobrowolnie. Żeby przetrwać. To ten batalion w Angrenie pod Taszkientem, który czytelnik poznał, i to ci ludzie ze wspólnego namiotu, występujący w książce pod własnymi nazwiskami: Łaboresznych, Wasiljew, Wołyński, Gilman, Kuszer (w powieści jednak Uszer), Tatar Zinatulin, który naszym namiotem dowodził, i Tatar Fajzijew, dumny, że „siedem klas konsył”; Azerbejdżanin Hadżimuchamedow, w ogromnej futrzanej czapie; Niemcy: Werner, Hahn, Derbent i lejtnant Steinkopf; inżynier Sitnikow, technik Rybak i jego zapłakana żona. Znowu ucieczka (formalnie dezercja, za którą groziła czapa), dotarcie do armii Andersa, dramatyczna komisja – już wiadomo, że ostatnia – kolejne upokorzenie – ale wreszcie jakiś dokument, świadectwo istnienia, i do tego nieoczekiwany dar niebios: mundur, płaszcz, buty, wspaniałe angielskie buty – całkowita odmiana. A potem już Samarkanda, szkoła pedagogiczna, fabryka. I Ona…
Rzecz znamienna – coś, co chyba da się wytłumaczyć od strony psychologicznej: w Samarkandzie nie pisałem o tym, co niedawno przeżyłem – pisałem o Warszawie. Znajomi, dręczeni nostalgią, zapraszali mnie wieczorami na duszone buraki cukrowe, żebym im czytał fragmenty – zdarzało im się i popłakać. Być może, czułem, że nie jestem gotów, by zmierzyć się z wciąż czekającym tematem, że jeszcze muszę dojrzeć, nabrać dystansu. W Lublinie, jesienią 1944 roku, czyli dwa lata później, jakaś próba jednak się zdarzyła. Na odwrocie plakatów hitlerowskich, wzywających Polaków do obrony Europy przed bolszewikami, napisałem opowiadanie pt. Dokument. Bolesny epizod z Jangi-Jula. Zaniosłem rękopis do redakcji „Gazety Lubelskiej”, gdzie wcześniej zamieszczono fragment mojej „warszawskiej” prozy (którą Janusz Minkiewicz natychmiast schlastał, że „napisana tajemniczym szyfrem”). W „Gazecie” Dokument przeczytali, pochwalili i powiedzieli rozsądnie, że to nie jest czas na publikowanie takich opowiadań. Ale poprosili, żebym im rękopis zostawił. Musiał on zrobić chyba wrażenie, skoro w dwa lata później w Łodzi redaktor Grzegorz Jaszuński, wtedy w „Robotniku”, wciąż go miał. Przewiózł go i zachował przez wszystkie wojenne przeprowadzki i ewakuacje, czego nigdy mu nie zapomnę. Dokument włączyłem do mojej debiutanckiej książki Kijów, Taszkient, Berlin, która ukazała się jesienią 1947 roku z podtytułem Dzieje włóczęgi. Włóczęga w niej była, ale nie było batalionu pracy. Ani miłości.
Read More →