Marta Brzezińska: Jak to na monterce ładnie
Mirosław Gabryś, Zwłoki monterów idą w miasto. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.
Mirosław Gabryś to nie jest nowy Pilch ani stary Lowry. To jest chłopak urodzony w latach siedemdziesiątych, który w końcu wychodzi na swoje. Roczniki siedemdziesiąte, subiektywnie rzecz biorąc i odcinając się od sporów o generacje, są zupełnie wyjątkowe, a chłopak z bogatym życiorysem (poeta, duch niespokojny, imający się różnych zajęć) musi w końcu wyjść na jaw. Taki zatem robi myk i z uporem, a jednocześnie niby mimochodem, przemyca się, przeciska, żeby wyjść na pisarza. I wychodzi. Tylko trochę jakby po staremu, po znanemu próbuje sobie tę grzędę pisarską umościć, eksperymentując ze stylem pijacko-gawędziarskim. Czy to źle? Może i nie. Czy to bawi? Raczej tak. I to tak jak może ubawić pijacka gadka, na której dnie – jak uczy doświadczenie lektury – zawsze kryje się widmo tragizmu ludzkiej egzystencji w kolorze zgniłym tudzież butelkowym, pustka i samotność nie do zniesienia, strach przed życiem, poczucie straty, nieutulone pragnienie buntu i z samych trzewi wywiedziona potrzeba artykulacji dręczących emocji oraz lęków (niepotrzebne skreślić).