Skoro Władze Uniwersytetu umożliwiły mi twórcze (tu autor nawiązuje do faktu zatrudnienia go na stanowisku wykładowcy creative writing) pisanie, to piszę, wystrzegając się, zaznaczam, pustej pisaniny. Pytają mnie studenci, co zrobić, żeby pisanina była pełna. I oczywiście od razu odcinają się od znanego twierdzenia, jakoby pismo nasycać trzeba własną krwią. Te metafizyczne błazeństwa przestały interesować moich studentów już dawno. Wyjaśniliśmy to sobie zaraz na wstępie. O tym też można by snuć niejedno, lecz do mitycznych początków tym razem wracać nie będę.
Piszę, wykorzystując każdą chwilę. Szczególnie teraz, kiedy Odra u bram i – jak widzę – zlizuje już pozimową sól z wątłej uliczki dzielącej budynek Instytutu od jej właściwego koryta. A moi milusińscy wystraszeni wielką wodą wsiedli do ostatnich pociągów i pomknęli w stronę jeszcze suchych równin. Nic to, mam posterunek i będę na nim trwał. Siedzę sam w wykładowej sali wsłuchany w szum wentylatorów i czuję się tak, jakby mnie ktoś wepchnął do wielkiej muszli. Nie przyłożył ją do ucha, a właśnie wepchnął mnie do środka. Ciepło, cicho, bezpiecznie. Moja mamusia muszla oddycha razem ze mną. To co ja będę krótkie życie trwonił, pomyślałem sobie i znalazłszy kartki po ostatnim kolokwium, na ich odwrocie szybko zapisuję uciekający czas. A czas tej wiosny pędził jak szalony. I oparzony. Dwa w jednym, dlatego takie przyspieszenie. Najpierw myślałem, że mi się organiczny chronometr popsuł i pewnie trzeba panią magister w aptece zapytać o tabletki na to. Ale chodzę i rozmawiam z ludzi, nie tylko do siebie gadam, więc mogę stwierdzić, że oni też byli zaskoczeni postępowaniem przyrody tej wiosny, długo leżącym śniegiem, zrzucaniem samolotów pełnych ważnych osób, rozrzutnością opadów i tak dalej. Jedna pani z bazaru to nawet jęknęła – o boże, człowieku, jesteś pewien, że maj się kończy, a co z kwietniem, człowieku, co z kwietniem? A przy pożegnaniu ściskając czule moje brokuły, wyszeptała – no tak, z pół kwietnia zeszło mi na tę żałobę lotniczą, dziura w pamięci, teraz to się wydaje żenujące, a wtedy tak płakałem, tak płakałam, kurna, człowieku, media mnie nakręciły. Taki teraz mamy świadomy element na bazarach. Po studiach. Nie wiem, czy pani chciała być miła, widząc moje szczere zafrasowanie utraconym czasem, a należę do jej wybijających się klientów, czy rzeczywiście doznała podobnego wstrząsu czasowego, nieważne. Fakt zaistniał.
Ciężka ta wiosna i lekka zarazem. Leci z rąk jak zdmuchnięte piórko. Ale w tym piórku widać każdy szczegół. Obsesyjnie wraca w snach. Jakby w tej wiośnie osadziło się wiele poprzednich, wchłoniętych pobieżnie, wiosen. Toteż wpatrzony w burą taflę przelewającego się żywiołu, spisuję, skreślam, spisuję, skreślam. I tak w kółko. A kółko musi być zgrabne. Nie wszystko do takiego kółka trzeba pchać. Pierwszy obraz dotyczy samotnej kobiety, pięknego drobiazgu zamkniętego w wieży na skrzyżowaniu. Wieży firmy „Ruch”. Kiedyś były takie kioski na każdym rogu. Zresztą może i dzisiaj są. Kontakt z rzeczywistością nieco mi się skomplikował. Dawniej była bardziej przejrzysta. Rzeczywistość? Relacja z nią? I ta biedulka siedzi skostniała, palce w „Trybunę Ludu” zawijając. Niech będzie, że to moja krewna. Dajmy na to Eulalia. I mąż jej ogórkową w słoiku przynosi. Koleżanki schodzą się na ploteczki. Najlepiej smakują na wolnym powietrzu, przy kiosku. Jedna zaczęła swoje wyroby do degustacji podsuwać. Samotna stara panna spełniająca się na niwie szerokich kontaktów towarzyskich. Dopóki to były gołąbki czy serniczek, świat nie mógł mieć do niej zastrzeżeń. Gorzej z nalewkami. O, te nalewki szybko zasłynęły w rewirze czterech ulic. Ciocia Lala musiała każdej spróbować. I tak się rozsmakowała, że wkrótce bez nich żyć nie mogła. Uzależnienie w czystej, moi państwo, postaci. Ciotka idzie na leczenie i długo z niego nie wraca. Krótko mówiąc: utrata pracy w „Ruchu”, a potem rozwód.
