Polska wciąż nas męczy. Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Krzysztof Masłoń
Wśród licznych pana książek „Rozmowy polskie latem roku 1983” wciąż pozostają pozycją wyjątkową. Na pewno dlatego, że jest to rzecz współczesna, że tej swojej opowieści nie umieścił pan w przeszłości, choćby i nieodległej, jak „Kinderszenen”. Ale „Rozmowy…” roztaczają też przedziwny urok; powiedziałbym, że to najbardziej urocza książka z całej polskiej literatury wydanej w podziemiu. A powstała w trudnym czasie, bo — przypomnę — pisana była półtora roku po wprowadzeniu stanu wojennego.
Pisałem ją przez dwa miesiące, w lipcu i sierpniu 1983 roku nad Wigrami. Ostatnie kilka fragmentów dopisałem we wrześniu czy w październiku w Warszawie. Tam, nad Wigrami, siedziałem przy oknie z widokiem na jezioro, przy zbitym z desek, nieco kulawym stole, i trochę patrzyłem na żaglówki z czerwonymi i żółtymi żaglami, a trochę pisałem w blokach z makulatury — taką nazwę miał papier, który komuna udostępniała wtedy tak zwanej ludności. Pisało mi się rozkosznie — żadna z moich książek nie sprawiła mi takiej przyjemności. Bawił mnie dystans, który stwarzałem między bohaterami mojej książki a przechodzącymi pod oknem letnikami z Gawrychrudy; dystans między Ewą i Wawrzkiem a Panią Mareczkową i Małym Mareczkiem. Ale największą przyjemność sprawiało mi to, że znalazłem jakiś sposób na moje życie. Bardzo mnie wtedy, w stanie wojennym, męczyło to, że jestem nieprzydatny. Inni walczyli z komunistami, siedzieli w więzieniach, a ja, pisarz wtedy koło pięćdziesiątki, jak mogłem przydać się Polsce, która właśnie się obudziła i zrzucała z siebie to plugastwo — komunistyczną tyranię? Czułem, że mam do spełnienia jakiś obowiązek, że nie powinienem tylko przyglądać się temu, co się dzieje. I wtedy, nad Wigrami, zrozumiałem, że mam zrobić właśnie to, co potrafię zrobić — mam napisać książkę, która będzie opowieścią o ostatnich dniach tyranii. Wyszło trochę inaczej, no ale zawsze takie rzeczy wychodzą trochę inaczej, niż się je zamierza. Read More