Był rok, wszystko jedno który, na pewno kolejny, charakteryzujący się jak to wtedy, minimalnymi zmianami na górze i stałym niedostatkiem mięsa na dole. W naszym mieście z okazji kolejnych świąt wybito wszystkie cielęta i kozy, niedziele pochłonęły drób.
Pociągiem relacji Łódź — Bydgoszcz jechałem do matki na coś, co dopiero po latach nazwano weekendem. Stacja Czerniewice, stamtąd spacerem niespełna pięć kilometrów do rodzinnego K., w plecaku smukła butelka cierpkiego rieslinga. W domu serdeczność i natychmiast niezmienny problem: co zjemy na niedzielny obiad. Moje propozycje dotyczące placków ziemniaczanych, „ślepego śledzia” (śledź bez śledzia), „dziada” (nazwa mówi za siebie), podrażniły na tyle ambicje matki, że udała się z tym problemem do ojczyma, siedzącego pod bzem w towarzystwie opędzającego się od ptaków wuja, zwanego od czasów powojennych Suchą Rączką. Tato zaciągnął się sportem, głęboko aż do pięt, zawył kaszlem, i po długim namyśle, gdy charczenie osiągnęło kres, powiedział coś, co wprawiło wszystkich domowników w osłupienie. Read More →