Myślę o tym, popijając z bogato zdobionej butelki. Bo ciocia Lala w końcu wyzdrowiała i teraz z zimną krwią wykonuje egzekucje, ofiarowując swe twórcze nalewki nowej generacji. Zupełnie odcięła się od starych przepisów. Eksperymentuje w awangardzie przemian. To, co widzicie w obrębie tej opowieści, jest przedziwną mieszaniną czegoś pigwowego z czymś morelowym. Nie wiem, jak udało się to doprowadzić do względnej zgody. Smakuje nieziemsko i nie kopie od razu.
Kto, no kto jeszcze chce dojść do głosu? Kogo trzeba natychmiast przypomnieć, by przypomniany odzyskał mowę, coś tam szepnął pod nosem i odszedł?
Kiedy wejdą przez przypadek na ciebie w miejscu, jak cię wydawało, całkowitego odosobnienia, a ty ściskasz kurczowo gumkę od majtek i robisz swoje w zaskakujących okolicznościach i miejscach, nie daj się, a wręcz przeciwnie, naciskaj na postronnych, zalewając ich niepowstrzymanym potokiem słów, a wkrótce zapomną, że cię widzieli z gołą dupą.
To właśnie zdarzyło się sąsiadce. To o nią się upominam, zanim zapomni o niej ostatni świadek. Stan grobu uświadamia, że dalszej rodziny raczej nie miała. Zastanawiające jest, jak szybko musiała się poddać. Tajemnica godna wyświetlenia. Na razie trzymajmy się faktów. Na początku z pasją prowadziła katechizację, usiłując świeżo poślubionego małżonka sprowadzić na dobrą drogę. Dom obwiesiła świętymi obrazami i krucyfiksami. Cały czas leciało Radio Maryja. Duchowa sielanka trwała kilka miesięcy. Nasz sąsiad, malarz pokojowy, chodził w czystym ubraniu, a utrzymanie pionowej postawy przestało mu sprawiać widoczną do tej pory przykrość.
Coś jednak pękło w tym procesie nawracania. Nie wiadomo kiedy i z jakiej przyczyny. Pierwszym tego sygnałem stały się nocne odgłosy. Nasza ściana przerywała lot jakichś ciężkich przedmiotów. Trzaskały drzwi. Często wylatywały szyby. Wkrótce zaczęliśmy widywać zataczającą się sąsiadkę. Krucjata przybrała nieoczekiwaną formę, a misjonarka upodobniła się do ulubionego krajowca.
To właśnie wtedy otrzymałem od naszej nowej sąsiadki ważną lekcję dzielności. Gdy wracałem z późnych imienin, dźwigając syna na ramionach, rozmawiając z córkami o czekoladowym torcie cioci, zobaczyłem coś, co mnie zatkało. Sąsiad złamany szczególnie mocną na naszej stromej ulicy grawitacją, leżał na chodniku, a zmęczona taszczeniem męża sąsiadka, oddawała mocz, patrząc nam głęboko w oczy.
– Dzieci, dzieci kochane, to sen, a raczej bajka, która wam się śni. To wam się tylko wydaje. Prawda jest zupełnie inna. Ludzie kochają się i nigdy nie są pijani. Zobaczycie to po drugiej stronie lustra. Tam wasz tata postawi na trawie braciszka, a wy pobiegniecie, żeby ją zobaczyć. Okładki książki zamkną się za wami cicho. I ja tę książkę na pewno kiedyś kupię. Tylko że nie tu i nie teraz. Dobranoc, dzieci. Dobranoc!