11 wrz

Przemysław Pieniążek: Podróż do wnętrza (Ziemi)

Wojciech Kuczok, Poza światłem. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012.

Wojciech Kuczok niewątpliwie może pretendować do tytułu człowieka renesansu. Wszak to prozaik, eseista, scenarzysta i krytyk filmowy, który dodatkowo realizuje etos rasowego obieżyświata: mieszkańca najróżniejszych miast, (nie)przypadkowego turysty i globtrotera, alpinisty oraz grotołaza. Esencję Poza światłem tworzą teksty poświęcone właśnie owej sferze prywatnego życia autora, której oddaje się w chwilach wolnych od podszeptów literackich muz. W tej niewielkiej gabarytowo publikacji, łączącej w sobie elementy reportażu, eseistyki, dzienników podróżnych oraz szeroko pojętej memuarystyki, Wojciech Kuczok nie tylko relacjonuje przebieg licznych wypraw w sposób odbiegający od suchego operowania faktami czy barwną anegdotą. Pisarz równocześnie rekonstruuje bowiem kulturową mapę odwiedzanych przez siebie miejsc, wkomponowując w tok snutej przez siebie narracji okołoliterackie aluzje oraz (krypto)cytaty.

Read More

09 wrz

Marek Ławrynowicz: Poeta wśród cieni

Jerzy Górzański, Festyn. Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2012.

Jerzy Górzański, nadając swojemu tomowi tytuł Festyn, wprowadził czytelnika w błąd. Festyn – rozumiany tu (co podkreśla okładka) jako diabelsko-dionizyjskie święto pełne gwaru, krzykliwych iluzjonistów, oszustów, podejrzanych linoskoczków, czyli wszelkiego rodzaju kiczu i tandety – nie jest ulubionym miejscem autora. Poeta musi przyznać, że we współczesnym świecie festyn staje się wszechogarniający i wszechabsorbujący. Człowiek dzisiejszy postrzega życie jako nieustanny festyn, zasypia przy pokazach sztucznych ogni, a budzi go skrzyp karuzeli. Wydaje się, że nic już poza festynem nie istnieje, ale to złudzenie, wystarczy wyjść poza obszar mrugających martwo kolorowych żarówek, odejść na tyle daleko, by ucichła zachrypła muzyka głośników, by odnaleźć zwykły świat, dość rzadko zaludniony (wszyscy poszli na festyn), ale za to prawdziwy. W nowym tomie poetyckim Górzański tak naprawdę opowiada nam o tym, co istnieje poza festynem.

Read More

09 wrz

Maciej Krzemiński: Realizm i aksjologia

Rafał Wojasiński, Stara. Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2012.

„Każde społeczeństwo tworzy pewien idealny model człowieka i od tego wzoru zależy obraz starości, i jej niska lub wysoka wartość”, pisał Georges Minois w fundamentalnym dziele Historia starości. Realizacja literacka wizerunków ludzi starych najczęściej odzwierciedla kondycję moralną danej społeczności, jest także artystycznym zapisem samowiedzy człowieka o jednym z najtrudniejszych okresów jego życia, za którym stoi już tylko śmierć.

Rafał Wojasiński jest autorem prozy, która w przekonujący sposób wyraża tęsknotę za transcendencją ewokowaną prostymi, codziennymi ludzkimi sprawami. Jego ostatnia książka, Stara, tekst gatunkowo trudny do zdefiniowania (mini powieść, nowela, opowiadanie) jest ciekawą propozycją, reinterpretującą motywy świętych prostaczków. Bohater utworu to starszy człowiek, który nie umie ani pisać, ani czytać, poprzestaje na „małym”, najbardziej lubi przebywać w swoim barakowozie, podziwia także swoją żonę – tytułową Starą. Podziwia ją, chociaż ona nim pogardza i w brutalny sposób zarządza jego życiem. Zdawać by się mogło, że ten typ relacji oparty w pewnym sensie na przemocy jest niezrozumiałym dysonansem, ale w całościowym ujęciu prezentowanej przez Wojtasińskiego postaci doskonale się tłumaczy. Prostota, szczególnego rodzaju naiwność bohatera pozwala mu widzieć więcej, daje możliwość nieustannego obcowania z Bogiem.

