20 lip

Z pięciu minut wielki zamęt. Z wizytą u Krzysztofa Niewrzędy. Rozmawia Dorota Hoffmann

Nie spotkam się z Krzysztofem Niewrzędą gdzieś na mieście, jak to jest w zwyczaju w Berlinie. Nie widzimy się w kafejce, klubie ani też knajpie na rogu – odwiedzam autora w jego domu w dzielnicy Pankow, gdyż po operacji nogi lekarze polecili mu kilkutygodniowy bezruch.
Ze stacji Schönhauser Allee mam zaledwie dwa przystanki metrem. Kiedy „dwójka” nadjeżdża, wsiadam do najbliższego wagonu. Według rozkładu jazdy podróż powinna trwać pięć minut – pamięć podsuwa mi te historyczne pięć minut Niewrzędy, które przyniósł mu rok 2000 wraz z programem Polen 2000. W zbiorze esejów Czas przeprowadzki wspominał ten czas: Read More

20 lip

Piotr Wojciechowski: Czas zatrzymany trybu domyślnego

Kiedy mówi się o taternikach, alpinistach, himalaistach, nie ma pojęcia „niespodziewanej śmierci”. Śmierć jest częścią tego procederu, niewiadomą w równaniu, milczącym towarzyszem drogi. Wie się, że w każdej chwili może wtrącić do rozmowy to jedno, co ma do powiedzenia – „już, teraz”. Chodzenie po górach i jaskiniach obdarzyło mnie wieloma przyjaciółmi, bez nich byłbym kim innym, gdzie indziej. Wielu przyjaciół zaniosło swoją młodość na przełęcze w chmurach.
To czterdzieści lat temu. Lipiec 1972, upalne rano. Siedzieliśmy w kawiarni wytwórni filmowej na Chełmskiej, był tam i Staszek Latałło i Agnieszka Holland. Wszyscy byliśmy w ekipie filmowej Zanussiego, kręcącej Iluminację. Podszedł do naszego stolika operator Edek Kłosiński. Read More

20 lip

Ryszard Lenc: Po spektaklu

Pamięci Jacka T.
Aleksandria, w 1933 roku
Przyszedł pierwszy. Zawsze zjawia się przed innymi, zawsze jest tam, gdzie ma być, długo przed wyznaczoną godziną. Na lekcje − gdy jeszcze pracował w szkole (Wysoka Rada wyrzuciła go z dnia na dzień za „rozwiązłość i niemoralność”) − wchodził do klas, zanim jeszcze pedel zaczynał machać ciężkim, pamiętającym chyba czasy budowy Kanału, mosiężnym dzwonkiem. Woźny przebiegał korytarze, tupiąc buciorami i pokrzykując na rozwrzeszczane falangi młodych hypaspistài, a on sterczał przy tablicy i mapach wojen Aleksandra, czekając cierpliwie na swoich pięknych, niesfornych efebów. („Wykształcenie to dobro, którego nic nie jest wstanie nas pozbawić” − powtarzał im często, mimo że nie bardzo wierzył w skuteczność takich pouczeń.) Ta jego męcząca nadgorliwość – przed otwarciem giełdy (gdzie potem zarabiał na życie) sterczał zawsze godzinę w holu, czekając na gong otwierający sesję. Przed każdą próbą w teatrze siedział w kącie pod sceną, odmierzając minuty do przyjścia kolegów i reżysera i licząc tłuste faraonowe mrówki maszerujące monotonnie tam i z powrotem. Read More

20 lip

Marek Ławrynowicz: Rusek

Jakoś tak na wiosnę tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego do Daniluka przyjechał jego brat Jan, który już w czasie wojny odbił się od rodziny, pojechał na wschodnią Ukrainę, do Doniecka, gdzie pracował w kopalni. Na front nie poszedł, bo miał krzywą nogę, którą złamał w dzieciństwie, a potem jakiś domorosły chirurg ze wschodniej Galicji źle mu ją złożył do kupy. Na co dzień krzywa noga w niczym nie przeszkadzała Jankowi Danilukowi, tyle że nazywali go kuternogą, a gdy się upił, ściągało go w prawo, co znacznie utrudniało powrót do domu. W Doniecku Jan przeobraził się w Iwana, Wanię, Waniuszę, zależnie od okoliczności. Był lubiany i mile widziany podczas wszelkich uroczystości towarzyskich, bo od dzieciństwa grał na akordeonie – harmoszce, jak sam mówił, i z biegiem czasu doszedł do dużej w tym względzie biegłości, miał ogromny repertuar i każdemu mógł zagrać to, co sobie zamarzył. Miał też Wania Daniluk pewną przypadłość, którą irytował kolegów z kopalni. Gdy się napił, przechwalał się Polską. Nie twierdził wcale, że Polska jest większa, bogatsza, czy lepiej uzbrojona od Związku Radzieckiego. Nie o to szło. Gdy ktoś mu się nie spodobał, Wania mówił do niego tak: Read More

20 lip

Gdybym miał młotek. Z Mirosławem Tomaszewskim, autorem powieści Marynarka, rozmawia Krystyna Chwin

Zanim zostałeś pisarzem, jako inżynier byłeś autorem kilku patentów z zakresu budowy maszyn. Dzisiaj rozmawiamy o twojej nowej powieści Marynarka. Na okładce książki jest ciemna postać w tle, kogo przedstawia ta fotografia?
Nie wiem, to propozycja grafika. Poprzednia wersja wyglądała nieco inaczej. Dlatego chciałbym na początku naszej rozmowy zapowiedzieć przywrócenie pierwotnej wersji okładki, łącząc jednocześnie literaturę z moim poprzednim zawodem [wyjmuje z teczki młotek].

