Karol Maliszewski: Niedźwiedź, literatura i eksmisja
W tym śnie najbardziej irytowało to, że niczego nie rozumiem. Zazwyczaj jest inaczej. Figurant ego, ten niby ja, empatycznie akceptuje zastany porządek wydarzeń (czuje się jak ryba w wodzie?) i jest przezeń akceptowany. Rzadko zdarzają się sny, w których proporcje i relacje odwracają się tak diametralnie, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Ty nie rozumiesz sytuacji i sytuacja nie rozumie ciebie.
W śmiertelnej ciszy, w gęstej mgle posuwaliśmy się ścieżką w głębokim śniegu. Uparłem się, żeby przystanki robić w miejscach pokrytych krwią. Syn nie protestował. Krew nas nie interesowała ani też szczątki rozerwanego zwierzęcia. Chodziło o to, że w tych miejscach zdeptany śnieg umożliwiał chwilę wytchnienia. Można było przykucnąć. Wyjąć z plecaka termos i wlać w zamarznięte usta parę kropel herbaty z nalewką. Kiedy po lewej zamajaczyło w zaroślach kilka czarnych skałek, droga zaczęła się wznosić. I było coraz gorzej, coraz bardziej stromo. W pewnym momencie zabrakło mi tchu i zacząłem się zastanawiać, czy nie zawrócić. – To pójdę sam – oświadczył syn. Na to nie mogłem pozwolić. Teraz on przecierał szlak, ja posuwałem się za nim krok w krok. Mgła zgęstniała. I to chyba było przyczyną zgubienia szlaku. Już nie wypatrywaliśmy niebieskiego koloru na zaśnieżonych pniach świerków i buków. Nie było żadnych pni. Góra (albo coś w jej imieniu) potężniała, narastała, szumiała. Tak jakby dosłownie stawała się Wielką Sową. Toczyła się jakaś walka z naszym udziałem, coś się miało wypełnić. – Po co mnie prowadzisz na szczyt? Te słowa nie padły, ale intencja wisiała w powietrzu. Dużo działo się poza nami, ktoś nas wpisywał w swoją opowieść. Niczego nie rozumiałem. Nie układało się po mojej myśli, nie zgadzało się z moim wyczuciem narracji. Chciałem wyjść z tej książki. Read More