Read More

09 wrz

Marta Brzezińska: Kuferek poety

Tadeusz Różewicz, To i owo. Biuro Literackie, Wrocław 2012.

To i owo to rodzaj kuferka lub szufladki z różnościami. Trochę tutaj ironii, trochę humoru, garść gorzkich obserwacji, urocze pralinki parodii, rysunki, zdjęcia i zapiski poety, różne okruchy i okruszki. Ten zbiór nie jest jednak jakimś niespodziewanym, spontanicznym żartem, to Różewicz taki jak zawsze, choć może nieco w innym kostiumie, a może należałoby powiedzieć – płaszczu. Poetycka swada nie stoi tu w sprzeczności ze skłonnością do dziecięcej wręcz zabawy, a siła słowa, rażąca jak zwykle, zawiera w sobie jednocześnie oznaki wahania, których się nie wstydzi.

W tym kuferku Tadeusza Różewicza obok nocnych zapisków obserwacyjno-słuchowych, rękopiśmiennych zapisków poetyckich, dedykacji, regularnych wierszy i rysunków, leży też pióro Poety, który może pozwolić sobie i pozwala na coraz większy dystans, do ludzi i do świata, do siebie samego. Profesjonalizm zawodowca to pióro i styl autora, reflektującego swoją pozycję wobec człowieczeństwa własnego, odczuwanego i opisywanego – staje się samo przedmiotem opisu, wyrażenia, tak jak opowieść o pisaniu i poezja. Read More

07 wrz

Józef Hen: Historia pewnej powieści

Posłowie do książki Nikt nie woła 

Najpierw było życie – potem pisanie. Najpierw ucieczka ze stalingradzkiego batalionu pracy, żeby dotrzeć do armii Andersa, gdzieś w Uzbekistanie – tak, najpierw to: głód, nędza, upokorzenia. I znowu batalion pracy, ale tym razem dobrowolnie. Żeby przetrwać. To ten batalion w Angrenie pod Taszkientem, który czytelnik poznał, i to ci ludzie ze wspólnego namiotu, występujący w książce pod własnymi nazwiskami: Łaboresznych, Wasiljew, Wołyński, Gilman, Kuszer (w powieści jednak Uszer), Tatar Zinatulin, który naszym namiotem dowodził, i Tatar Fajzijew, dumny, że „siedem klas konsył”; Azerbejdżanin Hadżimuchamedow, w ogromnej futrzanej czapie; Niemcy: Werner, Hahn, Derbent i lejtnant Steinkopf; inżynier Sitnikow, technik Rybak i jego zapłakana żona. Znowu ucieczka (formalnie dezercja, za którą groziła czapa), dotarcie do armii Andersa, dramatyczna komisja – już wiadomo, że ostatnia – kolejne upokorzenie – ale wreszcie jakiś dokument, świadectwo istnienia, i do tego nieoczekiwany dar niebios: mundur, płaszcz, buty, wspaniałe angielskie buty – całkowita odmiana. A potem już Samarkanda, szkoła pedagogiczna, fabryka. I Ona…