To nie jest młotek przez ciebie opatentowany?
Młotek nigdy nie został opatentowany, podobnie jak wybijak rymarski i podkładka, którą przyniosłem. Użyjemy tych narzędzi w finale dramatu, jakim jest także każda rozmowa.

Mam nadzieję, że nie potraktujesz naszej rozmowy jako dialogu kolejnego odcinka któregoś z seriali… Do jakich pisałeś?
Chciałem podstępnie uniknąć tego pytania (śmiech), bo to nie jest główny nurt mojej działalności. Zwykle, gdy pytano mnie o to, gdzie pracuję, mówiłem „w usługach dla ludności”, bo taką funkcję spełniają seriale. Byłem jednym z kilku scenarzystów, rozpisujących odcinki przygotowane przez głównego scenarzystę. Najdłużej pracowałem w Pierwszej miłości, około czterech lat. Napisałem tam około 160 odcinków. Dla Galerii 9 odcinków. Był jeszcze epizod w gatunku zwanym doc-soup, ale zrezygnowałem z tej pracy po pierwszym odcinku. To haniebny format, nad którego rozpanoszeniem się w telewizjach ubolewam. Grają w nim amatorzy. Piszący dla seriali powinni uważać. To zajęcie może na zawsze zarazić estetyką sformatowaną na masowego widza. Gdy zaczynałem tam pisać, byłem już „zaszczepiony”. Miałem na koncie dwie powieści i kilka sztuk. Sporo się jednak w pracy serialowej nauczyłem. Współpraca ze scenarzystami, a szczególnie z Dominikiem Gąsiorowskim, była pouczająca. Nieocenionym doświadczeniem była także możliwość usłyszenia z telewizora swojego dialogu w wykonaniu aktorów i sprawdzenia czy suspens się udał. Read More

20 lip

Jerzy Górzański: Zawsze będzie inaczej

Od dawna – „bez względu na ciężkie stosunki pieniężne”, jak mawiał Witkacy – chciałem napisać w niniejszej rubryce o Karolu Darwinie. Ktoś mógłby zapytać: dlaczego właśnie o Darwinie, a nie, dajmy na to, o kimś takim jak Maksymilian Robespierre. Na jego grobie widnieje napis: „Przechodniu, nie płacz nad moją śmiercią. Gdybym żył, to byłbyś martwy”. Ten przywódca Rewolucji Francuskiej (jeden z wielu) był w istocie tyranem, ulubieńcem ludu paryskiego. Wysłał na szafot przeciwników politycznych i arystokratów w takich ilościach, że do dziś się nie doliczono, ile głów ścięła gilotyna. Zresztą w 1794 roku sam padł ofiarą „rewolucyjnych ideałów” i „kichnął w trociny” (bo tak mawiano o straceńcach). Czyli Robespierre odpada – chociaż nie chciałem o nim napisać, to jednak napisałem.  Taka logika. Read More

20 lip

Janusz Drzewucki: Utwór na cztery ręce

W ostatnich latach Tadeusz Różewicz niemal nie kończył swoich wierszy. Zatrzymywał je w rękopisie, w stanie „fragmentu” – zgodnie ze swoją poetyką wypowiedzianą w tytule zbioru z roku 1996 Zawsze fragment. Te, które uznał jednak za skończone, drukował w czasopismach, do jakich miał zaufanie, w „Odrze”, „Toposie” i „Twórczości”.
Bywało, że podczas spotkań wyjmował nagle z szuflady nowy wiersz, dawał mi go do przeczytania, po czym niemal natychmiast chował rękopis w tej samej szufladzie. Wiele z tych utworów nie ukazało się drukiem do dzisiaj, między innymi przejmujący wiersz powstały natychmiast po śmierci ks. Jana Twardowskiego, poety. Pan Tadeusz pokazał  mi go w swoim pokoju w domu pracy twórczej w Konstancinie, dokąd od lat zjeżdżał z Wrocławia mniej więcej dwa razy do roku, wiosną i jesienią. Gdy go potem przepytywałem, kiedy wreszcie da ten wiersz do publikacji, kiedy go ogłosi, nieodmiennie odpowiadał, że jeszcze nie teraz, bo wiersz ciągle nie tyle nieskończony, co niegotowy do druku. Read More