Rzecz znamienna – coś, co chyba da się wytłumaczyć od strony psychologicznej: w Samarkandzie nie pisałem o tym, co niedawno przeżyłem – pisałem o Warszawie. Znajomi, dręczeni nostalgią, zapraszali mnie wieczorami na duszone buraki cukrowe, żebym im czytał fragmenty – zdarzało im się i popłakać. Być może, czułem, że nie jestem gotów, by zmierzyć się z wciąż czekającym tematem, że jeszcze muszę dojrzeć, nabrać dystansu. W Lublinie, jesienią 1944 roku, czyli dwa lata później, jakaś próba jednak się zdarzyła. Na odwrocie plakatów hitlerowskich, wzywających Polaków do obrony Europy przed bolszewikami, napisałem opowiadanie pt. Dokument. Bolesny epizod z Jangi-Jula. Zaniosłem rękopis do redakcji „Gazety Lubelskiej”, gdzie wcześniej zamieszczono fragment mojej „warszawskiej” prozy (którą Janusz Minkiewicz natychmiast schlastał, że „napisana tajemniczym szyfrem”). W „Gazecie” Dokument przeczytali, pochwalili i powiedzieli rozsądnie, że to nie jest czas na publikowanie takich opowiadań. Ale poprosili, żebym im rękopis zostawił. Musiał on zrobić chyba wrażenie, skoro w dwa lata później w Łodzi redaktor Grzegorz Jaszuński, wtedy w „Robotniku”, wciąż go miał. Przewiózł go i zachował przez wszystkie wojenne przeprowadzki i ewakuacje, czego nigdy mu nie zapomnę. Dokument włączyłem do mojej debiutanckiej książki Kijów, Taszkient, Berlin, która ukazała się jesienią 1947 roku z podtytułem Dzieje włóczęgi. Włóczęga w niej była, ale nie było batalionu pracy. Ani miłości.

Read More

07 wrz

Robert Rutkowski: Zrosty

Tatusiu, czy to prawda, że jak ludzie umierają,
to zakopuje się ich w ziemi?

Córeczko, umarłych chowamy
w sobie.

Jesteśmy ich domem
o fundamentach tak głębokich,
jak sięga pamięć.

To dlatego czasem czujesz się nieswojo,

ale nic bardziej Twojego,
bo nikt nie jest nikogo.

I dlatego w tej właśnie chwili,
kiedy po raz pierwszy w życiu pytasz o śmierć,
masz o sobie do powiedzenia
więcej
niż myślisz.

2011

07 wrz

Marcin Sas: Poza wszystkim, czyli spacer życia

Poza tym, że nie śpię i nie bardzo wiem dokąd można pójść o 5 rano – niewiele wiem.
Na razie wychodzę i wchodzę do pokoju: kuchnia, łazienka – łazienka i powrót do pokoju. Trasa obmyślona precyzyjnie, tak jak dokładne jest przekonanie, że należy być cicho w swoim wymyśle.
Wcale nie jest tak, jak proponuje rozkład dnia, rozkład ciała. O wszystko trzeba się starać.
Przez moment udaje mi się myśleć, że wierzę w to, tak jak uwierzyłem (będąc dzieckiem), że oczami można ściągać pioruny do mieszkania… Teraz wierzę we wszystko, o czym pomyślę i to jest moja przewaga.
Jeszcze nie wiem nad kim lub nad czym, ale cieszy jak każde inne zwycięstwo.

Przebieram między godzinami, jak owocami na jakimś bazarze… To straszne, że trzeba się spieszyć.
Poza tym, że jest rano i wymyślam podróż, spacer życia, niewiele się dzieje. Powoli ustalam trasę.
Coraz dokładniej, i coraz więcej o niej wiem.
Z drugiej strony coraz szybciej wykruszam się w tej drodze, a to dlatego że… chodzę jak obłąkany! Podobno tak się poruszam! Podobno… Ale przecież właśnie tego chciałem – mieszkać daleko, a być blisko, więc unoszę do góry głowę i z dumą będę chodził jak obłąkany… Ech, gdyby wszystko tak dobrze szło…

Wychodzę zatem na ten mój spacer życia, na spotkanie z jakąś ciekawą perspektywą i przepalającymi kroki myślami, że nikt z nas nie jest nowy, wszystko w jakimś sensie to kopiowanie starych obrazów.
Wszystko, co najważniejsze, dzieje się w rzeczywistości, ale to chyba nie wystarczy, czasem nie, tak jak składane przysięgi czy obietnice, a dlatego że wszystko można sfałszować, myślę czasem, że fikcja jest ciekawsza.
Moim celem od zawsze był rynek, pusty plac wypełniony kamiennymi spojrzeniami okien…
Kiedy już jestem na samym środku – okazuję się być poza wszystkim.